Spis treści I. That s why I took my vacation in Beirut, to get her outta my mind, to find some peace...3 II. The Origins of Ruin...11 III.

October 19, 2017 | Author: Mikołaj Matusiak | Category: N/A
Share Embed Donate


Short Description

1 2 Spis treści I. That s why I took my vacation in Beirut, to get her outta my mind, to find some peace...3 II. The Ori...

Description

Spis treści I. That’s why I took my vacation in Beirut, to get her outta my mind, to find some peace.................3 II. The Origins of Ruin.......................................................................................................................11 III. Pilgrim in an Unholy Land...........................................................................................................21 IV. Illumination...................................................................................................................................30 V. Sick to Death..................................................................................................................................35 VI. Depesza z Damaszku....................................................................................................................41 VII. Syriana........................................................................................................................................50 VIII. The Happy Dead, The Dead Weather........................................................................................61 IX. Wielka ImproWIZAcja.................................................................................................................71 X. Iran Awakening..............................................................................................................................81 XI. No one knows about Persian cats.................................................................................................92 XII. Esfa-fun.....................................................................................................................................102 XIII. Prince of Persia........................................................................................................................111 XIV. Baśnie z tysiąca i jednej nocy..................................................................................................121 XV. Prisoner of Tehran.....................................................................................................................130 XVI. Midnight Express....................................................................................................................141 XVII. Crossing the Bridge................................................................................................................149 XVIII. Before the Rain.....................................................................................................................156 XIX. Once upon a time there was a country....................................................................................166 Epilog...............................................................................................................................................176

2

I. That’s why I took my vacation in Beirut, to get her outta my mind, to find some peace

Jednym z czynników, które zaważyły poważnie na mym rozwoju duchowym, była lektura dzieła Michała Bułhakowa, oczywiście „Mistrza i Małgorzaty”. Inne dokonania Bułhakowa również są niezłe, ale tylko to wybitne według powszechnego przekonania. Pierwszy raz przeczytałem je, gdy miałem 17 lat, chwilę potem po raz drugi, rok nie minął, a i trzeci. Jednym z moich marzeń stało się posiadanie miłości życia o imieniu tytułowej bohaterki. Pewnie gdyby tradycja nakazywała, żeby bal u szatana prowadziła Anna lub Dorota, to mógłbym mieć marzenia ukierunkowane nieco inaczej. Lata płynęły, mnie los nie chciał obdarować żadną Małgorzatą, a gdy w końcu obdarował, to skończyło się, że zamiast na bal do szatana, trafiłem do miejsca odosobnienia zwanego powszechnie domem wariatów. Jak wiadomo z lektury dzieła: zdarza się, że w nagrodę za psychiatryk dostaje się Małgorzatę i mniej więcej tak to się potoczyło u mnie. W czerwcu 2009 odnowiłem relację z Małgorzatą poznaną spektakularnie na libacji w 2003 roku. Sprawy toczyły się dość powoli, ale w końcu zaprosiłem ją do kina, potem na libację, a potem – dokładnie 8 października – to ona mnie zaprosiła. Gdyby nie wielkie „ale”, można byłoby wróżyć wielki rozwój relacji - z ołtarzem, dziećmi, kredytem rozłożonym na 30 lat spłat i na apartament 40 m2. Pewnego lipcowego dnia ma matka poprosiła mnie o poszukanie jej sensownego połączenia do Chorwacji. Jedni, drudzy, Malev i „ooo, jakie tanie loty na Bliski Wschód”. Kupiłem matce tę Chorwację, a sam zasiadłem do liczenia, kalkulowania i planowania. Czas był luksusem, którego miałem w nadmiarze. Z pieniędzmi było gorzej, ale wyszło mi, że jeżeli pożyję oszczędnie, to jest szansa na jakiś miesiąc, może nawet półtora, jazdy po okolicy. Z listy Amman-Damaszek-Bejrut, wybrałem ostatnią opcję. Bilet w jedną stronę kosztował trochę ponad 1100 PLN. Co ciekawe, w dwie strony kosztował mniej więcej tyle samo. Podczas jednej z rozmów z mym wujem opowiedziałem o tym, że mnie krew zaleje, bo będę blisko Iranu, a nie będę mógł jechać, na to nie za nic nie było mnie stać. Przedsięwzięcie wyceniłem na jakieś 3000 złotych. Zemdlałem, gdy w prezencie imieninowym (29 września) dostałem właśnie tę kwotę, z życzeniami powodzenia. Z planowanego miesiąca zrobiły się ponad dwa. Właściwie to wspaniale. Wyliczyłem sobie, że 9 października jest Tori w Zabrzu, 10 w Warszawie, więc lot wziąłem na 12. Na etapie lipca nie wiedziałem jednak tego, że za jakieś dwa miesiące moja wymarzona podróż będzie w zasięgu krakowskich linii tramwajowych, dokładniej dziewięć przystanków od domu, niecałe 30 minut jazdy. Wyżej wymienionego 9 października pożegnałem potencjalną Małgorzatę życia i poszedłem do domu, prawie płacząc z żalu. Obama dostał pokojowego Nobla, a ja się wypierdalam w jakieś abstynenckie klimaty? Przeklinałem się, na chuj mi ten Liban i okolice? Z chlaniem słabo, religia interesująca mnie o wiele mniej niż buddyzm, ludzie też nie słyną ze znajomości angielskiego, będzie droga przez mękę jak skurwysyn, a tu człowiek może leżeć z blond Małgorzatą w objęciach i popijać carmenere na zmianę z chardonnay. Pójdzie się skurwić do jakiejś etatowej pracy, zapłaci rachunki, spłodzi dom, zasadzi syna, wybuduje drzewo, czy co tam w tym sezonie jest modne. 10 października pojechałem do Warszawy na drugą Tori. 11 października, depresja. Możesz mi powiedzieć, po chuj mi Bejrut? Siedzę u wujostwa w Warszawie, którego prawie nie znam. Okazuje się, że najwspanialsi ludzie świata. Nie wiedziałem, że mam w rodzinie kogoś, kto przejeździł wiele z tych klimatów, do tego niemało Azji, i to jeszcze za poprzedniego systemu. Z ciekawszych tekstów: - Hm, to skróć do Iranu przez Irak, ja tak jechałem i jest najwygodniej. Taaak, a ile historii do opowiadania, zwłaszcza granicznych. Na etapie drugiego wina opowiadam o miłości od drugiego wejrzenia. Ciotka informuje, że mam przejebane, bo będąc tak długo i tak daleko, wyidealizuję sobie Małgorzatę do i poza granice możliwości. Jeżeli będzie mi dane kontynuować tę relację po powrocie, to będę musiał się pogodzić z 3

tym, że będzie inaczej niż sobie myślę. Myślę sobie, że niestety jest to prawda i wcale nie poprawia mi to humoru. 12 października - dramat. Może ja zgubię ten bilet? Może się uda i mnie nie wpuszczą na pokład? Może Izrael rozpocznie wojnę? O, albo wjadę na dwa dni, zrobię sobie zdjęcia, gdzie trzeba, a potem wojna i deportacja w małgorzatowe ramiona? Strudzony podróżnik regionów extremalnych został zmuszony do powrotu, nie miał wyboru, decyzja podjęła się za niego. Idę na jedno z netową koleżanką, Olą. Mam przy sobie jakieś 1500 euro, złotówek na koncie ze 2000, więc temat „nie mam na piwo” szybko ginie. Widzę Centralny i strasznie kusi mnie tam iść i wrócić do Krakowa. Co jest bardziej racjonalne: rzucić plany ostatnich miesięcy, czy jechać na koniec świata, po chuj wie co? Odpowiedzi brak, wracam do wujostwa. Mam szczęście, bo odwożą mnie na lotnisko. Pogoda kurewska, deszcz pada, zimno, absolutny koszmar. Żegnam się w sekundę, wchodzę na Okęcie. Nie ma nawet kolejki, żeby się wkurwić i jakoś ożywić. Nadaję bagaż, wychodzę załamany, palę. Tak sobie myślę: Bejrut? Bejrut! Trochę ponad pięć miesięcy i znowu w trasę. Poza aspektem rozstaniowym, to przecież powód do radości, któż ma tak wielkie szczęście? Może nie Azja, ale Liban, Syria, Jordania, brzmi nieźle. Poza tym chyba najcenniejszy aspekt - koniec z telefonami, truciem dupy ze strony przełożonego, dennymi wyjściami, gdzie wszyscy się zanudzają, a tematów brak. Nastrój nieco psuł fakt, że byłem zajebiście chory, zatoki mi rozsadzało, głowa mnie bolała, katar towarzyszący oczywiście. 19:50, start dziennika pokładowego. Nic się nie zmieniło odkąd ostatnio latałem, czyli jakieś niecałe sześć miesięcy. Skurwysyny z zachodu straszą skurwysynami ze wschodu. Pierwsi zarabiają 6,75 PLN za colę, drudzy zarabiają kibicowanie w dyscyplinie wysadzania w powietrze korporacyjnych biur lotniczych. A wysadźcie w powietrze te budy, gdzie woda mineralna okazuje się tak cenna. Dobra, jest duty free monopol. Dogaduję się z panią, że lecę poza Europę, więc mogę kupić Soplicę za 18 PLN. Aż żal kupować tylko litr, ale dobra, kraj muzułmański, a po drodze bratanki, może z czegoś jeszcze poprawię. W poczekalni wifi dla bogatych - tylko w poczekalni biznesowej. Wyczekałem, ile musiałem. Wchodzenie na pokład przywodziło na myśl burdel w negatywnym tego słowa znaczeniu. Wprawdzie dziewczynki w mundurach, ale gitara jakoś nie gra. Miałem pewne zmartwienie: wiza. Ogólnie zdobycie wizy Libanu nie jest przesadnie skomplikowane, lądujesz i wbijają ci gratis prawo pobytu na 28 dni, ale miałem pewne zmartwienie: wymieniłem paszport i w nowym nie miałem ani pół pieczątki. Wprawdzie martwienie się tym nic nie zmieniało, ale wizja, że ląduję i zaraz mnie cofają, średnio mnie cieszyła. Siedzący przede mną w samolocie pan miał Playboya po węgiersku, więc niestety, nie mogłem poczytać artykułów, ale kusiło pożyczyć, żeby chociaż pooglądać reportaże i porównać je z edycją rodzimą. Lotnisko w Budapeszcie cechuje dość daleko posunięty burdel. Bezcłówka rozczarowała. Ceny w ogóle nieatrakcyjne, asortyment tylko dla bogatych, w efekcie nie kupiłem sobie żadnej pamiątki. Palarni brak, ale gdyby za każde sto tabliczek z zakazem palenia dali jedną, to byłoby ich przynajmniej kilkadziesiąt. Panuje tam też przeświadczenie, że węgierski jest niesamowicie popularnym językiem, którego wszyscy na całym świecie się uczą. W Polsce miewają podobne pomysły, oczywiście nie z węgierskim w roli głównej. Zaczęli się muzułmanie. Panie ubrane wiadomo w jakim stylu, stada dzieci, oczywiście głośnych jak szlag. Dwójkę chciałem zabić, wywrócili kosz na śmieci i turlali go, rodzice rzecz jasna mieli to w dupie. Hałas okrutny, koszmar! Dla dzieci powinni zrobić osobną klasę, bo to nieludzkie jak strasznie potrafią się wydzierać. Do tego wymyślono, że ludzi z potomstwem wpuszczano poza kolejnością. Jakaś stojąca przede mną pani w chuście krzyknęła coś, co chyba znaczyło po arabsku "Kurwa, pierdolę to!" i wróciła do siedzenia na ławce. Sam też się nie zrywałem, przyjemniej się siedzi w tłumie niż stoi w tłumie. W końcu udało się wejść na pokład, ale zanim dobrze rozłożyłem bety, to przyszedł do mnie chłopiec i poprosił o zamianę miejsc, bo chce siedzieć koło siostry. Spełniłem pierwszy dobry uczynek wyjazdu i zamieniłem się. Gdyby okazało się, że jednak Allach jest odpowiedzią na sens ludzkiego życia, to mam już pewną podkładkę. Nie pospałem nic, chociaż bardzo chciałem, ale wspomniane dzieci sprawiły, że tematu nie było. Jakieś 2,5 godziny lotu, godzina zmiany czasu i jesteśmy w Bejrucie, 4

czas lokalny: 3:20. Można palić ledwo się wyląduje! Korzystam z tej możliwości, jak zresztą czyni większość przybyszów. Idę do nonsensów granicznych, widzę, że panuje lekki burdel i dezorganizacja, niemniej wszyscy sprawiają dość miłe wrażenie. Pan patrzy na mnie, na mój paszport i zaczyna go kartkować. Widzi absolutne zero pieczątek i zaczynamy bawić się w "Misia" Co to jest? Paszport? TO BYŁ PASZPORT! A raczej: - Gdzie jest pieczątka wyjazdowa z Unii Europejskiej? Jakim cudem nie dostałeś? - W Warszawie nie wbili, bo leciałem na Węgry, a to Unia Europejska. W Budapeszcie był taki cyrk, że nie zdziwiłbym się, gdyby wbili mi wizę Jemenu... - Nie masz w ogóle żadnych pieczątek! - Gdyby był pan tak miły, zmienił ten stan rzeczy i został moim pierwszym – wyklepałem z uśmiechem idioty. - Welcome to Lebanon! - z wielkim uśmiechem człowieka wykonującego dobrze swą robotę pan wbił pieczątkę z cedrem libańskim. No to paszport już nie jest czysty, chwała. Wjechałem. Pierwsze wyzwanie wizowe za mną, obyło się bez ofiar i strat własnych. Ku memu zaskoczeniu przyjeżdżających wita bezcłówka. Z alkoholem bryndza, drogo, ale papierosy na szczęście nie. Kupiłem karton Gauloises'ów za dziewięć dolarów. Jakiś dziwnie dobry kurs euro, dałem 20, reszty dostałem 20 dolarów. Nieco gorzej poszło mi w kantorze. Oficjalny kurs wynosił 2221 libańskich funtów za euro. Na lotnisku kurs wynosił 1986. Dostałem 19000 za 10 euro, a gdy zapytałem „jak ty to kurwa kurwo policzył?”, to dowiedziałem się, że prowizja. Gdy pewnego dnia odpierdoli mi całkowicie i pójdę mordować, to zacznę od banków, a potem przejdę się do ZUSu i na pocztę. Wszędzie będę się świetnie bawił, ale banki... Intryguje mnie to: wszyscy wiedzą, że ich okradają, łatwo ustalić, ile zarabiają dyrektorzy, a jakoś nie słyszałem, żeby ktoś chciał się tym zająć, coś może zmienić, znieść trochę nonsensownych opłat. Nie kurwa, wszystkim jest dobrze, że mogą utrzymywać stada korporacyjnych pijawek, spłacać horrendalnie oprocentowane kredyty i pożyczki. No i właśnie takim chujowym kursem wita podróżnika niemal każde lotnisko świata. Tak z 10% kary za to, że przyjechałeś do kraju. Wymyśliłem kiedyś, że we wszystkich oddziałach banku powinien być taki sam kurs. Czyli jeżeli na lotnisku jest 1986, to w każdym oddziale w kraju ma być 1986. W ten sposób każdy pójdzie bank obok i wymieni za 2200, ci zaś będą golili tylko wlatujących i nikogo więcej. Dziękuję, problem rozwiązany. Tylko skąd wiem, że nigdy do tego nie dojdzie? Kupiłem sobie wodę (półlitrowa butelka 1000), napiłem się i ruszyłem na podbój kolejnego kraju. Przy wejściu już czekały kolejne pijawki. Taksiarze. Nieco upierdliwi, ale w porównaniu z np. Indiami, to cywilizacja i kultura. Przeszedłem koło nich, pełen ignore i tylko thank you, thank you, thank you. Dotarłem na coś, co chyba było przystankiem. Nie miałem pewności, bo była zatoczka, metalowy słupek, ale nic poza tym. Pewnie był znak, ale taksiarze wyrwali, żeby przekonać ludzi do swych usług. Po chwili dołączył do mnie inny turysta, Australijczyk. Siedzimy i czekamy na autobus i wiemy, że trochę nam to zajmie, tak przynajmniej do 6, więc specjalnej euforii nie ma. Milion razy słyszałem, że mam zajebiście w życiu, bo tyle podróżuję i że każdy by tak chciał. O tak, już widzę większość tak mówiących jak spędzają czas na krawężniku koło bejruckiego lotniska. Czasem jakiś taksiarz zatrzymywał się przy nas, ale szybko mu dziękowaliśmy. Nie zapowiadało się na wielką przyjaźń z Australijczykiem, koleś przyjechał, żeby chodzić przez cztery tygodnie po górach i mieć spokój od cywilizacji. Chciał dotrzeć do Bejrutu i szybko z niego wybyć. Ja miałem nieco bardziej wielkomiejskie plany. O 5:10 rozległy się modły. W końcu poczułem, że nie jestem w Europie i uwierzyłem, że może będzie fajnie. Chwilę później zobaczyłem transportery opancerzone ONZ, zjeżdżały do bazy, która była chyba zaraz obok lotniska cywilnego. Zaczęły kursować busy, ale prawie żaden nie chciał się przy nas zatrzymać. Gdy już ktoś zaintrygowany zwalniał, to bariera językowa uniemożliwiała porozumienie, więc zrażeni szybko odjeżdżali. Bejrut zaczął mi się jawić jako niesamowicie skomplikowane miasto. O ile początkowo pytałem o Charles Helou Garage, czyli dworzec autobusowy Charles Helou, o tyle szybko mi to przeszło i pytaliśmy o center. Odnosiłem wrażenie, że nie rozumieli ani jednego, ani drugiego. W końcu ktoś chciał nas zabrać i tu zarysowały się pewne różnice między mną, a Australijczykiem. Ten chciał wsiadać i zobaczyć, co dobrego dzień 5

przyniesie. Ja chciałem dowiedzieć się na ile pan busiarz wycenia swoje usługi. Szło nam kiepsko, może dlatego, że mi przeszkadzał i gdy kierowca powiedział, że chce 10000, to zamiast pozwolić mi zjechać z tego na 5000 za dwie osoby, to wsiadł. Sam też wsiadłem i gotowałem się na wielką chryję przy płaceniu. Pan odwiózł wszystkich lokalnych, a potem nas na dworzec. Po drodze miałem pierwsze wielkie wow – na Place des Martyrs stoi pomnik męczenników, cały noszący ślady kul z wojny domowej, której to stał się symbolem. Obok wielki meczet, port, piękny widok, a co lepsze: pozwalało mi to zorientować w końcu, gdzie jestem. - No to będzie jajo – pomyślałem sobie, gdy przyszło do wysiadania. Australijczyk zapłacił 10000, ja się do pana uśmiechnąłem, on do mnie i na tym skończyła się nasza przygoda. Chciał zapłacić te 10, no to zapłacił. Nie było to może bardzo uczciwe, ale jakoś nie chciałem płacić więcej panu busiarzowi, skoro puszczał bez darcia ryja, a ponieważ tamten chciał zapłacić 10 i uważał, że to dobra cena, to proszę. Pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Miałem wskazówki, miałem oczywiście Lonely Planet Middle East, ale bałem się, jak pójdzie. Gdy już udało mi się wyjaśnić dworcowym panom, że na razie nie chcę jechać do Damaszku, a raczej szukam czegoś tutaj, to już się nie bałem, byłem przerażony. Nazwy hotelu nie kojarzy nikt, adresy w Bejrucie służą raczej jako ciekawostka. Polazłem na bardzo duży azymut i kilka minut później całkowitym przypadkiem znalazłem obiekt, który mnie interesował – Talal's New Hotel. Jedyny nie bardzo drogi w Bejrucie, zrobiłem nawet rezerwację, bo jak zobaczyłem ceny innych, to bardzo nie chciałem się dowiedzieć, że nie mają miejsca i krzyż na drogę. Pytanie: dlaczego nie Couchsurfing? Z prostego powodu: nie udało się. Wysłałem około SZEŚĆDZIESIĘCIU wiadomości, większość bez odzewu, reszta odmowna. Do dziewczynek za bardzo nie ma co pisać, chociaż jedna odpowiedziała, że może coś z tego będzie, umówiliśmy się więc na zwiedzanie miasta. Przyznam, że byłem dość podkurwiony – po złotych seriach Couchsurfowania w Malezji przyjąłem dobre kilka osób. Niektórym naprawdę poświęciłem dużo czasu, wszystkich przynajmniej raz wziąłem na nightlife, który sponsorowałem. Miałem wrażenie, że skoro osób przybywa w takim tempie, to już wkrótce będzie można niemal przerzucić się na ten sposób zwiedzania świata. Sprawdziłem sobie profile paru osób, które u mnie były. No i wyszło, że zdecydowana większość uznała, że u kogoś przekimać się to chętnie, ale samemu przyjąć to już nie bardzo. Kolejne miejsce w necie, które wypaczyła nadmierna popularność (jak zresztą i sam internet). W pewnym momencie zaszalałem nawet i napisałem do kolesia z takim profilem:

I am also a talent manager and recruiter especially for fashion, entertainment and anything sexy and fun. I also organize parties, mainly erotic and adult parties with kinky themes. If you think that is dirty thing, you should stop having sex. :) I am into BDSM, a kinky lifestyle, some people think it is weird, others even think it is sick, for me, it is just nontraditional fun and nice lifestyle. BDSM is not Violence. It is hard, involves power play, but it is CONSENSUAL and about Control. Violent people cant control themselves, Real BDSM people are Control Experts, not freaks. :) This lifestyle is based on High level of Trust, and requires good experience for both parties to have fun. No Pain No Gain. Zainteresowania: Photography, Fashion, BDSM, Kinky Parties, Entertainment, Sexy Smart Girls. Open Minded People. Human Rights, Peace Myślałem sobie: dobra, jeżeli trafię na imprezę BDSM w Bejrucie, to będę miał tak epicką historię do opowiadania, że nawet molestowanie z Sajgonu przy tym zblednie. Niestety, nie odpisał, chociaż deklarowałem, że BDSM bardzo mnie interesuje. Chciał dziewczynek, ewentualnie pary, gdzie dziewczynka pójdzie z nim do łóżeczka. Szczegółem ułatwiającym znalezienie Talal's New Hotel jest dość duży warsztat samochodowy naprzeciwko. Myślałem, że już witam się z gąską, ale okazało się, że zlokalizowanie kogoś z obsługi graniczy z cudem. W końcu udało się dowiedzieć, że doba liczy się od bodajże 14, rzeczy mogę zostawić, ale wrócić mam później. Właśnie to chciałem usłyszeć po nocy na lotniskach, w 6

samolotach i w krzakach. Godzina snu, zaczyna się robić ciepło, a tu nie ma jak gaci zmienić, o prysznicu nawet nie żartując. Westchnąłem, zostawiłem bety i dowiedziałem się od Holenderki, że ulicę obok jest lokal George'a, który mówi po angielsku (George, nie lokal) i przygotuje mi coś bez mięsa. Udało się znaleźć, zamienić kilka słów z dobrodziejem i dostać kanapkę bez mięsa, a także diet pepsi (jedno z drugim 4000 Lebanese Pound). Pooglądałem mapę w przewodniku, ustaliłem, którędy do centrum i poszedłem sobie w miasto. O istnieniu Bejrutu dowiedziałem się w okolicach 1990 roku. Na prośbę o film sensacyjny pani w wypożyczalni video dała mi Naked Gun. Była to nowość absolutna i obsługa chyba nie wiedziała, co to. Jak zapewne każdy kojarzy i może nawet pamięta, film otwiera panorama miasta, podpis Beirut, po czym widzimy salę napakowaną gwiazdami tamtych czasów: Chomeini, Idi Amin, Muamar Kadaffi, Jaser Arafat, Michaił Gorbaczow. Frank Drebin bije wszystkich, ściera Gorbaczowowi plamę z czoła, pod turbanem Chomeiniego odkrywa kolorowego irokeza, by na koniec walnąć się drzwiami w twarz. Odlot totalny, chyba dziś by nie przeszło, bo: • • • •

po pierwsze kretyńska poprawność, po drugie większość ludzi nie rozpozna np. Ahmadineżada (zapewne wtedy też nie wszyscy dawali radę, ale chyba było lepiej), po trzecie Zucker zżera swój ogon i tłucze serię Scary Movie, która perłą nie jest, chociaż na tle innych komedii to nie ma dramatu (ale nie ma też komedii). Po czwarte po co robić inteligentne komedie i ryzykować kategorię wiekową, jak można robić dzieła gastrycznego niepokoju, czy też pokrzepiające historie rodzinne.

No nic, Leslie Nielsen (z Kanady, Regina, czyli Saskatchewan) jako Frank Drebin sprawił, że odkryłem istnienie Bejrutu i skojarzyłem go sobie tak, jak większość osób: terroryści i wojna. Gdy planowałem wyjazd to byłem bardzo ciekaw jak się ma do tego rzeczywistość. Powiedz ludziom, że jedziesz do Bejrutu, to pytają, czy spisałeś testament i czy musisz. Gdy Frank wraca do USA to mówi: „That's why I took my vacation in Beirut, to get her outta my mind, to find some peace”. No, w jakimś sensie trafiłem tam w podobnych okolicznościach. Inny film, który sprawił, że napaliłem się na ten Bejrut jak Arab na kurs pilotażu, to Waltz with Bashir. Podchodziłem dość sceptycznie do izraelskiej animacji o zadymie w Libanie, ale niepotrzebnie: ten film jest tak zajebisty jak mało który, po to właśnie jest animacja, a nie do prób naśladowania rzeczywistości czy „znowu robimy taki sam film jak pięć poprzednich” Pixara. Gdybym miał wskazać na jedną z największych motywacji odwiedzenia Libanu, to wskazałbym na to dzieło. Wracając do przygód w Bejrucie, szedłem i podziwiałem miasto. Mą wesołość wzbudził napis „Suki Bejrutu”. Niby muzułmanie, niby purytańsko, a tu nawet drogowskaz. Gdy tak sobie szedłem, nagle oczom mym ukazał się hotel Continental. Otwarto go na kilka dni przed wybuchem wojny domowej, która trwała od 1975 do 1990 roku. Z racji jego wysokości zasiedli w nim snajperzy. Z poziomu ulic próbowano ich zestrzelić, w efekcie rozstrzelano dość dokładnie większość najwyższych pięter. Wygląda to niesamowicie, stałem z rozdziawionym ryjem i robiłem kolejne zdjęcia obiektowi, którego istnienie odkryłem dzięki „Walcowi z Baszirem”. Oczywiście nigdy nie zostanie wpisany na listę UNESCO, niemniej stanowi niesamowity zapis najnowszej historii miasta. Mam nadzieję, że nie znajdzie się bogaty inwestor, który odrestauruje obiekt, a potem zrobi w nim restauracje i pokoje dla bardzo bogatych. Pewnie kiedyś do tego dojdzie, ale na razie można stać z rozdziawionym pyskiem i patrzeć na wyrastające z dachu drzewa i tysiące dziur po kulach. Po tym widoku przeszła mi senność i byłem wdzięczny hotelarzowi, że wyprawił mnie na ten przymusowy spacer. Warto wspomnieć, że Continental nie jest jedyny - większość budynków nosi jakieś ślady strzelania. Ruin i gruzu nie brakuje. Kawałek dalej uniwersytet, dokładnie American University of Beirut, a przy nim gratisowe muzeum archeologii. Wielkie nie jest, ale można pooglądać trochę sumeryjskich artefaktów, a przy okazji dowiedzieć się, że przypowieść o Wieży 7

Babel została na chama zerżnięta z ich wierzeń, zaś sama wieża była zainspirowana Zigguratem – sumeryjską świątynią o zmniejszających się tarasach. Budująca jest koncepcja powstania człowieka według Sumerów – bogom nie chciało się pracować, więc ulepili nas z gliny. Ponieważ i ludziom praca przestała się podobać, to próbowali się zbuntować. Za karę skazano ich na śmiertelność. Niezła kara, jeżeli alternatywą jest wieczna praca na rzecz kogoś innego (tym samym widać, że sumeryjscy bogowie antycypowali istnienie Polski, ale byli zbyt humanitarni, by karać swych poddanych życiem w nadwiślańskim kraju). Wychodząc z parku uniwersyteckiego (w ojczyźnie takich cudów nie widziałem), wpadłem na strażnika z bronią. Przeprosiłem i miałem nadzieję, że nie spowoduję międzynarodowego skandalu. Na szczęście ten wyglądał, jakby wpadali na niego każdego dnia i miał na to wyjebane, ledwo mnie raczył zauważyć. Skonsultowałem z mapą, gdzie jestem i ruszyłem nad morze. Właściwie to byłem zaskoczony, że w ogóle jest jakaś plaża w Bejrucie. No jest, nawet kilka. Większość z nich przynależy do lokali, które mają wypisane „DROGO!” na frontonach. Nie sądzę, żebym odniósł sukces, próbując się tam wbić z uśmiechem na twarzy i „hej, przyszedłem poplażować, nie chcę nic kupować”. Do tego te kawałki skał wydarte morzu zdawały się raczej działać jak placebo na wielkich amatorów plażowania. Szkoda, bo tak pięknego, błękitnego nieba, chyba nigdy nie widziałem nad Europą, dodając do tego brud podróży i spaceru, dzieląc przez bezmiar Morza Śródziemnego, otrzymujemy wielką żądzę pokąpania się. Poczłapałem popatrzeć na Raouche – czyli Pigeon's Rock, czyli dwie skały wystające z morza, gdzie ptaki mają swoje miejsca lęgowe. Całkiem ładnie wygląda, ale jakoś nie pojmuję, dlaczego uważa się to za wielką atrakcję. Pełno jej na pocztówkach, a tymczasem hotel jest o tyle ciekawszy. Zapewne związane jest to z faktem, że Bejrut niekoniecznie chce być jeszcze bardziej kojarzony z wojną, więc wolą promować się skałami, niż Continentalem. Zacząłem iść na bardzo szeroko rozumiany azymut w stronę hotelu. Gdy wylazłem na wiadukt, pod którym gnieździły się hordy busów, to postanowiłem znaleźć jakiś do dworca Charles Helou. Rozumiem, że patron był prezydentem tylko sześć lat, ale że nikt nie chce tam jechać? W końcu jakiś pan coś pokrzyczał i pokazał, żeby wsiadać. Zbierał ludzi, więc zanim zebrał komplet, to zasnąłem. Na kolanach miałem plecak, a w nim wszystkie pieniądze i dokumenty. Gdy się obudziłem, to nie wierzyłem, że nadal mam. W końcu Bejrut, wojna, terroryści i bandyci, turysta wyróżnia się na dwa kilometry, a tu nikt nie tknął, chociaż spałem tak, że na pewno bym się nie zorientował. Pan mnie obudził, wskazał inny bus i kazał przesiąść się do niego. Nie chciał pieniędzy. Cuda istnieją, wcisnąłem mu 1000, bo wydawało mi się, że tyle mniej więcej płacą lokalni. Kilka chwil później wjechaliśmy na Place des Martyrs, więc wysiadłem i poszedłem do meczetu. Bardzo mi się spodobał żyrandol, gigantyczny i pełen kryształu. Buty oczywiście należy zostawić na zewnątrz, ale jest to dobra wymiana, bo w środku mają puchate dywany, po których wspaniale się chodzi. Początkowo miałem minę „zaraz wychodzę, nie będę przeszkadzał”, ale zdałem sobie sprawę, że mają mnie w dupie. Ludzie spali na ww. dywanach, niektórzy coś czytali, paru wydawało się modlić, natomiast nikt nie sprawiał wrażenia bycia tam „bo musi”. Wszyscy zdawali się miło spędzać popołudnie – wracałem z pracy, to sobie poszedłem do meczetu, tak pokimać i pomyśleć nad życiem. Najbardziej zagorzali katolicy jakich znam nie chodzą do kościoła spontanicznie. To musi być niedziela, jakieś święto, okazja, msza przynajmniej. A tu dzień, jak co dzień, wtorek i wcale niemało osób przyszło sobie posiedzieć u Allacha. Dla mnie to wielka różnica wobec modelu powszechnego w naszym kraju. Gdy już poleżałem na dywanie, to poszedłem poszukać uczciwego sposobu na wymianę eur na funty. Odwiedziłem SIEDEM banków. W żadnym nie chcieli wymienić, oferowali w zamian otwarcie konta. Cholernie mi potrzebne konto w Bejrucie. W końcu dotarłem do portu, gdzie oddałem 50 euro, za każde dostając 2175 funtów. W hotelu udało się dostać łóżko, rozpocząłem więc hostelową rutynę. Gdyby kiedyś chcieli kręcić tam pornosa pod prysznicem, to powinni upewnić się, że żaden z aktorów-aktorek nie będzie miał-miała więcej niż 160 centymetrów wzrostu. Nawet z takim, w rachubę wchodzą tylko igraszki horyzontalne. Wyczołgałem się i padłem spać. Po dwóch godzinach budzik pierdolnął mnie przez łeb, więc wstałem, wziąłem swego wiekowego laptopa i zasiadłem w common roomie. Było dennie, za nic nie mogłem rozbudzić w sobie 8

entuzjazmu do rozmów z innymi gośćmi. Oczywiście, powrócił nieśmiertelny dialog: - Where are you from? - Poland. - Holland? Chyba kurwa Agnieszka. Z Kasią Adamik w pakiecie. Siedziałem więc, pisałem do ludzi i piłem piwo Ałmaza, co znaczy diament. Tak daleko bym nie szedł, ale syfu nie ma, jak również i rewelacji. 4,1 alkoholu, cena hostelowa: 3000 LBP. Z ustaleń dnia, ceny zebrane: litr coli 2000, puszka diet coli 1000, 0,5l wody 500. Chwilę po 22 paliłem peta na balkonie i skłaniałem do położenia się celem odrobienia wcześniejszej nocy. Podeszła do mnie blond dziewoja i zapytała, gdzie tu można kupić alkohol. Jej akcent, aparycja i zainteresowania jasno wskazywały: Polka. Czyli jednak nie muszę samemu męczyć tematu. Nasi tu są i szukają alkoholu. Poszliśmy po piwo do właściciela przybytku, a chwilę później poznałem współtowarzyszy Katarzyny, Krystiana i Rafała. Z racji obłożenia hotelu, dostali miejsca na dachu. Było ciepło, więc dość dobry wybór, bo do tego nieco taniej. Pochodzili z miasta, gdzie niegdyś można było oddać głos na Kononowicza i potwierdzali krzywdzące stereotypy dotyczące spożycia alkoholu na wschodzie. Poszliśmy do sklepu George'a, gdzie dołączył do nas Alexander – litrowy kolega z Rosji za 10 tysięcy LBP. Potem na scenę wkroczył mój Jacuś Soplica, a koło 2:30 zeszliśmy z niej. Te kilka godzin znajomości pozwoliły mi wiedzieć, że znalazłem ekipę uderzeniowo-szturmową, która sprawi, że w końcu będę miał jakieś zdjęcia z wyjazdu. Porównanie grafików pozwoliło ustalić, że na najbliższy tydzień mamy te same plany, więc postanowiliśmy jeździć wspólnie. Nie musieliśmy umawiać się co do kwestii alkoholowo-tytoniowych. Po wspólnie spędzonych czterech godzinach wszystko było jasne. Wizja suchego Bliskiego Wschodu odeszła w niebyt.

9

10

II. The Origins of Ruin

Poranek rozpoczęliśmy od przezwyciężenia rezultatów spotkania. Nieźle skacowanych powitała nas ładna pogoda, zresztą tam chyba zawsze jest ładna pogoda – bezchmurne niebo, słońce, domy w jasnych kolorach, gdzieś w dali Morze Śródziemne. Od razu powiedziałem w recepcji, że wyprowadzam się na dach, bo mam tam taką ekipę, że jak się rozkręcimy, to działania z lat 19751990 będą wspominać jako względnie spokojny czas w dziejach Bejrutu. Odwiedziliśmy George'a, który wydawał się lubić nas bardziej z każdym zostawionym u niego funtem. Mnie z kolei cieszyła możliwość bezproblemowego dostania kanapki bez mięsa, czyli rzadka sytuacja, gdy wszyscy są szczęśliwi. Przy Place des Martyrs porobiliśmy zdjęcia intrygująco wyglądającemu rozwalonemu budynkowi. Okazało się, że to ruiny kina. Wybitnie imponujące i wybitnie depresyjne, symboliczne zderzenie wyższych wartości z dniem powszednim, gdyby to chciano pokazać w filmie, to wyglądałoby kiepsko, łopatologia na chama. Tu jednak nie było sztuki, tylko dzień powszedni na Bliskim Wschodzie. Mieliśmy niezłą siłę uderzeniową jeżeli chodzi o języki – Krystian żył kiedyś w Libii i klecił trochę po arabsku, a Rafał znał francuski, tak więc dwa najbardziej przydatne w regionie obecne na pokładzie. Bejrut nie jest rajem dla piechurów. Co chwilę jakiś gruz, zbrojenia, wykopy czy śmieci, niemniej nie ma syfu, nie cuchnie, nie gniją pozostałości z targu z zeszłego tygodnia obok pawia z wczorajszej imprezy. W ogóle takich klimatów, które nam się lubią kojarzyć z Bliskim Wschodem za wiele nie ma, niemal Europa i można spokojnie zgodzić się, że Bejrut to Paryż regionu. Przekraczanie ulicy – może nie ekstremalne, ale raczej daleko od standardów Europy. Do tego głośno, a powietrze ciężkie od spalin. Ma to jednak dość fajny klimat, bo bardzo dużo aut z poprzedniej epoki, oczywiście głównie francuskie. Lokalni dość różnorodni, obrazek w stylu dziewczynka w króciutkiej sukience, a obok zakutana całkowicie, niemal na każdym kroku. Czego im zazdrościłem, to wydaje się, że większość Bejrutczyków nie jest przesadnie zestresowanych, siedzą sobie spokojnie w sklepikach czy knajpach i czekają, co też dobrego dzień może przynieść. Turyści nie wzbudzają żadnych emocji, nikt nas nie zaczepiał, nie chciał nigdzie podwieźć ani nic sprzedać. Doczłapaliśmy do National Museum of Beirut i jest to całkiem fajne muzeum, pełno obiektów w dobrym stanie z czasów Fenicjan i Egiptu. Doznanie poza kulturalne: klimatyzacja, czyli zbawienie przy panujących temperaturach. Ubawił nas znak wskazujący muzeum: leżał połamany w krzakach koło budynku. Z rozmów nie o Bejrucie: - Kolesie chlali na potęgę kilka dni, jeden zmasakrowany idzie do kibla, siada i robi. Nagle pozostali słyszą krzyk, płacz, wrzask. Idą zobaczyć, pytają, co się dzieje. - Wysrałem jelita – wyszlochał ze sracza. Wchodzą nie bardzo wierząc, ale patrzą i rzeczywiście. Dzwonią po karetkę, strach, przerażenie, impreza umarła. Karetka przybywa, wchodzi obsługa, patrzy i stawia diagnozę: - Nie, to nie jelita. To tasiemiec. Zapił go pan na śmierć i wyszedł. Pewnie jest to baśń, ale i tak fajna. Nie szło wykrzesać pasji do biegania od obiektu do obiektu, więc po krótkiej naradzie przy sokach (tam sok to nie jakieś dziwo z E332 i innymi, a wyciskane na oczach klienta cudo, smak niemal dowolny, cena na poziomie 3000-4000 LBP, ale warto) postanowiliśmy jechać na plażę. Złapaliśmy taryfę, w której była już jedna pani i ugadali się na cztery dolary za przejazd. Gdy prawie się w coś wpierdoliliśmy, a nasz kierowca począł bić klakson, pani powiedziała, że jest jej wstyd za rodaków, że tu nikt nigdy nie myśli, że może komuś przeszkadzać i dlatego tak to wszystko wygląda. Niestety, po przyjeździe nad morze okazało się, że pan trochę inaczej liczy niż my i zaczął chcieć dziwnych kwot, oczywiście w dolarach. Coś mu tam kompromisowo daliśmy i poszli się schłodzić. Plażowanie 11

w Bejrucie jest dość dziwnym doświadczeniem: zaraz koło plaży jest szeroka droga, po której cały czas jeżdżą auta, więc na ciszę i czyste powietrze nie ma co liczyć. Patrząc na morze widzi się bezkres wody, modelowe niebieskie niebo i oczywiście słońce, które nawet na początku października daje dobre trzydzieści stopni. Zdecydowanie lepiej koncentrować swe obserwacje na tym kierunku. Kilka minut później byliśmy w wodzie, ja w kąpielówkach, które dostałem w prezencie od Rafała. Pokrzywdziło mnie stereotypowe myślenie, nie wydawało mi się, że na tym szlaku będą okazje do kąpania się, więc nie wziąłem swoich, a tu od razu. Plaża cieszy się popularnością wśród lokalnych, nie brakuje pań ubranych konserwatywnie. Od lat intryguje mnie, jak one bawią się nad morzem. Jakoś nie wydaje mi się, żeby to była bajka siedzieć zakutanym po czubek głowy w czarne ciuchy, gdy słońce daje, no ale taki determinizm kulturowy wygrały. Niemniej nie wyglądały na przesadnie cierpiące. Połaziliśmy nabrzeżem, a potem weszli w Hamrę – główną ulicę, gdzie można zobaczyć dokładnie te same sklepy, co w każdym innym dużym mieście świata. Bez większego celu wchodziliśmy do antykwariatów, księgarń, gdzie indziej kupowali jakieś picie, jedzenie, ale jednak nie wystąpiło padnięcie na kolana nad tą częścią miasta. Podobała nam się informacja turystyczna – na witrynie były zdjęcia z czasów ostatniej wizyty sąsiedniego Izraela, najlepsze: ktoś zakrwawiony leży na noszach, a przy nim stoi azjatycka turystka i pozuje do zdjęcia. Głupota nie ma granic. Odnieśliśmy za to pewien sukces z libańskim wojskiem: stanęliśmy w jednej z licznych fortyfikacji z worków z piaskiem i popijali kawę. Oczywiście kawa w Libanie to górna półka, mocna jak szlag, czarna jak gacie górnika i pełna smaku. Nie postaliśmy trzech minut, gdy przyszło do nas wojsko i rozpoczęło wytaczać z siebie wymiot werbalny na temat tego, że tam nie można stać. Kajamy się, sytuacja dość stresowa, bo mają broń ostrą, zero poczucia humoru i nasze próby załagodzenia nie przynoszą wielkich efektów. - Czy nie robiliście przypadkiem zdjęć? - rzucił nam ichni dowódca. - Nie, ale wrócimy jutro w dzień i wtedy sobie zrobimy – odpowiedział z uśmiechem Rafał. Wydawało mu się, że w tym raczej życzliwym kraju pan żołnierz chciał upewnić się, czy mamy pamiątki. Na szczęście, pan żołnierz nie do końca zrozumiał, więc szybko zapewniliśmy go, zakrzyczeliśmy nawet, że w życiu, ani pół zdjęcia i że nigdy byśmy. Stali i patrzyli na nas, więc postanowiliśmy dyplomatycznie zejść ze sceny niepokonanymi i pożegnali się. Dobre dwadzieścia minut spaceru więcej i doszliśmy do Place Etoile. Zanim w ogóle było nam wolno tam wejść, musieliśmy przekonać panów na rogatkach, że nie mamy przy sobie broni ani materiałów wybuchowych. Wyjątkowo nie posiadaliśmy, więc wpuścili nas i mogliśmy nacieszyć się widokiem placu w świetle wieczoru. Z jednej strony, jest ślicznie! Z drugiej: miałem poczucie, że to jakiś żałosny wygaszacz ekranu, a autentyczny Bejrut to rozstrzelany hotel i ranne budynki, a nie śliczności wybudowane/odnowione w ostatnich latach. Niemniej ładnie iluminowane, pełne życia, bo wielu lokalnych spaceruje, niektórzy bawią się latawcami, randkowe pary, jedne w pełnym stroju, który kojarzy nam się z Bliskim Wschodem, inne wybitnie wyzwolone. Siedzenie tam i oglądanie tych wszystkich kontrastów pozwalam uznać sobie za największą kwintesencję stolicy Libanu, no z małą adnotacją: zamiast śladów wojny w murach - posterunki wojskowe gotowe do rzeźbienia nowych śladów wojny, gdyby tylko zaszła potrzeba. Dookoła jest wiele sklepików z pamiątkami, przeglądaliśmy sobie, czy nie ma czegoś wartego paru groszy. Skończyłem z serią pocztówek, a chwilę później w lokalu George'a. Gdzieś po drodze, zalęgł mi się w głowie wielki plan: maile mailami, ale mam przecież adres mej Małgorzaty. Będę jej pisał kartkę z każdego odwiedzanego kraju. Wybrałem tę, którą uważałem za najlepszą, zdjęcie z lat pięćdziesiątych. Pozostało jeszcze tylko napisać najlepszą pocztówkę świata. Zajęła mi dwa piwa, i o dziwo, po zakończeniu procesu twórczego byłem nawet trochę zadowolony. W głowie miałem oczywiście lepszą, ale i wersja spisana nie była zła. Kilka punktów do zajebistości dodała mi poczta libańska, bo wyemitowała znak z symbolem kraju, czyli cedrem, w wersji moro, więc mogłem sobie zrobić dopisek na temat. Gdy skończyłem przepisywać, popatrzyłem na me dzieło i pomyślałem sobie, że nie mam szans i że w dziejach świata jeszcze żaden chłop nie wygrał panny poprzez przesyłanie jej pocztówek z krajów na przysłowiowym końcu świata. Co więcej, wiedziałem, że piszę do filosemitki, a jestem w miejscu uważanym za wylęgarnię bandytów 12

islamskich, więc tragedia. Szybko porzuciłem te myśli, bo miałem jeszcze naście kartek do napisania, a spożycie powoli zmierzało w stronę poważnego tematu, czyli ponownego nawiązania kontaktu z naszym sowieckim przyjacielem z dnia wcześniejszego, Alexandrowem. Po bardzo długich przemyśleniach zdecydowałem się na kupno libańskiego wina. Nie było tanie, 15 000 LBP, niemniej uznałem, że w życiu nie miałem okazji, więc chociażby dla spróbowania. Przypomnę, że litr wódki kosztował 10 tysięcy. Wino niestety nie rozkurwiało sufitów, pocieszano mnie, gdy narzekałem, że George opowiadał, że będzie super, a nie jest: - Nie kupiłeś tego w winotece, tylko w mordowni, czego oczekujesz? Nie wiem, czego oczekiwałem, ale mnie oczekiwał Alexandrow i schlanie się z widokiem na dachy Bejrutu. Czekały na mnie też pewne wyrazy uznania: - Wódka na wino, pijesz jakbyś był z Białegostoku. Rano nasza pasja do zwiedzania była umiarkowana. Nieco rozerwało nas odkrycie, że jakaś Libanka zrobiła sobie pranie i wywiesiła je na naszym dachu. Poprzymierzaliśmy jej ciuchy, całkiem dobrze leżały, niestety bielizny nie było. Zanim się umyliśmy, pojedli w zaprzyjaźnionym lokalu i zdecydowali zebrać, to była 11:30. Tłumaczyliśmy George'owi, że ma nam wódkę schłodzić na wieczór, a ten matoł upierał się, że wódki nie można za długo chłodzić, bo butelka pęknie. Musiał mieć zajebistą zamrażarkę albo chujową wódkę. Drugie przebadaliśmy dwukrotnie, w pierwsze nie wierzyliśmy, więc wychodziło jasno, że matoł. Odkryliśmy też, że nasze więzi przyjaźni („My friends!” przez wszystkie czasy i przypadki) dojechały do tego etapu, że uważał, że nie musi wydawać niczego poniżej 1000 LBP. Nie darliśmy mordy, bo był miły i pomocny, ale trochę się obawialiśmy, co będzie za kolejne dwa dni. Do 10000 będzie zaokrąglał każdą cenę? Odwiedziliśmy sklep Virgin. Przy wejściu pełna kontrola toreb i ciuchów. No miło, dbają o nasze bezpieczeństwo, ale jeżeli ktoś będzie chciał się wysadzić w powietrze, to raczej nie przyjdzie z bombą w plecaku i nie da go do przeszukania. Na dworcu poszło nam świetnie: znaleźliśmy busiarza, który za 1000 zawiezie nas do kolesia, który za kolejny 1000 zawiezie nas do kogoś, kto zawiezie nas na Cola Bus Station, czyli drugi dworzec autobusowy Bejrutu, skąd odchodzi większość połączeń (wszystkie chyba tak naprawdę, ale nie sprawdziłem do końca, więc wolę asekuracyjnie napisać) krajowych. W pierwszym busie spędziliśmy jakieś dwadzieścia minut, zanim przemieścił się chociażby o metr. Potem już jakoś dociągnęliśmy się do dworca, znaleźli bus do Byblos i opuścili Bejrut. Spodziewaliśmy się miasta, a tu tak jakoś na obrzeżach stolicy, środek niemal autostrady, pan nas wysadza i mówi, że to Byblos. Kurwa, no dobra, ale dokąd? Na szczęście jechała wypasiona terenówka, a jej pasażerowie opowiedzieli nam, że to naprawdę Byblos, mamy przejść pod autostradą i będziemy w mieście. Samo centrum jest mierne, więc pognaliśmy w stronę atrakcji, w skład których wchodzą ruiny. Droga do tychże prowadzi przez uliczkę, gdzie lokalne stada sprzedają pamiątki. Krupówki na potęgę, połączone z dość dziwnym podejściem do klienta. Chyba pierwszy raz w życiu opierdalano mnie, że chcę coś kupić. „Jeżeli nie masz zamiaru kupować, to nie oglądaj” głosiła inna wywieszka. Sama sprzedająca to typowy cham i skurwysyn-skurwycóra (czy to nie jest seksistowskie, że nie ma żeńskiej wersji?). Dość ciekawy sposób na pozyskanie klienteli, chociaż można powiedzieć, że skuteczny, bo kupiłem koszulkę (cztery dolca) i coś, co wziąłem za koraliki (tysia libańskiego), a okazały się być muzułmańskim różańcem. No cóż, własną ignorancję można wykazać na wiele sposobów, mnie udało się w ten. Gdy już nacieszyliśmy się ofertą pamiątkarską z Chin, przeszliśmy do wspomnianych ruin. Wiele z nich pochodzi z czasów takich jak 500-300 lat przed naszą erą, więc jeżeli ktoś spodziewał się dobrze zachowanych monumentów, to może przeżyć poważny zawód. Chociaż to nie do końca tak, zapewne jak na 2500 lat to są zajebiście zachowane budowle, ale na zblazowane oko turysty XXI wieku to jednak nie jest to, co sprawia, że odpala mu się jęczenie z zachwytu. Jasne, że połaziliśmy, powygłupiali się, zadumali nad losami ludzkimi i naturą przemijalności rzeczy, ale dość podejrzanie szybko poczytaliśmy przewodnik i zlokalizowali plażę. Najpierw jednak centrum miasta: Krystian z Katarzyną postanowili kupić sobie stylowe zdjęcia Bejrutu (5000 sztuka) i wysłać je do domu. 13

Operacja taka warta jest 19500 LBP, więc można to przeżyć. Czuliśmy się bardzo niekomfortowo, bo na poczcie mówili po angielsku i byli przemili. Człowiek całe życie ma skojarzenie, że poczta to trauma, a tu mu burzą spokój świata i takie coś wklejają, podłe. Dla równowagi, pan w kantorze okazał się być synem kurwy i polskiego biznesmena, bo wymienił mi euro po niższym kursie niż wywieszony. Gdy wydarłem mordę, to odpowiedział, że wywieszony kurs jest dla banknotów powyżej 50 euro. Zaoferowałem mu, że dobra, oddawaj dwa razy dwadzieścia, dam ci 50, ale nie wyrażał woli współpracy. Wziąłem moje oszukane funty, powiedziałem mu, że jest chujem, a także pozwoliłem sobie poinformować go o tym, co jego żona robi, gdy on tak siedzi w kantorze i że mam nadzieję, że zdechnie z całą swoją rodziną w wyjątkowo nieprzyjaznych okolicznościach. Na wyjściu trzasnąłem drzwiami, bo gdy nie pozostaje człowiekowi żadne pole manewru, to chociaż tyle może zrobić. W pizzerii (rewelacyjne rozwiązanie dla wegetarian w każdym miejscu świata) już myśleliśmy, że nas oszukują, a tu po 20 minutach sami przynieśli resztę. I gdy tak siedzieliśmy spokojnie przy pizzy i coli (piwo nie było opcją) zatrzymał się przy nas znajomy białostockiej ekipy. Na imię było mu Antoni, a poznali się przypadkiem w Damaszku. Później opowiedziano mi, że pierwszym zdaniem, jakie zamienili z rodakiem, było: co się pchasz bez kolejki? Potem okazało się, że to nasz, co gorsza z mego miasta. Pogadaliśmy chwilę, on poszedł swoją drogą, a my na plażę. Udzieliliśmy mu porad co do noclegu w Bejrucie, nie zrobił na mnie niemal żadnego wrażenia. Trochę zbyt modelowo podróżniczo wyglądający koleś po czterdziestce, wysoki, czapka, siwe włosy, lekka nadwaga. W tak niepozorny sposób na scenę wkroczyła gwiazda, która już wkrótce miała rozbłysnąć pełnym blaskiem. Chwilę później byliśmy na plaży, gdzie atmosfera była dość dziwna: tony śmieci wywalone na kamieniste wybrzeże. Odchodząc kawałek od nich wydawało się, że kupujemy sobie ze dwie godziny miłego plażowania, ale życie zweryfikowało nasze pomysły: śmieci mają to do siebie, że przyciągają różne żyjątka, na przykład komary. W kilka chwil byliśmy załatwieni, tłuczesz ich setkę na minutę, a plecy i tak masz jak Holocaust. Jedyny ratunek był w wodzie, co nie było jakimś wielkim dramatem – dzień ciepły, morze przyjemne – ale jednak, po jakimś czasie ma się dosyć. Wtedy poszliśmy po kawę do plażowego lokalu. Miło było, że pozwolili nam korzystać ze sracza, a na pytanie, o opłatę rzucili: - It's free! Welcome to Lebanon. Musieliśmy też przyznać im rację, że ich kawa jest magnifique. Gdy już nacieszyliśmy się plażą do wyrzygania (wielka w tym zasługa odoru bijącego ze śmieci), rozpoczęliśmy odwrót w stronę stolicy. Kawałek na butach, autostrada i łapiemy cokolwiek, bo i tak wiadomo, że jedzie do Bejrutu. Ugadaliśmy się na 2000 za twarz, podwiózł nas na dworzec Charles Helou. Po drodze musiały mieć miejsce jakieś dramatyczne wydarzenia, które sprawiły, że ceny przejazdów wzrosły o 100%, gdyż po przywiezieniu nas na miejsce pan zażyczył sobie czterech tysięcy. Nie miał żadnych racjonalnych przesłanek, by umotywować swoją prośbę, ale darł się na nas jakbyśmy byli odpowiedzialni za wszystkie działania wojenne, jakie miały miejsce w okolicy w ciągu ostatnich stuleci. Zrobiło się zbiegowisko, wrzask na całego. My też, ogólnie każdy znalazł sobie do pogadania kogoś, z kim mógł wykrzykiwać w języku jakim znał. Najlepiej miał Krystian, arabski pozwalał mu pogadać z każdym. Nieźle też szło Rafałowi, francuski minimalnie zmniejszał liczbę interlokutorów. Z angielskim pozostawaliśmy daleko w tyle, Katarzyna mogła dorzucić coś po niemiecku, ale nie miało to większego sensu. W końcu dotarliśmy do takiego etapu wrzasku i ilości osób biorącej w tymże wrzasku udział, że lokalni uznali, że należy wezwać policję. Troje z nas było za, ale Krystian powiedział, że woli iść na wódkę niż męczyć się z bandą bejruckich pojebów, więc dorzucił panu trochę LBP, co pozwoliło ponownie zapanować pokojowi na Bliskim Wschodzie. Nam natomiast pozwoliło w miarę spokojnie opuścić kolegów pracujących w transporcie szosowym, którzy jeszcze bardzo zawzięcie debatowali nad całym zajściem, i zająć się oczekiwaniem, aż wódka się schłodzi, przy na szczęście schłodzonym piwie. Powróciliśmy z tym do hotelu i rozpoczęli kolejne posiedzenie na dachu. Ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu odkryliśmy, że nie jesteśmy jedynym dachem, gdzie dzieje się coś ciekawego. Niemniej to u nas było aż tak ciekawie, że z wizytą przybył jeden z braci, właścicieli hotelu. Zanim daliśmy sobie wyjaśnić, że drzemy mordę do i poza granice 14

rozsądku, musiał wypić dwie kolejki. W końcu obiecaliśmy się hamować i gdzieś do 2 hamowaliśmy. Powoli zaczęło być widać pewien rozdźwięk między nami a Antonim, który dzięki naszym wskazówkom znalazł bez problemu hotel. Póki co, nic nie zwiastowało mającej nadejść tragedii (trudno, żeby zwiastowało taką, która już miała miejsce). Rano bardzo nam się nie spieszyło. Recepcjonista tylko załamał ręce, gdy o 9 poprosiliśmy o piwo. Zanim je podał na mą biedną głowę spadł opierdol, że po północy mamy być cicho, bo inaczej wlepią nam 10 tysięcy kary. Policzyliśmy sobie na osobę, wyszło, że w najgorszym razie jakoś damy radę uregulować. Mając w pamięci przejścia z busiarzami, zdecydowaliśmy się na taksówkę. Było nas pięć osób, ale na szczęście nie stanowiło to większego problemu dla taksiarza. Ugadaliśmy trasę, wyszło, że jeżeli damy po jakieś 21 000 za osobę, to mamy niemal cały dzień wycieczki. Nie poszło nam za szybko, więc uznaliśmy, że trochę szkoda marnować więcej dnia, bo co, będziemy siedzieć i oglądać te pieniądze, które zaoszczędziliśmy na taryfie, ale nigdzie nie zdążyliśmy pojechać? Pierwszy przystanek był w Sidon. Ładne, portowe, niegdyś fenickie. Jeszcze przed miastem, za 1000 LBP, można wejść do zamku morskiego z XIII wieku. Widoki pocztówkowe, można sobie zrobić modelowe zdjęcie wrażliwego turysty z lokalnymi dziećmi. Oczywiście to zdjęcie nie będzie za darmo, ale czy ktoś jeszcze wierzy w piękne dzieci pozujące do zdjęć za darmo? Następny postój: UNESCO World Heritage Site, wykopaliska archeologiczne Al-Bass. Miła obsługa, udała, że wierzy w moje Euro26 i pozwoliła wejść za 3500. No jest to niezłe wow z czasów rzymskich, mozaiki, bramy, kolumny o wysokości jakiś dwudziestu metrów, a przede wszystkim ogromny hipodrom, twierdzą, że najlepiej zachowany na świecie. Trochę smutna była refleksja, że rzymska droga z II wieku naszej ery wygląda lepiej niż niejedna polska autostrada z XXI wieku. Można rozszerzyć tę refleksję na inne wytwory architektoniczne naszych czasów. Zaczęły się rysować pewne tendencje rozłamowe z Antonim. Ruin zwiedzać nie poszedł, co z jednej strony można mieć w dupie (jego sprawa), z drugiej napawa zdziwieniem: po kiego się ciągnął pół kraju, żeby nie zwiedzić jednej z flagowych atrakcji Libanu? Zamiast tego leżał z wywalonymi nogami w taksówce, więc sprzedaliśmy mu newsa, że w tym kręgu kulturowym pokazywanie komuś podeszwy może zostać uznane za „zgniotę cię jak robaka” no i adresat może nie być tym zachwycony. Oczywiście Liban jest na tyle cywilizowany, że mała szansa, żeby ktoś gardłował o coś takiego, niemniej wiem, co czuję, gdy widzę półnagich poddanych jej królewskiej mości w centrum Krakowa. Jedną z opowieści Antka skomentowano dość wulgarnie, ale trafnie zarazem: jeżeli posuwa żonę tak, jak gada, to ona musi zasypiać z nudów. Udało nam się nieco zaprzyjaźnić z taksiarzem, był wybitnie miły, naprawdę rzadko spotykane pośród przedstawicieli tego zawodu. Rozbawił mnie informując, że wyglądam jak modelowy Hezbollah – czyli na czarno, wysokie glany i nieogolony ryj. Mówił, że naprawdę mogę próbować sił na tej drodze kariery i że to dobre miejsce do tego celu – Tyre znajduje się blisko granicy z Izraelem i to właśnie stąd wystrzeliwane jest wiele z rakiet spadających na ww. kraj. Widać, że coś jest inaczej, checkpointów wojskowych tony, nawet na standardy zmilitaryzowanego kraju, to tam widziałem najwięcej ONZów i żołnierzy. Miałem pewien pomysł jak region ożywić turystycznie: w Wietnamie, oczywiście za drobną opłatą, można postrzelać z karabinu z czasów wojny. Tutaj mogliby zrobić ofertę: 10 dolarów za wystrzelenie rakiety na Tel Awiw, 20 za Jerozolimę. Jestem pewien, że znalazłoby się paru idiotów, którzy chcieliby skorzystać. Przemieściliśmy się do centrum Tyru. Po drodze naszą wesołość wzbudziła dwójka lokalnych chłopców, którzy próbowali sprzedawać nam żywą rybę do taksówki. O tak, niczym Gollum wpieprzę surową i trzepoczącą się. Po krótkim spacerze po porcie (modelowe miejsce do robienia pięknych, wakacyjnych zdjęć pełnych koloru, którymi potem torturuje się znajomych przez przynajmniej dwa miesiące) wzięliśmy taksiarza na kawę. Wspominamy bezcenne dialogi z życia, mnie powaliło: - Prawosławni? - Nie, z Kielc. 15

Nie był to wielki dzień w kwestii podboju Libanu, poprosiliśmy pana, żeby zabrał nas na plażę w centrum Bejrutu. W drodze powrotnej Antoni zaczął łapać wiatr w żagle i więcej się odzywać, co chwilami było nieco męczące, niemniej znacznie częściej pocieszne. Dowiedziałem się, że jeżeli uda mi się wjechać do Iranu, to muszę koniecznie przywieźć stamtąd dywan, bo na tym najlepiej się zarabia. Gdy już podnieśliśmy ryje z podłogi taksówki, to zapytałem, jak logistycznie to widzi? Na plecach z dywanem pół świata? Antek ciągnie temat, że najlepiej kupić używany dywan za 20-30 dolarów, a potem sprzedać go za kilka tysięcy (też dolarów). Pomysł świetny, ale ucięliśmy tę rozmowę, bo za szybko odnieśliśmy wrażenie, że donikąd nie prowadzi. Taksówka w końcu wyszła po 22 tysiące na twarz, w sumie 110 LBP, kwota którą zapłaciliśmy bez większego bólu, a która zapewne sprawiła, że facet pił przez kolejne dwa dni i nie schodził z żony. Po jakieś 40 PLN wyszło za pół dnia wożenia po kraju i pokazanie ciekawych miejsc, dobry interes i dla nas. Nagrodą zaś były jakieś dwie godziny nad morzem – w środku października. Jeszcze zanim dojechaliśmy nad morze, przejechaliśmy koło czegoś, co wyglądało wybitnie przerażająco. Wielki, szary, betonowy mur z drutem kolczastym. Odbijają się od niego kartony niesione przez wiatr. Mignęła mi brama wjazdowa, w środku ponuro, brudno i odrażająco. Zapytaliśmy na migi kierowcy, co to jest. Odpowiedź zbyt oczywista, by samemu wymyślić: obóz uchodźców palestyńskich. Sprowadziło to parę mniej radosnych tematów, zaś nasze wypowiedzi raczej nie kwalifikowały się do nagrody Centrum Kultury Żydowskiej w Krakowie. Wiedzieć, że adres musiało zmienić jakieś 800 tysięcy Palestyńczyków to jedno, zobaczyć jakie paru z nich ma życie to drugie, zdecydowanie bardziej ryjące banię. Media masowe jakoś nie pchają się tam z kamerami, więc nie mamy utrwalonego obrazu życia na uchodźstwie. Nie byłoby chyba źle, gdyby raz na jakiś czas spróbowali wyjaśnić nam, dlaczego mieszkańcy sąsiednich krajów tak słabo lubią Izrael. W takim Libanie może dlatego, że im wpierdolili niemal z dnia na dzień set tysięcy ludzi, których tamci nie chcieli? Albo może za imprezę z 1982? O tym, że skurwysyny strzelają rakietami w Izrael mogę dowiedzieć się bez problemu, ale skąd im ten pomysł przyszedł do głowy, to już wiedza nieco bardziej tajemna. Jedni mają szabasowe windy, inni betonowy mur i drut kolczasty. Czyż Leibniz nie miał racji? Czyż nie żyjemy w najlepszym z dostępnych światów? Im dłużej trwało nasze plażowanie, tym bardziej widzieliśmy, że z Antkiem się nie dogadamy, bo trudno odpowiedzieć coś sensownego na obserwację, że słońce w Libanie wydaje się być bardziej okrągłe niż w Polsce, a morze jest słone. Gdyby miał sześć lat i radość odkrywania świata, to nawet byłoby może trochę pocieszne, ale nie chłop ponad cztery dychy! Krystian wyznał, że ma przy sobie Polsen (lek na bezsenność) i że może tak dyskretnie damy go znajomemu do wódki, co zapewni dłuższy okres ciszy, ale uznaliśmy rozwiązanie za zbyt drastyczne. Droga do hotelu prowadziła przez Burger Kinga, gdzie znaki „zakaz palenia” należało traktować w gatunku dowcipu. Pewnie im firma-matka kazała powiesić, oni uznali, że co się będziesz z głupim kłócił i powiesili. Widok lokalnych petujących, gdzie popadnie, poprawiał nieco humor w kwestii podejścia do przepisów. Naprawdę, nie mam misji dmuchania ludziom dymem w twarz, ale zajebać się idzie z jaką determinacją męczy się palących w niektórych krajach. W efekcie gdy tylko człowiek może sobie popalić, to korzysta z okazji i ma ochotę nadymić w twarz wszystkim krzycząc, że WOLNO MI. Bo zaraz nie będzie wolno nawet na własnym balkonie. Wolno było też iść do Georga i zapalić sziszę. Jest to sprawa poważna: pali ją chyba każdy w Libanie, pewnie na piąte urodziny wręcza się pierwszy zestaw, co bardziej fanatyczni już na porodówkę przynoszą wersję dla niemowląt. Do wyboru tytonie smakowe, poszliśmy w jabłko i czereśnię. Dla osoby, która żywi się papierosami, to za słabe, ale wcale przyjemne. Nie wiem, ile to można palić, ja po 40 minutach miałem taką hiperwentylacją owocową, że podziękowałem. Tanie to jest, ale jednak nie moja ścieżka używek. Paliliśmy też dlatego, że musieliśmy poczekać aż nasz przyjaciel Alexandrow zostanie doprowadzony do stanu nas interesującego. Potem czekała go krótka wycieczka na dach, gdzie dokonał swego żywota. Podobnie jak my. Różnica była taka, że my następnego poranka powstaliśmy, a Alexandrow skończył na śmietniku historii i hotelowym. W okolicach 9 rozpoczęliśmy walkę z wrodzonym lenistwem i żądzą odkrywania skarbów Libanu. Ostatecznie podzieliliśmy się na dwie grupy: ja z Antonim wybraliśmy 16

się do Baalbeck, ekipa białostocka pozostała w mieście, by spokojniej spędzić dzień. Początkowo wydawało mi się, że grupa białostocka przesadza z narzekaniem na Antoniego, więc mimo towarzyszącego kaca byłem nastawiony dość pozytywnie. Dwa polskie sępy wolały iść w ciężkim upale dobre pięćdziesiąt minut na dworzec Cola niż płacić za taksówkę. Potem spędziliśmy dwadzieścia minut w busie, który wydawał się kłamać, że w końcu powlecze się do Baalbeck. Na szczęście na nudę narzekać nie mogłem, bo miałem Antoniego, który mówił cały czas. Gdyby chociaż przez jego połowę z sensem... Odkrywszy me humanistyczne zainteresowania próbował do nich nawiązać. Szło mu epicko, jeszcze zanim ruszyliśmy wiedziałem, że czytał świetną książkę (autor i tytuł zapomniani) o tym, że jeżeli czegoś pragniesz, to będziesz to miał. Trzeba tylko chcieć! Mnie po takiej przemowie chciało się co najwyżej wyrzygać Alexandrowa. Podobnie po historiach o tym, jak można zarobić na lataniu z Europy do Dubaju i przywożeniu sprzętu elektronicznego i szlachetnych kamieni. Nie mogłem uwierzyć, że koleś, który zajmuje się sztuką, prowadzi galerię, opowiada bez żenady klimaty z początku lat dziewięćdziesiątych i wożenia przez granicę swetrów i pomarańczy. Rozmawialiśmy także o literaturze, jakość tych rozmów była wysoka. „Fajna książka, a na końcu on ją morduje” - hm, może Dostojewski? Ale tam dużo wcześniej niż na końcu. Popularny amerykański pisarz, który jest płetwonurkiem – tak, jasne, od razu wiem o kogo chodzi. Notowałem sobie te brednie, bo nie miałem nic lepszego do roboty, najlepsza książka świata – „Faraon”. Podobno była to również ulubiona książka Józefa Stalina. Dowiedziałem się też o wielu ciekawych filmach, których tytuły również uległy zapomnieniu. Grunt to umieć zainteresować słuchacza. Potem tematy egzystencjalne: - W Warnie, w Bułgarii, nie mieli kaloryferów, więc byłem zdziwiony, że mają je w Syrii. Rzeczywiście, ujawnia się tu pewien wzorzec. Gdybym się bardzo chciał zagłębiać, wyszedłbym z tego, że w Bułgarii ze względów oszczędnościowych uznano, że nie ma po co robić, bo jak będzie zimno, to się farelki przyniesie, a w Syrii pewnie jakiś Francuz budował i z tak zwanego automatu zrobił. Niemniej nie chciałem, największym problemem wydawały się próby zainteresowania odbiorcy historiami i wzbudzenia nimi jego podziwu. Efekt był idealnie odwrotny, na zmianę się irytowałem, wkurwiałem i odczuwałem zażenowanie. Opowieści o członkostwie w elitarnych stowarzyszeniach marszandów, gdzie bardzo trudno zostać przyjętym i takich osób jest tylko ileś tam. Właśnie po to uciekam ze świata zachodniego, żeby nie słuchać bredni o tym, ile kto ma i jaki jest wspaniały. Wiśnia na torcie bajań z sabałowego lasu: znam się na świecie. W połączeniu z odbywaniem właśnie pierwszej podróży poza Europę, połączonej z debiutem lotniczym, no i oczywiście nieznajomością żadnego języka. Do tego znawstwa doszła fachowa diagnoza lekarska, że „po alkoholu mam następnego dnia depresję”. O, ja też, nawet wtedy ją miałem. Jeszcze dodać, że Saddam Husajn wyciął kurdyjski wrzód Syrii i można się domyślać w jak świetnym nastroju dotarłem do Baalbeck. Zamiast koncentrować się na podziwianiu krajobrazu, który dość ładnie się różnicował – doliny, nawet niemało zieleni, górki, chyba winnice nawet mi mignęły. Wystarczy wyjechać poza Bejrut i Liban całkiem zmienia oblicze. Podobnie jak w Tyrze, i w Baalbeck jest dość mocno wojskowo – tam wiemy przez kogo, tu przez granicę z Syrią. Odniosłem wrażenie, że Liban ma przesrane – z Izraelem się nie lubią i co jakiś czas działania wojenne, z Syrią również się nie lubią i oficjalnie nie można przekroczyć granicy. Baalbeck słynie z dwóch rzeczy: wspaniałych rzymskich ruin i bycia kwaterą główną Partii Boga, znanej szerzej jako Hezbollah. Doedukowałem się co do drugiego: założone w 1982, Iran przysłał 1200 osób z Gwardii, żeby pomogły w wojnie z Izraelem. Wielu miejscowych podchwyciło pomysł i dołączyło, czyniąc sytuację jeszcze ciekawszą, bo poza Izraelem walczyli z Armią Południowego Libanu. Idea główna: pozbyć się wpływów zachodu z regionu, czytaj Izraela. Wprowadzić państwo wyznaniowe na wzór Iranu, pożegnać ONZ z kraju. Poza tym prowadzą szpitale, szkoły i gospodarstwa rolne – o tym jakoś nigdy nie słyszałem. Oczywiście, że jest to sposób na pozyskiwanie nowych członków, ale podobno naprawdę dużo pomagają Palestyńczykom. No a jak pomożesz komuś, kto siedzi w krańcowej biedzie i na kogo wszyscy leją, to masz szansę zyskać nowego przyjaciela. Za terrorystów uznaje ich USA, Izrael, Australia i Kanada, ale kraje europejskie odmówiły takiej klasyfikacji. 17

Finansowanie: głównie z Iranu. Metoda działania: terroryzm postrzegany jako jedyna możliwość walki biednych z bogatymi. Jednak po roku 2000, kiedy to wojska izraelskie wycofały się z Libanu, trochę przyhamowali, potępili nawet zamachy z 11 września i siedzą względnie spokojnie (poza tym, że zadyma z 2006 była w dużej mierze ich zasługą). Jeszcze dobrze nie wysiadłem z autobusu, a już chciano mi sprzedać koszulkę z logiem Hezbollahu. Po sprawdzeniu w kilku miejscach, że trzy dolary to dobra cena, nabyłem sobie pamiątkę. Przyznać trzeba, że trochę poszaleli, w logo mają rękę z karabinem, książkę, globus, gałązkę i dwa hasła – że zwyciężą i że są ruchem oporu. Gdyby chcieli się wypromować i sprzedawać np. samochody, to raczej by nie chwyciło. Postanowiłem nie nosić tej koszulki w krajach, gdzie niemało osób wie o co chodzi i może się nieco podkurwić, gdy zobaczą zachodniego matoła w barwach lokalnych radykałów. Chyba trochę jakby się wystąpiło w koszulce popierającej Radio Maryja. Przeszliśmy do ruin, gdzie powitał wstęp za 12 tysięcy funtów, więc dość srogo. Jednak ledwo wlazłem, to wiedziałem, że było warto: trzy świątynie, najbardziej wyjebana to rzymska Jowisza, postawiona na Baala, która została postawiona na wcześniejszej, nie wiadomo jakiej. Rzadko staję z rozdziawionym ryjem i robię „japierdolę,alecudo”, tam mniej więcej tak zareagowałem. Ze świątyni Jowisza – największej w całym Imperium – zostało sześć kolumn, każda 22 metry wysokości. Próbowałem sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać 2000 lat temu i nie podołałem. Chyba nawet współczesny człowiek padłby z wrażenia, gdyby dane mu było zobaczyć w pełnym rozkwicie. Obok jest jeszcze świątynia Bachusa, również wow i malutka świątynia Wenus, tu dla odmiany bez wow. Łaziliśmy po tym z dobrą godzinę, a gdy tylko udawało się być samemu, to osiągałem stany radości i poczucia otrzymania wielkiej nagrody od Libanu za wizytę. Na szczęście większość czasu nie było mi dane zaznać spokoju, Antonio nie mógł wytrzymać dłużej niż minuty milcząc, a i przecież zdjęcia trzeba sobie porobić. Dzięki pierwszemu jestem bogatszy o wiedzę, że Daniken podejrzewa ingerencję istot pozaziemskich w budowle w Baalbeck – miałoby to być ich lądowisko w dawnych czasach, jeszcze nawet przed świątynią Baala. Wolę wersję, że zbudowali to ludzie, zapewne nie do końca z własnej woli, raczej dlatego, że klimat sprzyjał takim pomysłom, a władza lubi podlizywać się bogu (można to zaobserwować także w innych krajach i epokach, np. w Polsce w roku 2010). Ciekawe, czy tysiące bezimiennych osób miało poczucie robienia czegoś sensownego? Tachali te kamienie, stawiali je i niektórzy mogli po latach popatrzeć i pomyśleć sobie „ale pokazaliśmy!”. Czy raczej kurwowali na czym świat stoi i myśleli sobie, że za co też los ich pokarał, że trzeba wznosić gigantyczne budowle dla kogoś, a nie posiedzieć sobie z dziewczynką i kumplami. Chyba się nie dowiemy, ale czego by nie myśleli o tym wszystkim, sensowności roboty, czy raczej umiarkowanie socjalnym programie zatrudnienia: cudo, którego dokonali, wprawia w zachwyt dwadzieścia wieków później. Ciekaw jestem, co z dokonań naszych czasów znajdzie takie uznanie i jakoś nie widzę wielu opcji. Produktami współczesnego niewolnictwa są z jednej strony tony papierów, pliki Excela, Powerpointa i Worda, zaś z drugiej jeansy i tani sprzęt komputerowy. Nawet zakładając dramatyczny upadek ludzkości, obawiam się, że nasi potomkowie nie będą przesadnie dumni. No cóż, w Polsce za to będą największe wykopaliska pomników papieskich na świecie, oglądającym je na pewno będą towarzyszyły uczucia podobne do moich w Baalbeck. Był to dzień wielkich wrażeń także w dziedzinie fizjologii człowieka. Na terenie zabytku jest dostępny kibel, niestety kosztuje 1000 LBP. Można posnuć przemyślenia, czy to uczciwe skoro już zapłaciło się 12 za bilet i czy to sensowna cena wobec realiów kraju, niemniej chyba lepiej nie snuć tych przemyśleń, bo z terrorem turystyki się nie wygra, a na tym polu obowiązuje logika pobierania możliwie największej opłaty. Zapłaciłem jednej z dwóch pań, druga podała mi za to mydło, ręcznik i życzyła miłego dnia. Pewien Brytyjczyk uznał, że jest lepszy sposób, powiedział, że nie ma i uciekł. Ambasador swego kraju, attache kulturalny. Przebił go jednak zawodnik z Polski, pierwszy numer startowy, Antonio. Antonio uznał, że po co płacić, skoro można wyszczać się z boku świątyni Bachusa, gdzie nikt nie patrzy. Nie wiem, za jakie winy musiałem to przeżyć, modliłem się do Baala, żeby go nie złapali, bo wtedy mnie zawoła, żebym tłumaczył, a takiego wstydu mógłbym nie wytrzymać. 18

Poszliśmy przejść się po czwartym co do wielkości mieście Libanu. Było podejrzanie miło, najpierw chcieliśmy kupić kawę, ale nie udało się. Dostaliśmy za darmo. Prezent od ludzi Libanu dla gości. Potem Antonio wpakował nas do jakiegoś sklepu, gdzie chciał zrobić interes życia, niestety korzystając ze mnie jako tłumacza. Zanim wszystko się zaczęło, próbowałem wyjaśnić, że tutaj nie będzie po ludzku – spytasz o cenę, pan ją poda, a ty zdecydujesz, czy ci pasuje, czy nie, tylko zacznie się wielka ekstaza targowania, rozmów na tematy wszelakie, pokazywania zdjęć, a pewnie nawet i poczęstunku. Pierwsza cena za srebrny czajnik to było 30$, które szybko zmieniło się w 20$, ale jednak nie był zainteresowany. Przepraszałem na ósmą stronę, na szczęście sprzedawca był ekstremalnie sympatyczny i nie męczył jakoś przesadnie. Podawanie ceny w dolarach nie wydawało się być wałem, widziałem, że waluta krąży i zwyczajowo przeliczana jest po kursie 1500 funtów. Potem nastąpił obiad, mnie udało się dostać wegetariańską kanapkę za 2500, jemu zwykłą za 3500, co stało się przyczyną wielu narzekań i pytań o to, jak żyć po tak dramatycznym przepłaceniu, a także rozważań, czy nie warto przejść na wegetarianizm, skoro jest taniej. Na pociechę miał to, że woda była w dowolnej ilości za darmo. Postanowiłem uwierzyć w to, że jest w miarę nieskażona i że nie zaprowadzi mnie do szpitala. Złapaliśmy powrotny bus do Bejrutu. Antonio wyczytał, że przy wjeździe do Baalbeck są jakieś gigantyczne kamienie, bodajże 20 ton każdy. Gdy jakiś chłopaczek zagadał w busie, jak nam się podoba jego ojczyzna, to nie mogłem mu spokojnie odpowiedzieć, bo ciągłe „spytaj o kamień, spytaj o kamień!” wcinało się w rozmowę. Spytałem, powiedział, że nie bardzo rozumie i że przeprasza za swój angielski. Nakazałem się nie przejmować i zapewniłem o wybitnych zdolnościach językowych. Kamieni nie widziałem, ale przeżyłem to spokojnie. Jechaliśmy tak do Bejrutu, ludzie się zmieniali, ja pisałem pocztówki, oglądałem sobie, co też za oknem się przesuwa. Byłem zaskoczony, że dziewczynki w full chustach bez żadnego problemu, ani krępacji siadały koło mężczyzn, w tym i obcokrajowców. Chwilami miałem podejrzenia, że może je to kręci, bo tłok jak diabli, wtulam się w okno, a tu kolejna się dosiada, prawie już jakąś mam na kolanach, cała przytulona i wydaje się całkiem dobrze bawić. Człowieka nachodzą myśli, żeby zagadać, zostać przyjacielem brata, zeżreć ze starym barana, ożenić się i spokojnie sobie siedzieć w dość przyjaznym i ładnym kraju, który w dzień możesz ze trzy razy przejechać. No czasem wojna, ale wtedy to przynajmniej masz wkurw i motywację do działania, a nie takie czołganie się z dnia w kolejny dzień, w kolejny tydzień, miesiąc, rok. Libanki to cuda na ziemi, a poza modelami w strojach konserwatywnych nie brakuje też dziewczynek w spódnicach krótszych niż moje gacie. Chyba na tym terenie miał miejsce taki metysaż, że powstała nowa, piękna jakość. Pod wieczór dotarliśmy na dworzec Cola. Perspektywa spaceru z powrotem nie zachwycała, ale niespiesznie ruszyliśmy. Oczywiście od razu dopadł nas taksiarz, który upierał się, że wojsko zamknęło jakieś tam ulice i że nie uda nam się przejść. Po kilku metrach się odpieprzył, a ja znalazłem jakiegoś mniej ofensywnego. Okazało się, że jedyny język jaki znamy obaj to niemiecki. Niestety, jego był na o wiele wyższym poziomie niż mój. Próbuję coś tam powiedzieć, jeszcze bardziej zrozumieć, a tu Antonio „co on mówi, tłumacz, no co on mówi?”. Nie zdzierżyłem, wydarłem się, że ma chociaż nie przeszkadzać i poprosiłem taksiarza o powtórkę. Ten powiedział, że może nas wziąć za tyle, a jeżeli za drogo, to autobus numer 15 rozwiąże nasze problemy. Rzeczywiście autobus ten łączy oba dworce, a przy okazji oferuje możliwość poznania zakamarków Bejrutu. Jechaliśmy przez takie krzaki, że zastanawiałem się, czy zaraz nas rozstrzelają, czy tylko okradną. Nie chcieli za bilet, ale uparłem się i zapłaciliśmy. Czekał nas tradycyjny bejrucki wieczór, George już nawet nie pytał, czego chcemy, a na recepcji tylko głębiej oddychali, gdy się wtaczaliśmy po kolejne piwa. Mieliśmy nowe współlokatorki na dachu – dwie Amerykanki, które uczyły angielskiego w Syrii. Przyjechały do Bejrutu poimprezować i kupić ciuchy, nie pierwszy raz. Bardzo skarżyły się, że tam nie mają Zary ani H&M, więc trzeba się męczyć taki kawał drogi, żeby jakieś sensowne ubrania kupić. Serce się krajało nad tak ciężkim losem. Pozostaje nadzieja, że uczą syryjskie dzieci wartości zachodnich – ubrania tylko z firmowymi metkami, ciuchy tylko ze sklepów, które produkują w trzecim świecie, najlepiej przy użyciu niewolniczej siły roboczej. Jakże głębokie refleksje potrafią wywołać podróże! Antonio robił to, co robią ludzie, którzy mają kłopoty z samooceną: opowiadał na czterdziestą stronę o tym jaki Baalbeck 19

jest wspaniały i jak bardzo Białostocczanie przegrali życie, że go nie widzieli, a on wygrał, bo widział. Po jakiejś godzinie tych treści, pomysł z Polsenem zaczął wydawać się coraz bardziej na miejscu. Nasz grafik zakładał opuszczenie Bejrutu następnego poranka. Im bliżej terminu, tym bardziej się denerwowałem; nie miałem wizy syryjskiej, a oficjalnie nie można bez niej wjechać do ww. kraju. Innej granicy nie ma, bo Izrael przecież nie istnieje, do Syrii prowadzi jedyne przejście lądowe, którym można opuścić Liban. Pozostawała wiara w drogę nieoficjalną, niemniej wizja zostania uwięzionym przerażała, głównie z powodu braku alternatyw, chyba tylko prom na Cypr, a nie jestem pewien, czy to nie wakacyjne połączenie sezonowe. Postanowiłem sięgnąć po ulubiony środek do zwalczania nerwów i strachu, który wcześniejsze dwie godziny mroził się u Georga.

20

III. Pilgrim in an Unholy Land

Zmobilizowaliśmy się i wstali o 6:30. W takie poranki szczególnie ciepło myślę o ludziach, którzy uważają, że podróżowanie w wersji uprawianej przeze mnie to bajka, tożsama z kurortami i wypoczynkiem. Pożegnaliśmy się z hotelem – udało im się pohamować łzy przy rozstaniu - i całą grupą, z Antonim gratis, ruszyliśmy na pobliski dworzec – w końcu przydała się do czegoś lokalizacja hotelu. Dopiero tam zorientowałem się, że mam niewysłane pocztówki. Na szczęście nie było wśród nich najważniejszej kartki świata, ale parę innych owszem. Kupiliśmy bilety do Damaszku - oczywiście od jakiegoś barana, który rzucił się nam w objęcia - i próbowałem uprosić sprzedawcę tychże, żeby wysłał moje kartki. Najpierw myślałem, że nie rozumie, ale potem okazało się, że rozumie, ale to niewdzięczny kawał fiuta i tyle. Złamas i tak bilety warte 11$ sprzedał nam za 12,5$ (dolar traci na wartości, funt się umacnia, państwo wiecie o czym ja mówię). Mając dziesięć minut do oficjalnego odjazdu, zostawiłem bety i pobiegłem do George'a. Dopadłem go, gdy otwierał swój przybytek. Początkowo chyba bał się, że stało się coś złego. Gdy złapałem oddech, wyjaśniłem mu, że bardzo go proszę o wysłanie tych kartek, bo to dla mnie ważne. Powiedział, że wyśle. Żaden z adresatów nie dostał nigdy nawet pół kartki, więc chyba zrobił mnie w wała, każda, którą sam wysłałem, dotarła do celu. Przebieżka kilkuset metrów w obuwiu subkulturowym (jak niegdyś określono me glany) sprawiła, że poranny prysznic oddalił się do świata bardzo odległych wspomnień. Gdy wsiadaliśmy do autobusu, bileter sprawdził nam paszporty. Jęczał, że nie mam wizji do Syrii, ale powiedzieliśmy mu, że będzie dobrze. Coś tam pomamrotał i się zamknął, niemniej mój nastrój był daleki od radości. Z jakimś obsuwem pojechaliśmy, patrzyłem przez okno i zastanawiałem się, co też ciekawego przyniesie nadchodzący dzień. Z racji rozmiarów Libanu, do miejsca nawiązującego do tytułu książki Nałkowskiej jest 109 kilometrów, droga dość dobra. Zanim jednak tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się dwa razy. Najpierw przy kantorze, ledwo wysiedliśmy, dopadła nas grupa żebrzących kobiet. Pewnie wszystkie busy zatrzymują się tam, więc siedzą i czekają na turystów. Postój drugi, piekarnia – czyżby w Syrii panował jakiś kryzys z pieczywem? Bardziej lokalni od nas nabyli wypieki, my postaliśmy przy autobusie i leniwie popalili sobie. W końcu granica, formularz wyjazdowy. Wypełniamy to, Antoni pyta: - W miejscu „numer paszportu” mam podać numer mojego paszportu? „Nie, mojego” – kusiło powiedzieć, ale istniało ryzyko, że tak by wpisał. - Tak, dokładnie – powiedziałem tonem nauczyciela z podstawówki. Sam błysnąłem w inny sposób. Nie zauważyłem, że piszę różowym długopisem, niestety pogranicznik jednak zwrócił na to uwagę i odmówił przyjęcia formularza w takim kolorze. Po chwili wypełniłem po raz drugi – różowy długopis okazał się niegodny służb granicznych. Tak denerwowałem się całą sytuacją, że nawet nie zauważyłem, że mam niekonwencjonalny kolor pisadła. Świadomie raczej nie poszedłbym w taki luz, że czynię zadość biurokracji w barwie pink. Ostatecznie opuszczenie Libanu poszło nie najgorzej, machnęli, że mam spadać, krzyż i półksiężyc na drogę. Między posterunkami granicznymi są jakieś cztery kilometry. Żadne słowa tego nie opiszą, co można w ich trakcie przeżyć. Siedzę sobie przyklejony do szyby, podziwiam pas ziemi niczyjej, ładne górki, krzaki, szkoda byłoby zostać cofniętym na samym początku tak ładnie zaplanowanej wycieczki. Syryjska placówka sprawiła, że zatęskniłem za libańską, nawet jeżeli nie chciała przyjmować dokumentów na różowo, to przynajmniej wiedziałem, że papiery mam w porządku. Włażę do budy z flagą, w środku stado ludzi, chaos i hałas. Ogólnie zabawa w wizę to dość skomplikowany burdel: najpierw zapłać 30 dolarów facetowi w budce (oficjalnie 28$, ale reszta do dzisiaj nie nadeszła) i dostań na to papier. Potem część druga, ustaw się w kolejce do wjazdu pośród tłumu. Dość dużo okienek, większość dla obywateli Syrii, jedno dla pozostałych. Na personelu nie oszczędzali, liczba żołnierzy idzie w dziesiątki. Liczba obsługujących żołnierzy idzie w jednego, który co jakiś czas korzystał z niezbywalnego, ludzkiego prawa do zapalenia sobie i rezygnacji na ten czas 21

z pracy. Czasem gdzieś wydzwaniał i gadał, niemniej nie wyglądało na to, że to sprawy wizowe. Czasem zastępował go kolega, ale raczej nie. Przecież nikomu się nie spieszy, poczekamy. Stoimy, jedni walczą mniej, inni bardziej, w końcu wrzuciłem paszport z kwitkiem za szybkę. Wiele to nie zmieniło, pan położył go z boku, zajął się obsługą innych petentów, ja zaś stałem i modliłem się. Po dobrych czterdziestu minutach pan wziął paszport, zeskanował do komputera, popatrzył chwilę na ekran, po czym przepisał ręcznie długopisem TRZY razy wszystkie moje dane, zadzwonił gdzieś, a następnie wbił wizę i wyrzucił go przez okienko. - Witaj w Syrii – powiedział z uśmiechem Rafał, który przez cały czas trwania operacji stał w pobliżu i patrzył, jak mi idzie, czasem wspierając dobrym słowem ( „No chyba już ci wbije to teraz... Kurwa, dokąd leziesz, baranie?”). Gdy ma się wizę, to sprawa jest prosta i zajmuje o wiele mniej czasu, niemniej kołowanie wizy w Polsce to też trochę zabawy, zwłaszcza jak nie mieszka się w Warszawie. Wyszedłem na miękkich nogach i przepełniony szczęściem. Dalszy plan zakładał przesiadkę na autobus do Ammanu – ekipa białostocka zakończyła już przygodę z Syrią, a mnie bardziej pasowało zacząć od Jordanii, by potem spokojnie ciągnąć się w stronę Turcji. Myśleliśmy, że będziemy musieli jechać do Damaszku i tam dopiero łapać autobus na dalszą podróż (do tego doliczyć dyżurny przejazd między dworcami), ale okazało się, że nie jest tak źle. Usłyszawszy nasze plany busiarz wysadził nas na parkingu, gdzie od razu przesiedliśmy się na autobus do Ammanu. Wzięli 20$ od osoby, co było raczej wygórowaną ceną, ale nie chciało nam się walczyć, mieliśmy piękną wizję: dotrzeć na wieczór do Aqaby, głównego kurortu plażowego Jordanii, rzut kamieniem i godzinę promem od Egiptu. Granica z Jordanią była nudna, zwłaszcza w porównaniu z wyczynami wcześniejszymi braci syryjskich. Oczywiście, trochę podnosi człowiekowi ciśnienie, gdy musi zapłacić dziesięć dolarów za opuszczenie kraju, ale wiedziałem o tym wcześniej, więc nawet się porządnie nie wkurwiłem. W sumie cztery godziny pobytu w Syrii kosztowały mnie 40 dolarów amerykańskich za wizy i 250 funtów syryjskich za przygraniczny kibel (i znowu Rafał był mym wsparciem). Potem musieliśmy kupić sobie jordańskie dinary, które mają dość potężny kurs – jeden wart jest euro! Na granicy nawet 1,02 euro. Ledwo zdobyliśmy dinary, przyszło pozbyć się dziesięciu na wizę. Był jeszcze wtedy taki manewr do zrobienia: jeżeli chcesz się tylko tranzytować przez Jordanię do Egiptu, to nie płacisz nic. Mówisz więc na granicy, że tak chcesz, następnie jedziesz do Aqaby, idziesz do biura imigracyjnego i zamieniasz wizę tranzytową na pobytu, oczywiście nic nie płacąc. Sprzedano mi tego newsa chwilę przed wybyciem z kraju, niestety, nie sprzedano go celnikom na granicy. Powiedzieli, że nie i że 10 JD i półksiężyc na drogę. Potem jeszcze kazali nam otworzyć bety, oczywiście po to, żeby nic nie znaleźć. Spodziewali się skacowanych islamskich ekstremistów? Może myśleli: „aaa, to tak się teraz kanalie kamuflujecie, wydaje wam się, że jak czuć od was wódką, to pomyślimy, że nie możecie być terrorystami? Nie z nami te numery, otwierać plecaki.” Nie pyskowałem przesadnie, jeszcze byłem w radosnym nastroju, że stosunkowo łatwo Syria poszła, niemniej jest to paranoja połączona z idiotyzmem, czyli dzień jak co dzień. Do Ammanu jeszcze trochę pojechaliśmy. Dworzec autobusowy nie wyglądał za bardzo, początkowo baliśmy się, że wysadzają nas gdzieś na zadupiu, ale po chwili udało się ustalić: to naprawdę dworzec. Oczywiście, nie ma na nim kas biletowych czy rozkładu jazdy. Trzeba iść do jednej z licznych agencji, które mieszczą się przy pobliskiej drodze. Tam za 6,75 JD kupiliśmy bilety do Aqaby i szczęśliwi, że dzień tak dobrze się toczy, postanowiliśmy wykorzystać czas pozostały do odjazdu, żeby coś zjeść. Było już dobrze po 16, a my od rana bez posiłku. Pierwszy z brzegu lokal, obsługa przemiła, zrozumiała bez problemu, że nie jem mięsa, każdy coś dostał do jedzenia, jest świetnie. Po chwili prawie zemdlałem. Mówię do reszty grupy: „patrzcie na to!”. „To” to był Antoni nalewający sobie kranową wodę do butelki. Ale przecież Bliski Wschód, przecież to niebezpieczne, nie przesadzam z paranoją bakteryjną, ale to już za wiele, jak to brać kranówkę w Jordanii? Chyba podobne przemyślenia miała obsługa, bo kelner zawołał kumpli z kuchni i wszyscy patrzyliśmy na ten sposób wsparcia finansów podróżnych. Tamci się nawet śmiali, my nie potrafiliśmy jakoś przejść na ten etap percypowania 22

dramatu, który rozgrywał się przed naszymi oczyma. Potem gdzieś polazł, a my poszliśmy w koszta, zamówili kawę i spokojnie czekali na autobus – wiedzieliśmy, że do miejsca odjazdu mamy ze dwie minuty, więc stresu nie było. Odbiór lokalu popsuł nam pomysł pójścia do toalety – syf, że o ja pierdolę, zasrana dziura, a obok wielka beczka ze zużytym papierem toaletowym, tam chyba powstały nieznane nauce formy życia, cuchnęło tak, że torsji dostałem. W autobusie było dość dużo osób, ale byli na to przygotowani, dali piętrowy,na szczęście nasze miejsca były na dole, był nawet działający kibel. Pierwszy raz na tym wyjeździe zobaczyłem muzułmankę w pełnym stroju. Nawet ręce miała w rękawiczkach, a jak chciała napić się coli, to puszka znikała w czarnych odmętach jej szaty, chwilę się kotłowała, by następnie niczym w sztuczce magika-amatora znowu pojawić się na zewnątrz. Starałem się nie wgapiać, ale wzrok sam uciekał w jej stronę. Gdyby tylko było jak, chętnie zapytałbym ją o parę spraw związanych z religią, chociaż byłoby to raczej niegrzeczne, abstrahując od faktu, że podróżujący z nią brat czy mąż zabiłby mnie na miejscu. Wyświetlono nam film, tytułu nie znam, ale historia raczej dość standardowa: młody, fajny, dowcipny chłopak-informatyk w okularach marzy o dziewczynce. Obiekt marzeń nie nosi tradycyjnego stroju, tylko zachodnie ciuchy. Następnie spędza jakieś 90 minut na zdobywaniu jej, a po drodze mają oczywiście miejsce bardzo śmieszne historie. Na przykład przypadek kłopotów z defekacją po zjedzeniu ostrego jedzenia. Można powiedzieć, że to jest ponad podziały kulturowe, prymitywne dowcipy o sraniu. Znajdziesz w filmach w Jordanii, tak samo jak w polskich, amerykańskich czy ogólnie azjatyckich. Kino gastrycznego niepokoju jako czynnik jednoczący ludzi, temat przynajmniej na doktorat. Aqaba to specjalna strefa wolnocłowa. Dlatego zanim dane jest wjechać, trzeba przekroczyć kolejną granicę. Wyglądało to idiotycznie, każdy musi pokazać paszport, a jego tobół przechodzi przez maszynę do prześwietlania bagażu. Pan odpowiedzialny za bezpieczeństwo Aqaby siedział i czytał gazetę, średnio go obchodziło, co też wyświetla się na ekranie. Niemniej pokazać ci, kto rządzi, jakoś muszą, a czyż istnieje lepszy sposób? Przynajmniej połowa przepisów celnych stworzona została, żeby zgnoić podróżnego i dowartościować urzędnika. Do centrum dojechaliśmy już dość późnym wieczorem, wzięliśmy pierwszy hotel w rozsądnej cenie (rozsądna cena – 25 JD za pokój dla czterech osób, Al-Amer Hotel) i ruszyli zwiedzić jakiś monopolowy. Wcześniej odpadł nam Antoni, Kaśka nie wytrzymała i niemal wprost przekazała mu, że wystarczy. Badanie kwestii wolnocłowości regionu nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, flaszka kosztowała siedem dinarów, piwo po jednym. Bywało gorzej, bywało też lepiej, powiedzmy, że jak na kraj umiarkowanie przyjazny alkoholowo, to nawet nieźle. W drodze do i z monopolowego zobaczyliśmy jedną z głównych atrakcji miasta – wielki maszt z flagą, 130 metrów wysokości! Dzięki newralgicznej lokalizacji można go oglądać z Egiptu, Izraela i Arabii Saudyjskiej. Do granic tych krajów mamy dość blisko, istny raj możliwości mogłoby się wydawać. Niestety, z tych wszystkich opcji, ogólnie dostępny jest tylko prom do Egiptu, wizę można dostać w porcie. Z Izraelem sprawa jest bardziej skomplikowana: zasadniczo wiza nie jest potrzebna, ale jest pewien problem - mogą nie wpuścić, jeżeli ma się pieczątki z Libanu, Syrii, Pakistanu lub Sudanu. Słyszałem kilka wersji, jak wygląda impreza, gdy mamy te cholerne stemple: zdarza się, że drą dupę i mówią, żeby spierdalać, ale jeżeli poprosimy odpowiednio długo, miło i upierdliwie, to wpuszczą. Niemniej bywa się, że są nieubłagani i żadne krzyki ich nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Z paru rozmów jakie było mi dane odbyć: ludzie z krajów takich jak USA, Kanada czy Australia mają większą szansę na sukces, niż stara Europa. Niemiec opowiadał mi o tym, jak siedział przez TRZY godziny w pokoiku i czekał na to, żeby w końcu kazali mu wypierdalać z powrotem do Jordanii, delikatnie przypominając pewne epizody z europejskiej historii XX wieku, a także o tym, że Niemcy nie lubią Żydów. Na pewno bardziej polubią, jak koleś w wieku dwudziestu paru lat nie wjedzie zobaczyć Jerozolimy, bo ma pieczątkę z Syrii. Inny problem: tylko przejście z Aqaby przez most króla Husseina nie kasuje nam wizy jordańskiej – inne przejścia owszem. Wizę jordańską dostaniemy bez problemu, ale gdy chce się potem jechać do Syrii – nawet jeżeli uprosimy izraelskich celników, żeby nie dali nam stygmatu w postaci ichniej pieczątki wyjazdowej - to na granicy syryjskiej zobaczą sobie, gdzie też zdobyliśmy wjazdówkę Jordanii i po zawodach. O dostawaniu pieczątki wyjazdowej słyszałem różne historie – wielu osobom udaje się jej nie dostać, prosisz i 23

koniec tematu, niemniej bywają i takie fiuty, które upierają się, że muszą to koniecznie wbić, a tym samym załatwiają ci parę krajów. Niemniej zdarza się także odnieść pełen sukces – wjechać, nie dostać żadnych pieczątek, a potem spokojnie jeździć choćby po Iranie. Nie miałem planu B (z Izraela nie można do Egiptu, jeżeli nie przyjechało się z tego kraju), więc nie chciałem ryzykować utknięcia w Izraelu, poza tym obawiam się, że mogą nie kochać Polaków i gdybym trafił jak Niemiec, to miałbym pozamiatane. Szkoda mi, ale też wkurwia mnie taka polityka – na chuja tak turystom utrudniać życie? Prestiż kraju wzrośnie, jak damy dwadzieścia pieczątek więcej? Kraje, które nie wpuszczają za izraelską pieczątkę lubi się określać jako pojebane, fanatyczne i ekstremistyczne. Może czas przełożyć to też na kraj, który nie wpuszcza za stemple innych państw regionu? Arabia Saudyjska załatwia wszystkim sprawę w sposób jednoznaczny: żeby dostać wizę trzeba mieć zaproszenie od firmy, która weźmie pełną odpowiedzialność za nasz pobyt. Ewentualnie jeżeli jesteśmy muzułmanami, to można wbijać na pielgrzymkę do Mekki. Dostępne są jakieś transferowe do Bahrajnu, Kataru i Zjednoczonych Emiratów Arabskich – siedem dni i masz wypisane, którą drogą masz się tam dostać, przynajmniej za darmo. W latach trzydziestych król Abdul Aziz bin Saud powiedział: „My Kingdom will survive only insofar as it remains a country difficult to access, where the foreigner will have no other aim, with his task fulfilled, but to get out” . No i trzymają się tego. Szkoda, bo chociaż tanio tam nie jest, to Mekka brzmi dumnie. Kończąc dygresję biurokratyczną, jedynym rozsądnym rozwiązaniem było pozostanie w Jordanii, hotelu i zrobienie flaszki. Nasz pokój wyposażony był w telewizor, więc znaleźliśmy topowy mecz akurat reprezentacja Omanu walczyła o coś, i piliśmy, patrząc, jak pokracznie można grać w piłkę. Niestety ani rozgrywka, ani flaszka nas nie wciągnęły, więc zmęczeni padliśmy spać w jakiejś wcale rozsądnej godzinie. Kolejnego dnia mieliśmy dość banalne plany – plażowanie, w końcu Aqaba to najlepszy kurort w kraju, drugie co do ważności i wielkości miasto. Na pierwszy ogień poszła plaża w centrum miasta. Wybitny syf, malaria, brud i odór moczu, kamieniste podłoże, na którym nie sposób wygodnie usiąść, o leżeniu nie ma nawet co mówić. Możliwości kąpielowe – koszmar, pływające statki, które oczywiście zrzucają niemało syfu do wody, obowiązkowe reklamówki jednorazowe i śmieci, do tego pływające łódki motorowe. Po dwudziestu minutach walki złożyliśmy broń i dopadli taksiarza. Ten powiedział, że za pięć dinarów zawiezie nas na plażę oddaloną o kilka kilometrów. Ta miała zaspokoić nawet najbardziej rozwydrzonych turystów. Było na pewno o wiele lepiej niż w centrum miasta, ale jednak dość daleko od standardów Tajlandii. Spokoju jednak nie udało się znaleźć, gdyż Aqaba słynie z pięknych raf koralowych. Same rafy wiele mi nie wadzą, chociaż zawsze można sobie na nich malowniczo rozpierdolić nogę, ale jeszcze dobrze nie usiedliśmy, a już przyszedł pan, który bardzo chciał, żebyśmy pożyczyli od niego maski do nurkowania za dwa dinary, buty za trzy i poszli oglądać życie podwodne. Nie bardzo mnie to interesowało, w końcu jego oferta doszła do etapu, na którym proponował, że jeżeli nam się nie spodoba, to nie musimy nic płacić. Nie chciało mi się sprawdzać, przerobiłem niegdyś Egipt i jakoś nie zakochałem się w rafach koralowych. Inni poszli popatrzeć, ja w tym czasie zająłem się zabawą w znalezienie jakiegoś sensownego miejsca do leżenia. Sukces nie był pełen, ale przynajmniej nie cuchnęło moczem. Przesiedzieliśmy do zmroku na plaży, nie był to dzień pełen wrażeń ani emocji. Jeden z lokalnych prawie się zabił próbując podglądnąć Kaśkę, gdy przebierała kostium – wyginał się i kombinował tak, że naprawdę groziło to jego zdrowiu. Gdybym posiadał zdolności telepatyczne i poznał jego myśli, to zapewne bym się zgorszył, ten widok zapewne został dla niego inspiracją na wiele, wiele nocy i posiedzeń w wannie. Drugie odkrycie dnia to Fanta jabłkowa – gdyby ktoś puszkował gnój i sprzedawał go jako napój to prawdopodobnie zebrałby lepsze noty u konsumentów niż Coca Cola Company za ten produkt. Po powrocie do centrum udaliśmy się do polecanej przez Lonely Planet restauracji Al Tarboosh, która miała być pełna wegetariańskich przekąsek i wspaniałych ciast. Skończyło się na tym, że żarłem sałatki, a reszta robiła zrzutkę żywnościową na mnie, totalny brak opcji wegetariańskich. Domyślałem się, że Bliski Wschód to nie będzie marzenie wegetarianina, ale to naprawdę była przesada. Akcentem, który nieco ożywił posiłek, było wykrzyczane pytanie Rafała: „Jesteś kurwa w oborze?”. Adresatką była jedna z Rosjanek, która dokładała starań, by wszyscy wiedzieli z jakiego kraju pochodzi i jaki jest jej ulubiony język. 24

Zanim pozwolono mi skorzystać z netu, sprawdzono mój paszport. Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu, coś tam przepisali, a ja podpisałem. Rewelacja, afera Wikileaks nie mogłaby mieć tu miejsca. Kupiliśmy absynt, nie kupili wina (osiem dinarów za mieszankę cholernie dużej ilości szczepów). Absynt jak to absynt, kuku zrobiliśmy sobie w tempie ekspresowym. Wiedziałem jedno: chrzanię Aqabę, nie chcę mi się tam siedzieć, jadę do Wadi Musa, mam głód zwiedzania, bo najpierw dzień podróżny, potem dzień nic nie robienia, za nudno.

„...who drinks the water I shall give him, says the Lord, will have a spring inside him welling up for eternal life. Let them bring me to your holy mountain in the place where you dwell. Across the desert and through the mountain to the Canyon of the Crescent Moon, to the Temple where the cup that - where the cup that holds the blood of Jesus Christ resides forever.” O poranku dość poważnie skacowany pognałem na dworzec autobusowy. Ciekawe, bo chociaż miasteczko za wielkie nie jest (jakieś 100 tysięcy mieszkańców), to dwa dworce mają. Powiedziałem, dokąd chcę się dostać, zasiadłem w busie i czekałem. Po trzydziestu minutach zaczęło mnie to nieco wkurwiać, podobnie jak i resztę zebranych turystów. Pokrzyczeliśmy na busiarza, który powiedział, że za dziesięć minut pojedziemy, ale czekamy, żeby był full. Po kolejnych dwudziestu, powiedzieliśmy, że albo jedziemy, albo chuj mu w dupę i może sobie czekać dalej. Argumentacja ta przekonała go i wyruszyliśmy. Bus był wyposażony w telewizor, wyświetlono nam fascynujący materiał na temat ćwiczeń jordańskich służb antyterrorystycznych. Mogliśmy popatrzeć, jak się obezwładniają, defilują z czołgami, są wizytowani przez króla. To jeszcze było umiarkowanie porąbane, ale gdy wyświetlili klip muzyczny, którego tłem były działania wojskowych płetwonurków, to już wiedziałem, że jest dobrze i że lepiej posłuchać czegoś swojego. Pod względem przemieszczania się Jordania to bajka – przez cały kraj leci autostrada. Przez okna podziwiamy dość pustynny krajobraz, mniej więcej to, co widzimy w trzeciej Indianie, gdy bawi się z czołgami i Nazistami. Jest to raczej nudny widok, ale przynajmniej w miarę szybko się jedzie. Po dwóch godzinach jazdy dotarłem do Wadi Musa. Na dworcu czekał bus z hotelu, do którego chciałem się udać. Nazwa bardziej sugerowała burdel niż hostel – Valentine Inn – niemniej wiele osób polecało ten adres. Po przybyciu odkryłem, że główna recepcjonistka jest Polką, co bardzo ułatwiło mi życie. Wziąłem dormitorium, sugerowała dość energicznie, żeby zamówić obiad na wieczór (cztery dinary) i śniadanie na dzień następny (2,5 JD). Wszystko było w formie wegetariańskiego bufetu, więc idealnie. Dowiedziałem się, że ichni autobus zdejmuje turystów o 17 i 18 sprzed wejścia do Petry, a dojadę taksówką za 1 JD. Zjadłem coś na biegu i rozpocząłem szukanie transportu. Sam mnie znalazł, jakiś lokalny postanowił sobie dorobić i zaprosił do swojego jeepa. Ugadaliśmy się na 1 JD i ruszyli. Zobaczył mój zegarek, a jego oczy zapłonęły ogniem. Zapytał ile jest wart. Nie byłem pewien, bo był to prezent, ale kojarzyłem, że wręczając go coś mi mówiono o niecałych pięciu dolarach. Powiedziałem, że pięć euro. - Sprzedaj mi! Proszę, sprzedaj! Dam ci więcej, ile chcesz? Oszalał? Badziewie takie, budzik fatalny, duży i plastikowy, wziąłem na wypadek, że gdyby ukradli, to nie będzie żalu. - Dobrze, jak bardzo ci zależy, ale to naprawdę nie jest dobry zegarek. - Ile chcesz za niego? - Nowy wart pięć euro, dasz pięć dinarów i będzie. A, minus jeden za transport, to cztery wychodzi Chłop nie wierzył, że zgodzę się pozbyć tego cuda tak tanio. Podwiózł mnie pod samo wejście, pożegnaliśmy się i mogłem w końcu udać się do miejsca, o którego zobaczeniu marzyłem od ponad dwudziestu lat. Dygresja dotycząca życia autora i jego przemyśleń nt. trzeciej części filmu o dziejach Henry'ego Waltona Jonesa Juniora: nie ma filmu, który widziałem więcej razy w życiu. Pierwszy raz w styczniu 25

chyba 1991 roku. Po seansie o 18 chciałem iść na ten o 20:15. Dwadzieścia lat później nadal uważam, że kino rozrywkowe nie zaoferowało odbiorcom niczego lepszego, niż Ostatnia Krucjata. Nie miałem oczywiście zielonego pojęcia o realiach historycznych czy też o tym, że w finale wykorzystali Petrę. Gdy się dowiedziałem, to niespecjalnie paliło mi się jechać tamże, bo wiedziałem, że rzeczywistość będzie musiała przegrać z filmem. Niemniej z czasem postanowiłem zobaczyć miejsce, gdzie Indiana zrozumiał, co jest ważniejsza niż sława i fortuna, a śliczna Nazistka z Irlandii przepadła w otchłani. Było w tym jednak więcej szczęścia i przypadku niż planowania podążania śladami Indiany. Co wiemy z filmu? Świątynia, gdzie spoczywa Graal, znajduje się w republice Hatay, a wyruszyć należy z miasta Alexandretty. Republika Hatay istniała niecały rok (7 września 1938 – 29 czerwca 1939), by potem stać się prowincją Turcji. Stolicą była Alexandretta, która obecnie zwie się Iskendurun. Petra oczywiście nie była na jej ziemiach, ale znowu nie jest bardzo daleko. Powiedzmy, że ogólnie odrobiono lekcje z historii przy pisaniu scenariusza i przynajmniej nie stworzono totalnej fikcji, a w miarę twórczo wykorzystano, co też przyniosły dzieje świata (chociaż część w Wenecji to niezłe jaja). No i przynajmniej Republika Hatay nie mogła złożyć protestu, że pokazano ich władców jako współpracujących z Nazistami baranów, którzy za Rolls Royce'a skłonni są oddać Graala. Ten kurs wymiany obecnie już nie jest tak absurdalny, większość mieszkańców planety wymieniła wartości duchowe na dobra konsumpcyjne. Były trzy opcje zwiedzania atrakcji: dzień za 21 JD, dwa dni za 26 JD, trzy dni za 31 JD. Kupiłem opcję dwudniową, postarałem się nie przeliczać tego na złotówki i ruszyłem.

„My son, we're pilgrims in an unholy land.” Najpierw 1200 metrów wejścia przez Siq – Indiana z drużyną przejechali konno, większość osób decyduje się na własne buty, ale można też bryczką, osłem, czy też właśnie koniem. Wysokość ścian wynosi dwieście metrów, ma się poczucie osaczenia i irracjonalny strach: czy to przypadkiem nie pierdolnie? Ściany zmieniają kolory, gigantyczne róże pustyni z prawej i lewej. Najdłuższe 1200 metrów w życiu, co chwilę wydawało mi się, że widzę już cel, a to niestety, tylko kolejny zakręt. Starałem się nie biec jak idiota, który pierwszy raz w życiu pojechał na wakacje, ale nie wychodziło mi. I gdy już myślałem, że mnie oszukano, dostrzegłem cel, obiekt. Mistrzostwo świata, najpierw widzi się tylko kawałek wejścia, by po podejściu kolejnych kilku metrów opuścić Siq i spierdolić się z wrażenia na twarz. To, co można zobaczyć w Krucjacie, to jest nic w porównaniu ze stanem faktycznym. Stałem, oczy wychodziły mi z orbit, a ślina kapała z ryja. Skarbiec w Petrze jest najlepszy, zajebisty jak chlanie bez kaca, koncert Cohena, randka z Tori Amos, The Becoming na żywo, idealne chardonnay, po prostu jedyne kurwa na świecie. Nie wiem, ile tak stałem i durnie gapiłem się w dzieło Nabateańczyków. W końcu musiałem się przesunąć, bo by mnie jakaś bryczka przejechała. Dobra, z zewnątrz mamy zrobione, wiadomo co teraz:

„...he who finds the Grail must face 3 challenges. First, is the path of God: Only the pennative man shall pass. Second, is the word of God: Only in the footsteps of God, shall he proceed. Last is the breath of God: Only a leap from the lion's head, shall he prove his worth.” Podchodzę do wejścia i koniec. Ech, słyszałem o tym, ale myślałem, że kłamali. Niestety, w środku nie ma praktycznie nic, jedynie małe, puste pomieszczenie. Jeżeli tam mieścił się cały dobytek Nabatejczyków, to chyba nie mieli za wiele. Na jego straży stoi pan w stroju galowym, ale nie ma czego pilnować, bo za nim są tylko puste komory. Wystarczy poprosić i wpuści, ale nie chciałem się dobijać, wystarczyło co widziałem z zewnątrz. Tak straszne rozczarowanie... Po niesamowitej fasadzie całkowicie pusty środek, brak pułapek jakoś bym przeżył, ale chociaż jakieś dekoracje, rzeźby, no Nabatejczycy, trochę powagi. Może chociaż jakaś ładnie zdobiona sala? Niemal wszyscy 26

reagują w ten sposób: krańcowy zachwyt, który momentalnie przechodzi w rozczarowanie. Pozostaje cofnąć się z pięć metrów i powrócić do podziwiania fasady. Nie wiem, czy panuje jakiś przepis, czy lokalni z przyzwoitości nie trują dupy. Albo może przez lata masowej turystyki odkryli, że nie ma co nękać dopiero przybyłych, rozpływających się w zachwycie, bo co najwyżej się wkurwią i nakrzyczą, a i tak nic nie kupią. Odrabiają parę metrów dalej – po dojściu do Skarbca wielu opcji nie mamy, trzeba iść w prawo i wyjść przez kolejne przejście – ale już szersze i niższe niż Siq - na otwarty teren, po lewej mijając świątynię. Wizytujący mają kilka opcji. Chyba najpopularniejsza jest opcja dynamiczna – po dotarciu do tego miejsca biegniemy zobaczyć teatr. Jeżeli jesteśmy w dobrej formie, wybieramy się na wycieczkę wysoko, wysoko w górę – do monastyru. Jednak jeżeli nie chce nam się łazić, to nie ma problemu, na każdym kroku będą chcieli nam wynająć osła, wielbłąda lub konia, który ulży w szaleńczej mordędze wspinania się około godziny (czas przewodnikowy, młody człowiek zrobi szybciej). Przy takim planie wizyta w Petrze zajmie nam od czterech do sześciu godzin. Natłuczemy wspaniałych zdjęć, będzie fajnie, miło, bardzo nam się spodoba i zobaczymy obiekty, które sprawiają największe wrażenie. Każdemu, co lubi, ale wiedząc, że mam jeszcze niezły kawałek dnia i następny, postanowiłem rozegrać sprawę inaczej. Wyminąłem stoiska z pamiątkami, teatrem zachwyciłem się na razie z oddali i poszedłem całkowicie na bok, gdzie nie zmierzał nikt. Nagroda przyszła szybko, trafiłem na wykute w skali siedziby ludzkie. Oczywiście były one niczym wobec wcześniej widzianych atrakcji, ale co najbardziej się podoba: cisza. Spokój. Zero ludzi. To zadecydowało o mym zachwycie nad miejscem – usiąść, oprzeć się plecami o coś, co ma kilka wieków i patrzeć w dal. Widok, przynajmniej dla osoby niemającej zbyt wielu doświadczeń z pustynią, niesamowity. Oczywiście taka idylla nie może trwać wiecznie, po chwili przyszedł jakiś idiota z osłem, który to osioł prezentował się lepiej, tak intelektualnie jak i wizualnie, niż jego właściciel i począł pierdolić do mnie po swojemu, wyjmować jakieś fanty, które bardzo chciał sprzedać i ogólnie przypominać mi, co raczy mnie wkurwiać przy okazji zwiedzania różnych atrakcji świata. Zostawiłem go i postanowiłem pozwiedzać trochę te skalne domki. Przeszło mi po mniej więcej trzech – w pierwszym było naśmiecone, w drugim naśmiecone i naszczane, w trzecim na pewno naśmiecone i nasrane, zapewne też naszczane, ale jak to zobaczyłem, to postanowiłem nie badać sprawy dalej. Jest to naprawdę dość poważny problem – zwierzęta mają do siebie, że srają dość spontanicznie. Oczywiście nikt tego nie sprząta, więc w niektórych miejscach cuchnie na potęgę, a i wpakować się w łajno nie jest trudno. I chociaż oglądnąć Indianę nie jest trudno, to jakoś ludność nie może sobie zakodować, że miało nie być żadnych wielbłądów (chciałbym, żeby ich mieli tylko pięć), nawet dla szwagra za samochód. Postanowiłem wrócić na bardziej banalne ścieżki, mniej intymności, ale i mniej syfu, bo jednak trochę sprzątają główniejsze fragmenty atrakcji. Pogubiłem się nieco, ale w końcu przeszedłem przez stalowy mostek przerzucony nad przepaścią i wyszedłem przy Urn Tomb. Duże, ale co czyni to pięknym, to kolory skał. Różne cuda w życiu widziałem, ale takich jeszcze nie, gdybym zobaczył w tv, to nie uwierzyłbym, że kamień może przybierać tak niesamowite barwy. Potem zachwyciłem się teatrem, chociaż stado niemieckich emerytów robiło co w ich mocy, żeby mi przeszkodzić. Uciekłem im w górę – skalne stopnie są na szczęście dość strome i żadna wycieczka zorganizowana tam się nie pcha. Szedłem myśląc o sekretnej ścieżce, która prowadzi do ujrzenia Skarbca z góry. Poziom sekretu jest wysoki, jak kody do ruskich głowic atomowych w 1962, piszą o nim w Lonely Planet. Snułem się w górę, bawiłem się z przygodnie poznanymi kotami, gawędziłem z handlującymi – głównie kobietami. Taktyka: zaprosić, omamić, a potem wyciągnąć swoją ofertę. Jakoś tak podejrzewałem, że nie wszystkie zakochują się od pierwszego wejrzenia, a nawet jeżeli, to że nie tylko dlatego zapraszają na herbatę. Jedna z rozmów była ładna: - You want tea? - No, thank you. - You want coffee? - No, thank you. - You want marry me? Kusiło brnąć w temat, ale miałem ciekawszą kandydatkę w ojczyźnie. Podziękowałem za wszystkie 27

oferty, aż w końcu udało mi się dotrzeć do High Place of Sacrifice i zobaczyć okolicę. Góry, pustynia, skalne siedziby sprzed wieków. Usiadłem, patrzyłem i nie wierzyłem: z tej perspektywy było to jeszcze piękniejsze, niż przy głównych atrakcjach. Bezmiar, nikogo, absolutna cisza. Obok grobowce z czasów rzymskich. W dół ruszyłem inną drogą, prowadzącą koło grobu rzymskiego żołnierza – rozmiar struktury sprawił, że wątpię, żeby pochowali tam szeregowca. Było już nieźle popołudniu, gdy schodziłem w stronę centrum Petry. Spotkałem po drodze jedną ze sprzedawczyń – wracała do domu na osiołku, a z radia na jej ramieniu okrutnie napierdalała lokalne przeświadczenie o tym, czym jest muzyka popowa. Wyglądało to dziwacznie: strój tradycyjny, zakutana po szyję, pod nią osioł w wieku emerytalnym, a gdzieś w tym wszystkim tranzystor. Oczywiście musiała tłuc biedne zwierzę kijem. Pożegnałem panią i przez Pharaun Column doszedłem do Wielkiej Świątyni (Great Temple, great raczej z nazwy, aż takiego wrażenia nie ma). Niestety, ściśle zabronione jest pozostawanie na terenie Petry po zmroku, a ten właśnie zapadał. Powróciłem głównym szlakiem, oczywiście nieco się na nim gubiąc. Gdy dotarłem do skarbca, musieli mnie spod niego wypierdolić, żebym wyszedł. Szedłem 1200 metrów przez Siq, słońce zachodziło jak na modelowej pocztówce, a ja porzuciłem obawy, że drugiego dnia nie będę miał co robić. Nawet gdyby okazało się, że poza Monastyrem nie zostało nic do zwiedzania, to nie obraziłbym się, gdybym miał powtórzyć całą swoją trasę z pierwszego dnia.

28

29

IV. Illumination

Od dawna wiadomo, że musi być równowaga. I tak, wspaniała Petra kontrowana jest oddaloną o cztery kilometry osadą Wadi Musa, co znaczy „Dolina Mojżesza”. Koszmar, życia nocnego brak, parę sklepów i nawet żadnej sensownej restauracji nie znalazłem. Na szczęście hotelowy wegetariański bufet był wspaniały – tony jedzenia, wybór ogromny. Minus: to najpopularniejsza noclegownia w regionie, stada turystów, w tym azjatyckich. Wpuścić Koreańczyków na bufet znaczy zobaczyć, jak ktoś wpieprza w siebie więcej, niż waży. Walka o ogień, ale chyba są na to przygotowani, bo wystarczyło dla wszystkich. Moje wielkie szczęście w życiu odezwało się i tym razem wygrałem dość wiekowego Amerykanina, który był łaskaw podzielić się opowieściami o swoich wypróżnieniach. Nie wiem, dlaczego komuś może wydawać się, że interesuje mnie, jak mu się trawi na Bliskim Wschodzie i gdzie co zrobił. Już wcześniej widziałem, że koleś z dobrej kategorii. Woda w Jordanii jest dość droga i w łazience napisali, że proszą, żeby nie prać ciuchów samemu, że oferują usługę pralni za opłatą, a jak zobaczą, że pierzesz, to walną karę. Ja to zrozumiałem, ale on nie, opowiadał, że jest ostrożny i go nie złapią. Gdy w ten sposób zachowuje się dwudziestolatek z Rumunii, to ja to rozumiem, ale cholera, amerykański emeryt? Pozostawało się cieszyć, że następnego dnia wybywa. Siedzieć w dormitorium na dwanaście łóżek nie było sensu, integrowaliśmy się na tarasie większość historii o wjeździe do Izraela zasłyszałem od innych gości hotelowych. Na szczęście Valentine's Inn oferuje klientom wifi. Szło dobrze, po dwudziestu minutach wygrałem wirusa i dzięki temu miałem co robić przez resztę wieczoru. Chwilę po 21 ludzie zaczęli składać się spać, sam dość styrany również położyłem się wcześnie – plany na następny dzień miałem wielkie. Wstałem o 6:15, chciałem jechać busem o 7. Bufet śniadaniowy był nieco mniej dramatyczny niż wieczorny, większość wolała pospać o godzinę dłużej niż zwiedzać od świtu. Niemniej i parę minut po 7 pustek w Petrze nie było. Zamiast iść jak wszyscy, prosto przez Siq do Skarbca i w prawo do głównych atrakcji, odbiłem zaraz za wejściem w prawo – zwie się to Wadi Muthlim. Oprócz mnie poszły tam tylko dwie osoby, para francuska, która na szczęście szła w takim tempie, że po pięciu minutach zostawiłem ich w tyle. Gdy potem trochę się zgubiłem i musiałem cofnąć, odkryłem, że para postanowiła skorzystać z samotności i rozpoczęli pewne przymiarki do współżycia. Nie zaprosili do zabawy, więc pozostawiłem ich i szedłem dalej. Jest super, przejście chwilami tak wąskie, że bałem się, czy wyrobię. Jeżeli ktoś oglądał „127 hours” to będzie miał dodatkowe przemyślenia. Kolory skał – bajka, a przez to, że jest się samemu, naprawdę można poczuć, jakby się odkrywało coś zapomnianego przez ludzi i czas – tak jak dokonał tego w 1812 Johann Ludwig Burckhardt („odkrył” Petrę dla świata zachodu, lokalni raczej nie przegapiali czterdziestometrowych budowli wykutych w skale. Jeździł latami po regionie przebrany za beduina, pewnie też chciał uniknąć wyższych opłat dla turystów). W wielu miejscach można zobaczyć trochę wnęk w skale, wyglądają jak kapliczki. Chwilami jest trochę śmieci – podobno gdy zdarza się, że popada, to zarówno Siq, jak i Wadi Muthlim, zmieniają się w rwące potoki, które niosą ze sobą wszelakie odpadki. W skalnych załomach można zobaczyć takie antyczne atrakcje, jak opony, deski czy jakieś żelastwo – chyba lokalni uznali, że to dobre miejsce, żeby się tego pozbywać. Po przejściu Wadi Muthlim wychodzi się na otwartą przestrzeń – kawałek w lewo i mamy takie atrakcje, jak Dorotheo's House, ale wybrałem sobie, że pójdę w prawo, mapa nie mówiła, co tam może być, a wrodzona ciekawość zachęcała. Spotkałem lokalną panią z dzieckiem i kozami, nie wiem, kto kogo się bardziej przestraszył – wyłoniła się zza skały, ubrana cała na czarno i patrzyła, jakby chciała rzucić urok. Po mniej więcej dziesięciu minutach spaceru spotkałem jadących osłami do pracy w Petrze Beduinów. Zdurnieli, jak mnie zobaczyli, kazali natychmiast wracać, że to już nie tereny, gdzie można zwiedzać, że oni tam dalej mieszkają. Sprawdzili mój bilet i poinformowali, że mam szczęście, bo karą za wejście bez biletu jest miesiąc więzienia. Chyba im się coś popierdoliło, ale nie wnikałem. Dopilnowali, żebym nie zrobił ich w wała i grzecznie wrócił do części 30

komercyjnej. Oczy bolały od patrzenia na to, co robią swoim zwierzętom – jeden gnój tłukł osiołka gazrurką po świeżych, krwawiących ranach na grzbiecie. Doszedłem do grobu Sekstiusza Florentinusa (namiestnik Petry w II wieku), gdzie już siedzieli inni Beduini i spożywali śniadanie. Zaprosili mnie, a że trochę już byłem przechodzony, to się zgodziłem. Starsza pani i wnuczka, miałem nadzieję, że czynią to z sympatii, a nie z wyrachowania. Musiało mnie pojebać, że tak w ogóle pomyślałem, chyba od tego ciągłego zachwytu nad Petrą przyszedł mi ten pomysł do głowy. Po miłej części herbacianej przeszli od razu do biznesu. Starsza na szczęście nie mówiła po angielsku, ale młodsza bardzo dobrze. Dobyła monety z czasów rzymskich i opowiedziała, że zostały tu znalezione i że są niesamowicie cenne. Domyślałem się i jej podziękowałem, ale była dość uparta. Żałowałem, że nie ma czegoś w stylu badziewie dla turystów za parę groszy, tu nawet nie chciałem pytać o cenę. Monety podobno są autentyczne, problem polega na tym, że nie wolno ich zabierać i sprzedawać, bo, jak mawiał wiemy kto, „ That belongs in a Museum!”. Aż kusiło nawiązać do archeologa-patrona wyprawy. Dziwi też, że procederu nie ukrócą, skoro jest nielegalny, żaden problem znaleźć sprzedawców, a nawet problem ich nie znaleźć, co drugi Beduin ma przy sobie kolekcję, którą będzie chciał nam sprzedać. W końcu udało się oddalić od dziewczynki i jej babci. Za napitek nic nie dałem, potem dowiedziałem się, że wypada dinara zostawić. Trochę kiepski interes, bo naprawdę nie miałem przesadnej ochoty na ciepłą, przesłodzoną herbatę, nieważne, że opowiadają, że jest bardzo wskazana w takich okolicznościach przyrody. Przeszedłem się przez Grobowce Królewskie, gdzie miała miejsce próba chóru – akustyka rzeczywiście świetna, a chór był żeński i śpiewał w dość wysokich rejestrach. Postanowiłem iść do ostatniej wielkiej atrakcji – Monastyru, czyli Ad-deir. Osiągnięcie stopni, które prowadzą do atrakcji, połączone jest z depresją. Stado lokalnych idiotów ze zwierzętami czeka na turystów. Za wiele do roboty nie mają, więc mogą zająć się czymś tak niesamowicie rozrywkowym jak znęcanie się nad zwierzętami. Gdy przechodziłem, chuj złamany przykładał zapalniczkę osłu pod oko, po czym ją odpalał. Zwierzę dostawało szału, próbowało uciekać, ale było przywiązane, więc tylko miotało się bezradnie w miejscu. Scenie przyglądali się koledzy pana, wszyscy świetnie się bawili, z osiołkiem na czele. Kusiło podejść i zajebać ich na miejscu. Zwierzętom zgotowano też inne atrakcje – najczęściej są uwiązane w pełnym słońcu, nie widziałem, żeby dostawały cokolwiek do picia. Wiele zwierząt ma otwarte rany, zwłaszcza przy siodłach, ale też na zadzie i głowie – tam je tłuką, żeby szybciej szły. Do Monastyru prowadzi osiemset schodków, rozumiem, że dla kogoś okolicach siódmego krzyżyka to może być problem (chociaż spotykałem ludzi w tym wieku, którzy byli w lepszej formie niż moi rówieśnicy), ale znacznie częściej widzi się tłustego faceta, która ma góra czterdzieści lat i dyżurną kamerę w ręce. Najlepiej jeszcze, jak za nim jedzie małżonka i dziecię, a towarzyszy im grupa lokalnych pasterzy, którzy okładają zwierzęta kijami, łańcuchami, czy co tam znajdą pod ręką. Nie wiem, ile razy widziałem ten obrazek w drodze do Monastyru, ale zdecydowanie więcej, niż bym sobie życzył. Byłoby miło, gdyby władza się tym zainteresowała, tak w przerwie pobierania niesamowitych pieniędzy za wstęp. Niemniej złudzeń nie mam, chuja to ich obchodzi, interes się kręci, kasa jest, a zawsze znajdzie się wystarczająca liczba chętnych do przejażdżki. Najbardziej bawią potem opowieści o tym, że zwiedziło się Petrę w stylu Indiany Jonesa, bo przejechało się na koniu, a do Monastyru wjechało na ośle. Trzeba było jeszcze zrobić pustynię z czołgiem na modłę bohatera i pościg motorówkami w Wenecji. Po dotarciu do Monastyru czeka nas wielka nagroda. 45 metrów wysokości, 50 szerokości, I wiek naszej ery, drugie największe O JA PIERDOLĘ Petry. Być może dedykowany był królowi, a potem wykorzystywany jako Monastyr w naszym rozumieniu sprawy. Mniej ozdobiony niż Skarbiec, na górze zamiast pośród kanionów, największy obiekt ze wszystkich. Sam próg ma przynajmniej z półtora metra, nie wchodzi się. Jeżeli ktoś bardzo lubi dewastować rzeczy, które mają dwadzieścia wieków, może spróbować uprosić lokalnych, żeby mu pokazali, jak wejść na kopułę – da się, niemniej nie wolno, ale wiem, że są wojacy, których to nie zraża. Dzięki trudnościom z dotarciem, jest tu znacznie mniej osób, niż przy innych flagowych atrakcjach. Po przejściu kolejnych kilkuset metrów, dociera się do miejsca, które zwą widokiem na koniec świata. Naprawdę jest przepięknie, chociaż nie polecam ludziom z lękiem wysokości. Koniec świata 31

to góry i pustynia, prawdopodobnie widok ten nie zmienił się wiele (nie licząc trzęsień ziemi) od czasów Mojżesza. W tę stronę nie wybudowali fabryk, hoteli ani autostrady. Masaż dla oczu, a z racji tego, że mało kto dociera, to słyszymy jedynie ciszę, ewentualnie wiatr. Jest mniej upalnie niż w innych miejscach stanowiska, więc łatwo utknąć na trochę dłużej. Niemniej nie było jeszcze bardzo późno, a ja już wiedziałem, że przeszedłem naprawdę wszystko. No dobra, został grób Aarona, ale ten wymaga poświęcenia całego dnia, żeby się tam dostać i nikt tam nie chodzi. Hm, całego dnia? Większość czasów tutaj podanych było dla raczej spokojnych piechurów. No nic, przejdę się w tamtą stronę, lepsze to niż siedzenie w restauracji, czy powtórka z rozrywki. Książka głosiła, że należy przejść do Wężowego Pomnika i zapytać Beduinów o drogę. Niestety, Beduinów nie było, ale kierunek mógł być tylko jeden. Problemem był absolutny brak wytyczonej drogi, szedłem na wybitny azymut. Ilekroć kogoś spotykałem, weryfikowałem kierunek, nierzadko schodząc z dwieście metrów w lewo – ubzdurałem sobie, że to musi być wysoko, więc mimowolnie ciągnąłem pod górę, a chwilami wcale nie było potrzeby. Wspinaczka zaczyna się dopiero później, Grób Aarona (a raczej Harouna w tej części świata) jest na wysokości 1350 metrów nad poziomem morza, najwyższe wzniesienie w okolicy. Niestety, Lonely Planet po Jordanii jest jednym z najgorszych, jakie miałem okazję używać i tej informacji nie ma, dowiedziałem się potem. Tak bym szedł, byle w górę, a nie wiedząc nawet czego szukam, obawiałem się, że mogli go pochować gdzieś na zboczach. Niemniej szedłem przed siebie i bardzo mi się podobało. Jeszcze przez jakieś trzydzieści minut od Węża spotykałem lokalnych, a nawet ich osiedla ( „Tea? Coffee? When you come back tea, coffee?” ), ale potem i oni się skończyli. Rozpoczęło się podejście, nic ekstremalnego, ale w połączeniu z temperaturą trochę dawało w tyłek. Znacznie jednak bardziej brak jakiekolwiek oznakowania, a wkrótce i czegoś, co można by nazwać drogą. Nie było problemu, żeby iść, podłoże wszędzie było takie samo, ale za diabła nie miałem pomysłu, dokąd. Szukałem śladów obuwia i czasem się udawało ustalić, że tędy ktoś lazł, a mała szansa, że zmierzał do czegoś innego. Niemniej po jakimś czasie przestało mi zależeć na domniemanym miejscu pochówku Harouna, samo łażenie okazało się być cudowną zabawą. Nie było żywej duszy, chwilami trochę się bałem, że jak walnę betami o ziemię, to szybko mi nie pomogą. Na jakimś etapie uznałem, że dobra, wystarczy. Posiedziałem chwilę, popatrzyłem w dal i delektowałem się doskonałą samotnością, dźwiękiem pustyni, papierosami i wodą. Myślałem, że mam omamy, gdy usłyszałem jakiś hałas. Po chwili oczom mym ukazał się jeździec na ośle, o dziwo udający się w dół i strącający przy tym niemało kamieni. Zapytał, czy byłem przy grobie. Powiedziałem, zgodnie z prawdą, że nie mogę znaleźć. Wskazał jakiś kierunek, ale powiedziałem, że tu mi się też bardzo podoba, ważniejsze jest wspinanie się na szczyty, niż ich zdobywanie i że jak dobrze nie dam z buta, to zastanie mnie tu noc, a to mogłoby nie być ciekawe. Wydłużałem krok, on jechał sobie na ośle, dystans nas dzielący zwiększał się. Przy zabudowaniach dopadła mnie dziewczynka prowadząca osła ze starszą kobietą. Poprosiła o papierosa dla matki. Gdy zobaczyłem, że kobieta ma coś z oczami i chyba jest niewidoma, albo prawie niewidoma, dałem jej dwa. Podała matce do ręki, a ta podziękowała w inną stronę niż byłem. Dość niesamowite spotkanie. Na biegu wpadłem jeszcze do muzeum, raczej żeby skorzystać z toalety, niż z potrzeby zwiedzania, niemniej przebiegłem kawałek ekspozycji, zanim poinformowano mnie, że zamykają i skierowano do wyjścia. Spotkałem Antoniego, który nabrał dziwnego przeświadczenia, że skoro jesteśmy z jednego miasta, to będziemy się przyjaźnić. Opowiadał o tym, że bardzo nie lubi ekipy z Białegostoku. Nie chciało mi się tego słuchać, byłem podkurwiony, że psuje mi jeden z najlepszych dni życia. Próbowałem pokierować rozmowę na inne tory, gdy mijaliśmy kolejną grupę Beduinów, a ci rzucili się oferować nam wielbłądy (dla szwagra za samochód), powiedziałem: - Jezu, wykończą mnie ci ludzie. Na to Antoni zareagował momentalnie: - TAK! Ja już przez nich nic nie zwiedziłem w Damaszku, od razu wiedziałem, co to za ludzie! Zajęło mi parę sekund, zanim zrozumiałem, że to nie Beduini byli z nim w Damaszku. Ten szalał dalej: - Polskie chamstwo, od którego zawsze uciekam, ale znajdzie mnie nawet na końcu świata! 32

- O rany, żebyś wiedział, jak bardzo się z tobą zgadzam – pomyślałem sobie, ale postanowiłem nic nie mówić. Potem opowiadał, że czytał książkę o tym, jak grać na giełdzie, może mi pożyczyć. Autor zapewniał zyski na poziomie 1000%. Podstawowa mądrość książki dotyczyła tego, by sprzedawać, gdy jest drogo, a kupować, jak tanio. Szokujące odkrycie, zawsze myślałem, że należy robić na odwrót. Inne tematy rozmowy były równie ciekawe i wzbogacające mnie duchowo. Nie był nigdy w Gruzji ani Armenii, ale służył licznymi informacjami o cenach w tamtych krajach. Poinformowałem go, że nie, nie jest tam bardzo drogo. Powiedział, że nie wiem, a fakt, że chwilę tam spędziłem, nie przekonywał go. DYGRESJA: jedna z flagowych atrakcji Jordanii to Wadi Rum, np. Lawrence z Arabii był tam kręcony, a i oryginalny Lawrence działał tamże. Z wielkim żalem, ale odpuściłem, bo według wszelakich ustaleń zwiedzanie tego miejsca jest dość drogie. Słyszałem o kwotach na poziomie stu dinarów. Zawsze można coś kombinować, ale teren jest dość duży, więc wypada zaopatrzyć się w pojazd. To są chore pieniądze, wynajęcie jeepa samemu to jakieś 80-100 JD. Jeżeli się do kogoś doczepimy, to i tak nie zejdziemy poniżej 50 JD. Mówię o kwocie za dzień, a podobno, żeby naprawdę nacieszyć się miejscem, wypada mieć ich dwa-trzy. Antoni jednak zwiedził na butach, przespał noc w namiocie przy wejściu za 3 JD i wrócił. Dla mnie takie coś nie ma wielkiego sensu, no ale jak kto lubi. Niestety, było to dodatkową siłą napędową dla jego opowieści o tym, kto przegrał życie, a kto je wygrał. Gdy powiedział mi, dokąd chce jechać, to ucieszyłem się, trasa była dość dziwna, ale przede wszystkim nie miała stycznych z moją. Jedyne, co miałem z tego spotkania, to przydał mi się jako statyw przy Skarbcu, poprosiłem o serię zdjęć. Kuriozum życie osiągnęło, gdy jakieś dwie Amerykanki zechciały nam pomóc i zaoferowały, że zrobią nam wspólne zdjęcie, bo przecież smutno mieć zdjęcie bez przyjaciela w takim miejscu. W sumie mógłbym się z tym zgodzić, ale zdecydowana większość moich przyjaciół była dość daleko. Gdy zapozowaliśmy, to namawiały nas, żebyśmy byli bardziej wylewni, więcej się uśmiechali, a najlepiej objęli – taka kompozycja, męska przyjaźń z widokiem na Skarbiec. Poprosiłem, żeby lepiej robiła te zdjęcia i idziemy, bo szkoda dnia. Potem jakoś tak nawigowałem przez Siq, żeby mieć jak najwięcej czasu w ciszy, chciałem pożegnać się z miejscem, które po dłuższych przemyśleniach obwołałem najlepszym na świecie. Złożyło się na to kilka czynników, poczynając od wiadomego filmu, poprzez mnogość obiektów zabytkowych do możliwości ucieknięcia od tłumów i zaznania idealnej samotności z widokiem na świat sprzed wieków. Jednak zanim ktoś pobiegnie pakować paszport, to niech pewne plusy nie przysłonią mu minusów. Opłata za bilet w 2009 nie była niska, ale to i tak małe miki wobec tego, jakie ceny obowiązują od Święta Zmarłych 2010. Bilet jednodniowy to 50 JD, dwa dni to 57, a trzy to 60. Przypominam, że jordański dinar ma sztywny kurs wobec dolara na poziomie 0,71, co łatwiej liczyć przez 1JD = 1 Euro. Bilet wstępu za 200 PLN na dzień, takich cen nie widziałem nigdy i nigdzie, przy tym Angkor Wat i Taj Mahal mają bardzo przystępne opłaty. To jeszcze nie koniec niezłych pomysłów: niemało osób wpadało do Petry z Izraela, odwalali dzień i wracali bez nocowania w Jordanii. Dla nich bilet kosztuje DZIEWIĘCDZIESIĄT DINARÓW! Jakieś 360 złotych!!! Nie brakuje opinii ludzi, którzy z tego powodu decydują się nie odwiedzać Petry, jeżeli ktoś dba o budżet, to naprawdę nie da rady. Sam nie dałbym rady za takie pieniądze, chociaż gdy płaciłem, to nie wydawało mi się, że to przesadnie tanio. Uzasadnienie działań jest oczywiście takie, że fundusze potrzebne są na prace konserwacyjne i archeologiczne w Petrze, ale bądźmy poważni, liczba odwiedzających waha się od dwudziestu do trzydziestu tysięcy miesięcznie, każdy musi zostawić przynajmniej 50 JD, więc otrzymujemy sumy na poziomie 100-150 TYSIĘCY Euro miesięcznie, a to i tak bardzo zaniżone szacunki. Widziałem parę miejsc, gdzie trwają prace archeologiczne, które są i tańsze, i mniej popularne niż Petra, a jakoś dawali radę. Niby dbają o zachowanie miejsca, ale wystarczy zejść z najpopularniejszych dróg, żeby znaleźć wcale niemało śmieci i odpadków, pisałem gdzie. Żeby jeszcze bardziej się wkurwić, należy odkryć, że ludność arabska płaci jednego dinara i to za 33

trzy dni. Odjazd cenowy zaczął się wkrótce po premierze pewnego filmu o archeologu i jego ojcu, jeszcze w 1991 roku bilet na jeden dzień kosztował 1,4 $, by rok później wystrzelić na 28$. Sytuacja wydawała się dość stabilna (drogo i to w chuj drogo, ale jeszcze warto zagryźć zęby, by to zobaczyć) aż przez ostatni rok doprowadzono ją do poziomu, który należy określić skurwysyństwem. Chciałbym wierzyć, że ludzie zbojkotują Petrę, wpływy z biletów spadną, w efekcie Ministerstwo Turystyki Jordanii obniży ceny do poziomu znanego z października 2009, ale nie wierzę w to. Wystarczy sobie poczytać forum Lonely Planet – niemało osób rezygnuje z wizyty, ale są też głosy, że Petra warta jest takiej kasy, że to najlepszy widok świata i że przecież stać nas. Jeżeli ktoś uważa, że zostawił za mało pieniędzy, to może zdecydować się na opcję Petra by night, dwa razy w tygodniu stawiają świece i podobno jest fajnie, wtedy kosztowało to kolejne 12 JD, teraz pewnie lepiej. Impreza trwa półtorej godziny, idzie się w ciszy do Skarbca, który otoczony zostaje świecami (1500 sztuk mawiają), a potem siedzi się na macie, popija herbatę i słucha beduińskiej muzyki. Podobno warto, podobnie jak i odwiedzić Petrę, gdy spadnie śnieg, ale 12 JD to prawie 50 PLN, trochę drogo jak za półtorej godziny słuchania muzyki. Mam parę pomysłów dla Ministerstwa Turystyki: Petra na LSD. Petra gejowska. Petra na wrotkach. Petra na paralotni. Petra z gitarą. Spacer po Petrze w masce Richarda Nixona. Cała sytuacja nie wynika jedynie z dziejów Indianina. W 2007 roku zorganizowano plebiscyt na nowe siedem cudów świata. Wybrano Wielki Mur, Koloseum, Chichen Itza, Machu Picchu, Chrystusa z Rio, Taj Mahal, no i oczywiście Piotrzycę. Głosowanie było kpiną, głosować mógł każdy i to kilka razy – z liczącej siedem milionów ludności Jordanii oddano czternaście milionów głosów. I tak dziwne, że wszystkie nowe cuda nie są w Chinach i Indiach. W Brazylii podobno głosować można było darmowymi smsami, również inne kraje przeprowadziły odpowiednie kampanie, mające im zapewnić miejsca na nowej liście. Zaskakujące, że przy takim systemie przepadło Timbuktu i Angkor Wat. Szkoda też, że Świebodzin spóźnił się z Jezusem, który przecież jest większy niż ten z Rio, więc lepszy. Tradycyjnie oszukano Polaków, przerabialiśmy to wielokrotnie w historii naszej ojczyzny. Obecnie trwa wybór siedmiu cudów świata natury i u nas media agitowały, żeby głosować na Mazury, które są pośród 28 półfinalistów. W 2011 poznamy oficjalne wyniki plebiscytu, a biura podróży przerobią trochę swoją ofertę, dopisując gdzie trzeba, że oficjalnie ten adres uznano za cud natury. Pewnie znowu rozłoży się dyplomatycznie między kontynentami, ale jeżeli Mazury przebiją puszczę amazońską, to się ubawię. Wracając do Petry: Professor Henry Jones: Elsa never really believed in the grail. She thought she'd found a prize. Indiana Jones: And what did you find, Dad? Professor Henry Jones: Me? Illumination. Trudno obwiniać cudowne dokonania Nabatejczyków o politykę turystyczną kraju, który pojawił się w miejscu ich ojczyzny dwa tysiące lat później, podobnie jak i o idiotów katujących zwierzęta. We współpracy z naturą stworzyli jedno z najbardziej niesamowitych miejsc jakie dane mi było zobaczyć. Gdzieś jeszcze kołacze się myśl, że trzęsienia ziemi, zwłaszcza to z 19 maja 363 roku, zniszczyły około połowy miasta starożytnej cywilizacji, trudno sobie wyobrazić jak wyglądało w dniach największej chwały. Połączenie powalających wizualnie budynków ze stosunkowo łatwą ucieczką w samotność wygrało Petrze pierwsze miejsce w rankingu moich ulubionych miejsc świata. Podobało mi się tam tak bardzo, że nawet nie narzekałem, gdy kupując pamiątkowy magnes zapłaciłem dwa zamiast jednego dinara. Nie mam szczęścia w życiu, okazało się, że wypisana cena nie dotyczy akurat tego, który wybrałem.

34

V. Sick to Death

W hostelu czekała mnie miła niespodzianka w postaci grupy z Białegostoku. Opowiadałem im o Petrze, oni mi o kolejnym dniu w Aqabie. Mieli średni przejazd przez granicę, bo kogoś ruszyło przeszukać ich busa i odkryto pana, który przemycał... Nie wódkę, nie fajki, nie narkotyki, a PANTOFLE! Jakieś wielkie toboły pełne pantofli. Zatrzymali go i wyglądało na to, że nie będzie miał za wesoło. Nie wiedziałem, że jest to towar deficytowy w Jordanii. Nie wiem, czy przytachał to z Egiptu, Izraela, Sudanu, czy też bezcłówkowość Aqaby przekłada się również na pantofle. Gdy tylko pojawił się bufet, powróciły obrazy znane z dnia wcześniejszego. Walka nacji świata o posiłek. Gdyby ludzie zrozumieli, że chaos nie sprzyja szybszemu rozładowaniu tłoku, to mogłoby to być nawet sensowne. Niestety, wszyscy chcieli nabrać jak najwięcej, widząc to zaczynałeś zachowywać się jak oni, więc walka na całego. Przyznam, że w grupie przeżywało się to zabawniej niż samemu, chociaż granice chamstwa parę razy przekroczyliśmy. Najmniej poprawnym wyczynem wieczoru było zapytanie skierowane do jednego z Koreańczyków, który napakował sobie tonę żarcia na talerz i pakował jeszcze więcej: - Excuse me, are you from North Korea? Odpowiedzi nie było, ale zmył się, niemniej potem zrobił jeszcze parę kółek wokół bufetu. Na szczęście po polsku i wybitnie chamskie, ale niestety, rozbawiło mnie. Skierowane do naprawdę „postawnej” Japonki: - Z taką tłustą dupą, to myślę, że tylko sałatki sobie weźmiesz. Inny Koreańczyk cierpiał na jakieś zaburzenia termalne i chodził zakutany w puchową kurtkę z futrzanym kołnierzem. Chyba musiał myśleć, że wygląda w tym zajebiście, bo nie wierzę, że komukolwiek mogło być chłodno. Słowo pisane nie odda tego, ale gdy wisiał nad stołem próbując dopaść dań oddalonych o ponad metr, dopadł go okrzyk: - Wpierdol się tam cały z tym futrem! Tak się jakoś złożyło, że przyjaciele, w odróżnieniu ode mnie, mieli flaszkę. Widząc, że nasze zapasy nie są w stanie sprostać naszym zamiarom, kupiliśmy drugą, dokładnie taką samą. Cena hotelowa była sroga, dwadzieścia euro. Zrozumieliśmy nieco lepiej fenomen bezcłówki. Zakup pozwolił na oficjalne picie przy stoliku, a że raz lało się z jednej, a potem z drugiej, to już było naszą słodką tajemnicą. Puszka coli za dinara, poszło ładnie. Dołączyła do nas Ewa z recepcji. Parę rzeczy związanych z tą postacią nas intrygowało: gdzieś przewinął się motyw, że nie może wrócić do Polski i córka musi ją odwiedzać w Jordanii, podobnie i to, że chciałaby mieć jordański paszport. Urzekła nas jej opowieść: - Nie ma księgi gości. Kiedyś była, ale Japończycy, Koreańczycy i Chińczycy wpisywali sobie porady jak kraść z lodówki i uciec, żeby nie zapłacić za pokój. Jest pomysł na zemstę: w każdym azjatyckim hotelu wpisujemy wskazówki po polsku. Oni mają swoje robaczki, pokonamy ich językiem Mikołaja Reja. Potem przyjechali lokalni, prym pośród nich wiódł starszy pan, który podarował Ewie żelazko z Aqaby. „Shukran Habibi! Shukran Habibi!” (Dziękuję kochanie!) padło kilkadziesiąt razy. Posiedzieliśmy chwilę wspólnie, ale byłem po jedenastu godzinach zwiedzania, więc dość wcześnie pożegnałem towarzystwo w celu udania się na spoczynek. Z tego, co opowiadali później, było czego żałować. Udali się na tańce z Ewą i lokalnymi. Bawili się dość żywiołowo ( „Ewie to brocha tańczyła”), raczej w odróżnieniu od lokalnych ( „Patrzyli, że tańczymy, ale sami się nie ruszyli” ). Potem jeden z Jordańczyków proponował Kaśce, że pojadą oglądać gwiazdy we dwoje. Astronom, a przynajmniej astrolog ani chybi! Nie przeszkadzały mu chmury, wiedział, że chce jej pokazać nieboskłon. Ta nie miała szans się wyrazić, Ewa (51l.) dopadła jej i warknęła: - Uważaj sobie, to mój chłopak! I tak Kaśce przepadła szansa na podziwianie nieba z jordańskim romantykiem. Płakała potem wiele dni i nocy, że pozbawiono jej szansy na tak unikatową rzecz jak romans z lokalnym astronomem. Rano znowu przyszło nam się rozstać. Oni udali się do Petry, a ja na autobus do Ammanu (5 JD). 35

Chciałem pożegnać się z Ewą, bo wzbudzała we mnie pozytywna uczucia, chociaż tak naprawdę diabli ją wiedzieli. „Kac ją jebie”, stwierdził dyplomatycznie Rafał, gdy dowiedziałem się, że nasza prawie gospodyni śpi i nie ma zamiaru zbyt szybko wstawać. Umówiliśmy się, że spotkamy się w Farah Hotel dnia następnego. Miałem wielką ochotę na trzeci dzień w Petrze, przy okazji mógłbym zgrywać przy nich fachowca, ale niestety, biletu nie można przedłużyć. Czyli jeżeli dwa dni warte były 26 JD, a trzy 31 JD, to nie można po dwóch dopłacić pięciu JD, tylko trzeba znowu kupić całodzienny za 21 JD. Nie wchodziło to w rachubę. Warto dodać, że skurwysyństwo biletowe rozpościera swe skrzydła także w stronę chorych: jeżeli kupisz sobie bilet na trzy dni, a drugiego się pochorujesz (nie takie niespotykane w tej części świata) to nie możesz prosić o zmianę dat na bilecie (w sensie: 1 zwiedzasz, 2 i 3 chorujesz, a 4 i 5 dopiero zwiedzasz). Mają być trzy dni po kolei, jak ci przepadnie, bo rzygałeś dalej niż widzisz, to twoja strata. Szkoda, że żądza zysku zabiła humanitaryzm i empatię. Pozostaje mieć nadzieję, że odpowiedzialni za to przeżyją kiedyś to, co zdarza się przeżywać turystom w Jordanii. Gdy się żegnaliśmy, dostałem pewne skomplikowane zadanie: - Czekaj na nas jutro! - Dobra, napierdolę się i poczekam. - O właśnie, to twoje zadanie na dzisiaj i jutro! Przejazd do stolicy kraju sprawił, że zweryfikowałem me przemyślenia o ludzkości. Myślałem, że jakieś 90% człowieczeństwa to debile, okazało się, że liczba ta jest bardziej zbliżona do 95%. Po wizycie na stacji benzynowej i obserwacji ludzi w środowisku naturalnym jakim bez wątpienia jest sklep (obłęd konsumpcyjny), przesunąłem wskaźnik na 98%. Potem dopierdolili muzyką i telewizją, więc do Ammanu dojechałem w naprawdę kiepskim nastroju. We współpracy z Niemcem ugadaliśmy taksówkę, która okazała się być samowolą pana – nie miał licznika, a w tym kraju, co dość dziwne, taksówki takowy posiadają. Niemiec trochę pokrzyczał na pana, że nas okłamał. Pan powiedział, że przeprasza, ale ma dużą rodzinę i musi dorabiać i obiecuje nas nie oszukać. Był dość przekonujący, więc Niemiec go przeprosił i pojechaliśmy. Farah Hotel próbuje być hostelem i nawet im to wychodzi, typowe hostelowe pokoje z łóżkami piętrowymi. W dzieciństwie chciałem mieć piętrowe łóżko, odkąd zacząłem jeździć po świecie jest mi dane z nawiązką w takowych pospać. Niestety, toalety nie są zbyt piękne, a i łazienki kasku nie zrywają, chociaż bywało gorzej. Ruszyłem na podbój Ammanu. Cudów się nie spodziewałem, ale było naprawdę kiepsko. Jeżeli ktoś zna Lonely Planet, to wie, że teksty o ukrytym pięknie i trudno dostępnych atrakcjach oznaczają, że jest beznadziejnie. Do Cytadeli przypadkiem wszedłem za darmo, ale jak ją zobaczyłem, to nie czułem się w obowiązku płacenia za wstęp. Atrakcja numer dwa, rzymski teatr, widać dość dobrze z zewnątrz i można sobie oszczędzić joda. Lepiej iść za niego na pyszny sernik i jeszcze nam zostanie trzysta fili. Inna flagowa atrakcja Ammanu to maszt z wielką flagą. Widać z wielu miejsc, nie miałem wielkiej potrzeby łażenia tam. Po paru godzinach wiedziałem, że nie chcę za nic więcej zwiedzać Ammanu. Miałem wspaniałą opinię o ludziach, co chwilę ktoś mnie pozdrawiał, nie wiem, ile razy usłyszałem „Welcome to Jordan”. Gdy poszedłem kupić orzeszki, to za jednego dinara dostałem wielki wór. Nie wiem, czy to była cena, czy z sympatii. W ogóle ich waluta jest koszmarna, prawie wszystkie ceny są zaokrąglone do pełnych dinarów, więc jest naprawdę drogo. Nawet nie ma jak dać kasy żebrakowi, bo jeżeli próbuje się zamykać dzienny budżet w dwudziestu euro, to trochę szkoda dać przynajmniej 5%, a znowu jak drobne dostaną, to zabiją. Przyszło do mnie żebrzące dziecko i powiedziało, że chciałoby dostać 20 JD. Oczy mi z orbit wyszły, a ten powiedział, że ostatecznie jest skłonny przyjąć dinara. Niestety, ja nie byłem skłonny mu go dać. Dopieprzył się też jakiś wariat, który próbował mnie kopnąć, ale miał taką koordynację ruchów z umysłem, że prawie upadł. Stanął z metr przede mną, krzyknął i podskoczył z takim prawie wykopem, ale lądowanie poszło mu gorzej, ledwo złapał równowagę. Widząc to, pan ze sklepu wyszedł, przytrzymał go za ramię i dość skutecznie przywalił mu w pałę. Obłąkany uciekł smutno pojękując, a sklepikarz uśmiechnął się do mnie i rzucił Welcome to Jordan. 36

Znalazłem monopolowy i kupiłem sobie arak. Ekipa z Białegostoku narzekała, że nie będzie tego piła, bo po pierwsze nie lubią, a po drugie, prawie miesiąc są w okolicy i parę razy musieli, a teraz mają go serdecznie dosyć. Pan zza lady zapytał ze dwa razy czy jestem pewien, że chcę to kupić. Miałem nadzieję, że nie będzie to bilet do zakładu dla niewidomych w Laskach. Flakon wyglądał nawet cywilizowanie, kolorowa etykieta z panem i dziewczyną na trawie. Pan pali sziszę, pani mu czyta, obok stoi arak, który na etykiecie ma dokładnie taki sam obrazek. Kompozycja szkatułkowa, a alkohole świata, aż chce się temat doktoratu zgłosić. Cena przyzwoita, 750 mililitrów za 4,5 JD. Woltaż powalający: 51,5%! Dokupiłem wodę mineralną i zasiadłem w hostelu. Próbowałem znaleźć kogoś ciekawego w common roomie, ale po dziesięciu minutach słuchania Japończyków wybrałem samotność. Chłopiec chciał wyrwać dziewczynkę poprzez upicie jej, kupił piwo Amsterdam (najlepsze na świecie nie jest, chociaż w Irlandii to był los biedaka), a ona jęczała, że to takie mocne i gorzkie. W odwodzie miał też Amstela, jak na dwie osoby to zrobili konkretny melanż. Poszedłem do pokoju, odpaliłem film z laptopa i popijałem, kibel przerobiłem na palarnię. Nie byłem prekursorem, wielkie okno dość dobrze wentylowało pomieszczenie. Chyba trochę kłamali z woltażem araku, ale dość dobrze mi się zasnęło. Rano efektów ubocznych właściwie brak, zebrałem się do życia i poszedłem na hostelowe śniadanie. Wypas to nie był, jakieś masło, dżemy, tosty i jajo. Ostatni punkt menu średnio mi smakował, ale wrodzona zachłanność sprawiła, że zżarłem. Dzień wcześniej zapisałem się na wycieczkę do Jerash, ale żeby takowa się odbyła musiały się zebrać cztery osoby. Nie zebrały się, byłem tylko ja i Chinka imieniem Wei. Początkowo myślałem, że to facet, ale jak zobaczyłem, że ma stanik, to zweryfikowałem swe sądy. Postanowiliśmy połączyć siły i jechać wspólnie komunikacją masową. Była przerażona tym, że musimy wszystko sami zorganizować i chyba nie wierzyła, że podołamy. Pani, to nie Chiny, tu jest dość prosto, tylko niestety, tanio nie będzie. Niemniej wszyscy opowiadają, że Jerash to must see Jordanii, świetnie zachowane rzymskie miasto, więc oszczędzać zacznę w następnym kraju, bo tu się nie uda. Pojechaliśmy taksówką na dworzec północny Tabarbour. Zaczęło się dobrze, bo pytam go ile, a on że zobaczymy. Ja, że żadne zobaczymy, ile za przejazd na dworzec. A on, że nie wie ile licznik pokaże. Nie ma to jak zrobić z siebie idiotę, ale jakoś tak mam z Azji wspomnienia, że włączenie taksometru to bardzo rzadko spotykany zwyczaj, zazwyczaj nie działają, a jeżeli nawet działają, to i tak nie będą chcieli włączyć. Fakt, że był piątek nie ułatwiał życia, ale w końcu udało się znaleźć bus do Al Joun, czyli w stronę Jerash. Ledwo wyruszyliśmy zaczął się dramat życia. 30 minut siedziałem zielony i cierpiałem, ale dałem radę. Potem poległem, pierwszego pawia rzuciłem do jednorazówki. Cud, że pan zobaczył, że mi gorzej i pożyczył swoją. Poprawkę musiałem zrobić przez okno, bo już siatek nie było. Oczywiście autobus musiał podskoczyć na nierówności terenu i rozwaliłem czoło, ale to był najmniejszy z moich problemów. Miałem nadzieję, że kierowca nie będzie chciał ze mną rozmawiać o wizycie w automyjni, a niestety miałby dość solidny argument. Gdy się przesiadaliśmy w Al Joun, musiałem odwiedzić śmietnik. Wysadzili nas przy atrakcji, okazało się, że dziesięć minut wcześniej mijaliśmy ją w drodze do Al Joun. Ma to sens, że ci nie powiedzą, tylko wiozą do końca, no bo bilet masz do Al Joun. Wtedy wymieniliśmy uwagi, że to jakaś bieda tu stoi i że oby Jerash było lepsze. Trochę nam pała siadła, ale weszliśmy, bilet skromne 12 dinarów i kolejny kosz na śmieci mój. Chwilę później musiałem wybiec zabytku, znowu kosz na śmieci. Następnie Chinka poszła na wyścig rydwanów i show gladiatorów, jedyne pięć dinarów. Centurion w oczekiwaniu na występ stał koło mnie, gadał przez komórkę i palił peta, wyglądało to cudownie kuriozalnie. Z tego co widziałem przez wejście, to przesadnie zajebiste to nie jest. Wlewałem w siebie diet pepsi, bo wiem, że nierzadko cola pomaga mi na takie problemy. Ludzie nie mogą w to uwierzyć i nawet mówią, że co robisz, wodę pij, ale naprawdę, konsultowałem z dwoma lekarzami. Najciekawsze jednak przyszło w świątyni Artemidy. Wybiegłem, kosz na śmieci (chwała, że ich tyle mają) i prawie zemdlałem. Telepie mnie całego, już nie mam czym i upadam na glebę. Dalej, nigdy w życiu tak nie rzygałem. Muszę Chince powiedzieć, że jestem winien koguta Asklepiosowi. Życie całe minęło, a człowiek nie był na Fuji. Podchodzi do mnie ktoś i chwyta za ramię. Chcę mu powiedzieć, że przepraszam że tu narzygałem i już kończę, bo zaraz umrę, ale nie mogę ani słowa dobyć, bo właśnie dokładam kolejnego pawia. Patrzę, 37

przewodnik. No to zajebiście, będzie jeszcze nagroda finansowa pewnie. Prowadzi mnie podtrzymując na schody świątyni, jest kawałek cienia. Kazał mi się położyć. Mówił perfect po angielsku. Krzyknął coś i za chwilę pojawił się policjant turystyczny z lodem, którym obłożył mi czoło, przyniósł też dwie butelki zimnej wody mineralnej. Jedną wylał mi na głowę, drugą nakazał pić małymi łykami. Ustaliliśmy, że mam dobrą kombinację udaru słonecznego i zatrucia pokarmowego. Dziwne nieco, bo w Petrze było ciepło, biegałem w cholerę i nic. Wiele razy łaziłem całymi dniami w tropikach i nigdy mnie nic takiego nie spotkało. Kazał leżeć, a policjantowi powiedział, że jeżeli zemdleję, to ma mnie przewieźć do szpitala. Miałem nadzieję uniknąć tej atrakcji, jakieś ubezpieczenie miałem, ale w Jordanii to raczej tanie by nie było i pewnie okazałoby się, że tam drobnym drukiem jest napisane, że jednak mi nie pokryją kosztów leczenia, bo sam się rozchorowałem i to jeszcze im na złość. Leżałem więc i dokładałem starań, żeby nie zemdleć. Wei nie znała mitologii rzymskiej ani greckiej, więc robiłem wykład podstaw, przy okazji przepraszając ją, że rujnuję jej dzień. Mówiła, żeby się nie przejmować, że uwielbia łazić z rzygającym białym po ruinach. Rozmowa o religii przyniosła niezłą zdobycz. Mówię, że nie jestem katolikiem, wprawdzie tak nas kierują jak się rodzimy, ale mnie się złożyło, że jestem ateistą, któremu najbliżej do buddyzmu. Ona podobnie, ale nie od katolicyzmu odeszła: - Też jestem niewierząca, chociaż należę do Komunistycznej Partii Chin. Jednak im też już za bardzo nie wierzę. Powiedziałem jej, że w Azji czuję się o wiele lepiej niż w Europie. Odparła, że jest to znak, że w poprzednim wcieleniu byłem Azjatą. Bardzo mi się to spodobało i trzymam się tej koncepcji. W końcu odważyłem się powstać. Niestety, ledwo wyszedłem na słońce, rozstałem się z wodą mineralną. Powoli szliśmy do wyjścia, starając się jak najmniej być na słońcu, ale to Mission Impossible, większość Jerash jest idealnie w słońcu. Z tego na ile mogłem się nim nacieszyć: nie warto, Baalbeck robi o wiele większe wrażenie, a jest taniej. Z tego co czytałem, większość ludzi ma podobne przemyślenia. Zaopatrzyłem się w siatkę na podróż i rozpoczęliśmy powrót do Ammanu. Poszło nieźle, z siatki skorzystałem dopiero w mieście. Wyprzepraszałem Chinkę na wszystkie strony, umarła niemal ze szczęścia, że kończy się jej gehenna ze mną. Pokarało ją za tę Komunistyczną Partię, chociaż było oczywiste, że nie jest sprzątaczką. Angielski perfect, studia w USA (i jeszcze mówiła, że to żaden problem), mieszkała i pracowała w Kuwejcie, no nie sądzę, że Chiny puszczają tam byle kogo, a jej rodzice sprzedają wodę na ulicach Szanghaju. Poczołgałem się do hostelu, padłem do łóżka, a potem zrobiłem sobie zimny okład z hotelowego ręcznika. Czułem się koszmarnie, byłem dramatycznie głodny, chociaż oczywiście łaknienia nie miałem żadnego. Ponad doba bez jedzenia i wiedziałem, że do końca dnia raczej nie dam rady. Bałem się, czy to coś poważnego (znaczy było bardzo poważne) i że może się skończyć powrotem do ojczyzny. Byłem parę razy w życiu zatruty, ale nigdy do takiego stopnia, było po 16, a me wnętrzności nie chciały podjąć negocjacji w sprawie wielce mnie interesującej. Padłem na dwie godziny bez życia i gdy się obudziłem, to było minimalnie lepiej. Przybyli przyjaciele z Białegostoku, poleciłem nie jeść jaj i podzieliłem się mym dramatem. Kazali mi pić z nimi. Początkowo walczyłem, ale w końcu Krystian jest po medycynie, więc nie miałem podstaw do dyskusji. O dziwo, po trochę whisky mi się poprawiło. Nie że bajka, ale lepiej. Wziąłem polopirynę, zapiłem ją i to było to. Wiedziałem, że wychodzę na prostą. Musiałem raz powstać w nocy, ale przyszłość mą widziałem niemal w barwach tęczy. Rano udało się zjeść tosty, jajka jakoś nie miałem ochoty dotykać. Przy okazji dowiedzieliśmy się od rodaków, że jesteśmy niegrzeczni, bo się z nimi nie chcemy zaprzyjaźnić. Rzeczywiście, grupa ludzi w okolicach trzydziestki marzy o wspólnych wojażach z dwoma małżeństwami emerytów ponieważ pochodzą z naszego kraju. Gdy próbowali dogadać się po angielsku w recepcji, to nieco lepiej zrozumieliśmy problem. Byli cudowni, nie spodobał im się Farah Hotel i chcieli zmienić go na inny, więc poprosili hotelowego, żeby im zamówił taksówkę do tamtego. Plan na dzień kolejny zakładał Morze Martwe, Madabę i górę Nebo. Pierwsze jasne, w drugim mozaika cudna i rzymskie atrakcje, trzecie to miejsce, z którego Mojżesz oglądał Izrael, do którego nie było mu dane wkroczyć. Jak widać, problemy wizowe mają długą tradycję na Bliskim 38

Wschodzie. Jest jeszcze rzeka Jordan, czyli gdzie Jezusa chrzcili. Niegdyś przybył papież i orzekł, że Jezus był chrzczony od strony Jordanii. Tę historię opowiedziano nam całkowicie poważnie. Cieszę się, że papież trzymał rękę na pulsie i wiedział, gdzie Jezus wlazł do rzeki. Niestety, współcześnie Jordan to strumyk, Izrael wypompował większość wody. Mówią, że jak się weźmie dobry rozbieg, to można przeskoczyć do ww. kraju (raju). Niestety, o ile w chłodnych pomieszczeniach czułem się dobrze, o tyle wyjście na słońce powodowało zawroty głowy i mdłości. Nie było opcji, że dam radę, z żalem pozostałem w łóżku. Jedynym plusem zaistniałej sytuacji była oszczędność – Jordania naprawdę ostro goli turystów, o ile góra Nebo i Madaba są po dinarze, to wstęp na plażę nad Morzem Martwym to 15 JD. Niemniej chciałem to zobaczyć, w końcu nie po to się człowiek ciągnie pół świata, żeby leżeć w hotelu. Pokój musiałem opuścić o 12, zostawiłem bety i bardzo ostrożnie poszedłem w miasto. Nie było rewelacyjnie, ale udało się zjeść kanapkę z frytkami i wypić colę. Ceny pocztówek i znaczków nie są przyjazne, pierwsze udało się po 250 fili, ale znaczki po jednym, chociaż cena nadrukowana to 0,8 JD. Usiadłem przy teatrze rzymskim i napisałem kartki, w tym oczywiście tę najważniejszą. Poszło szybko, mimo zmęczenia organizmu wiedziałem, co chcę przesłać. Słońce wywoływało we mnie wstręt, uciekałem do cienia, gdzie tylko było to możliwe. Koło 16 wróciłem do hostelu, mniej więcej wtedy miała wrócić grupa z wycieczki. Siedziałem na schodach, czytałem książkę i paliłem na tony, bo w końcu przestało mnie mdlić od papierosów. Chwilę po 16 zjawił się taksiarz, który miał zawieźć nas do Damaszku. Hotelowy pan uspokajał go, że tamci zaraz będą, ten chciał jak najszybciej jechać i patrzył z wyrzutem na mnie. Nie dość, że człowiek się pochorował okrutnie, to jeszcze taksiarz będzie go taksował wzrokiem. Me zdziwienie wzbudzili turyści zachodni, którzy przyszli, stanęli przed schodami i powiedzieli, żeby im załatwić kogoś do wniesienia bagaży. Hotel, gdzie nocka kosztuje pięć dinarów, a ludzie oczekują boya w liberii? Pojebało się coś chyba komuś. Ku memu wielkiemu zdziwieniu, koleś z obsługi wniósł im bety, mam nadzieję, że dali mu coś w zamian. Te ostatnie godziny sprawiły, że naprawdę polubiłem pracujących w Farah Hotel. Mimo opuszczenia pokoju nie mieli problemu z tym, że korzystam z ich łazienki. Zgodzili się nawet na to, że im zostawię „Newjack”, a w zamian wezmę „Annę Kareninę”. Cud, bo rozmiarowo to wielka przepaść, chociaż może okładka u mnie (policjant przy kratach więziennych) zadecydowała o zgodzie na taką wymianę. Dzieło jest dość ciekawe, dziennikarz Ted Conover został strażnikiem więziennym w Sing Sing. Trochę mu psychę pojechało, ale dar obserwacji ma bardzo dobry i można się dowiedzieć wielu naprawdę ciekawych rzeczy. Szczególnie urzekł mnie motyw mieszania kału z moczem, brania tego do ust i plucia strażnikom w twarz. Za ten numer przedłużają wyrok. Nie wpadłbym też na to, że strażniczki miewają romanse z więźniami. Jest dobrze zrobiony rys historii więziennictwa w USA i refleksje nad sensownością, a raczej braku tejże, systemu. Najładniejsza jednak jest historia o pewnym więźniu, który miał wytatuowany dość długi tekst po hiszpańsku. Autor spisał, przetłumaczył, poszukał i znalazł. Jest to nieco zmodyfikowany cytat z „Dziennika Anne Frank” :

When everybody starts hovering over me, I get cross, then I get sad and finally end up turning my heart inside out, the bad part on the outside and the good part on the inside, and keep trying to find a way to become what I'd like to be if...if there were no other people in the world. Piszę z pamięci, bo mój egzemplarz został w Ammanie, po tym odkryciu autor pojmuje dlaczego mu mówiono, że trzeba uważać, żeby nie zbliżyć się zbytnio z osadzonymi. Budzą się humanitarne odruchy, gdy dostrzega się w nich ludzi i to strasznie komplikuje pracę. W jakimś sensie rozumiem, przypierdol pałą komuś, gdy wiesz, że zabił bo nie miał na chleb i że płacze co noc za córką. Nie wydolisz psychicznie. Autor wysiedział ile musiał, ale naprawdę przejechało mu to psychikę. Wcześniej pisał o bezdomnych, więc widać, że nie odwalił się na salony, tylko interesuje go tak zwane człowieczeństwo w mniej medialnym wydaniu. Siedziałem na schodach, przepraszałem taksiarza, że musi czekać, aż w końcu koło 17 przyjechali przyjaciele. Zebraliśmy się ekspresowo i ruszyli w stronę granicy. Taksówka do Damaszku kosztowała po dwanaście JD od osoby. Nie jakoś bardzo tanio, ale w zamian nie trzeba było się 39

bawić w dworzec i autobus, przy okazji była szansa, że i w Damaszku nie skończymy w krzakach. Na granicy przyszło mi wymienić pięć euro po koszmarnym kursie. Przegapiłem wcześniej, że jest podatek wyjazdowy w wysokości pięciu dinarów. W zamian dają ładny znaczek z Petrą. W pewnym sensie się ucieszyłem, bo to niemal pamiątka, chociaż pięć dinarów to dość droga pamiątka, niemniej lepsza niż jakby nasrali atramentem datę. Kawałek dalej przyszło zdobyć wizę syryjską, ale tu jest oficjalnie dostępna, więc nie ma tego dreszczu emocji, co przy przejściu z Libanu. Przede mną był hiszpański pracownik linii lotniczych. Chciał zapłacić dwadzieścia dolarów w dinarach, dowiedział, że się to będą 22 dinary. Wyjebał oczy i syknął syryjskim pogranicznikom: - Fucking bastards! Inglorious też jak nic! Mnie poszło lepiej, coś rzeźbili z kursem i wyszło taniej niż myślałem. Nie jakiś szał, ale ze dwa dolca do przodu. Formalności zajęły kilka minut, po których dane było mi wjechać do Syrii, jednego z krajów osi zła. Nie mogłem się wprost doczekać stad terrorystów i przesłuchań z podtapianiem. Oj, ale to chyba nie Syria je przeprowadza? Szkoda, ale i tak nie mogłem się doczekać rzeczywistości odmiennej finansowo i mentalnie od jordańskiej. Jordanię opuszczałem z mieszanymi uczuciami: z jednej strony naprawdę cywilizowani, przemili ludzie i łatwe podróżowanie, z drugiej koszmarne realia finansowe, niewiele lepsze alkoholowe. Główny sojusznik USA w regionie, dyżurne miejsce do kręcenia filmów (np. Hurt Locker). Przede wszystkim: kraj Petry. Najpiękniejszego co w życiu widziałem. Nie licząc oddalonej o kilka tysięcy kilometrów dziewczyny.

40

VI. Depesza z Damaszku

Terminem „Depesza z Damaszku” lekarze określają EKG – tak z jednego, jak i z drugiego rozumieją mniej więcej tyle samo. Okazało się, że termin „taksówka” rozumiemy nieco inaczej, niż nasz kierowca. Wydawało się, że skoro płacisz, i to wcale nie bardzo mało, to możesz sobie wybrać, dokąd chcesz zajechać. Niestety, taksiarz wyjaśnił, że jedzie się spotkać z kolegą i że nas wysadzi, gdzie mu wygodnie. Oczywiście przy postoju taksówek. Rzucili się na nas i próbowali przekonać, że cztery osoby nie zmieszczą się do jednego samochodu. Mieliśmy odmienny pogląd na tę sprawę, podobnie jak i na stawkę za przejazd. Ostatecznie zamiast wziąć dwie taksówki i płacić za każdą trzysta funtów syryjskich, wyjaśniliśmy im, że jedna za dwieście to też dobry interes. Za dolara dawali około 50 funtów syryjskich, więc wydaje się, że taksówka była tania, ale nie była. Kilka dni później nie dałbym więcej niż stówę, ale początek to nauka realiów i bycie dymanym. Chłop zapomniał sobie, że ma włączony licznik, ten wybił 85. Wysadzając nas pod hotelem, pan pocałował dwie stówy, które mu daliśmy. Jeżeli ktoś poczyta coś w stylu wrażliwy kulturoznawca w dzikich krajach, to tam napiszą, że zwyczaj całowania pieniędzy bierze się z wielkiego dla nich szacunku. Pewnie jak się kogoś robi na dwa razy więcej kasy, niż ustawa przewiduje, to można i ze szczęścia całować banknoty. Syryjskie są wybitnie mało romantyczne, nawet nie to, że brzydkie, ale większość dość poważnie zużyta. Wielki plus podróżowania z grupą białostocką stanowił fakt, że byli oni wcześniej w Damaszku i znali dość dobrze centrum miasta. Mieli też zarezerwowany pokój w hotelu Al-Haramein, ale niestety trójkę, więc przyszło mi zostać dokwaterowanym do kogoś innego. Byłem pozytywnie zaskoczony, myślałem, że obsługa będzie nalegała, żeby mnie wpakować do jedynki, a najlepiej żebym sam płacił za trójkę, a tu hostel standard. Pomogło to przymknąć oko na to, że wszystko tam się sypało, klepki podłogowe wypadały i trzeba było uważać, żeby się nie wywalić, tynk był świadkiem czasów kolonialnych. Cała chata zapadała się do wewnątrz, gdyby przy każdej ścianie postawić szafkę na kółeczkach, to spotkałyby się one na środku. Ekipa w moim pokoju nie wyglądała, jakby miała ochotę na flaszkę (śpiąca królewna XXL i starsza pani), więc powróciłem do pokoju rodaków. Moje zatrucie należało do przeszłości, pozostało więc pogwałcić regulamin hotelowy z naciskiem na spożywanie alkoholu na terenie. Dopiłem resztkę araku i poszliśmy w miasto. Najpierw odwiedziliśmy jedną z wielu herbaciarni. Za pięćdziesiąt funtów podawali dość dobry napar, zaznaczę, że było to samo, absolutne, totalne centrum miasta. Wiele osób wpadło na pomysł życia z turystów i lokal na lokal zachodzą, chwilami trudno ustalić, w którym się jest. Atrakcje zapewnił miejscowy, który postanowił dokonać niemożliwego i przejechać swoim pięknym Nissanem między kawiarnianymi stolikami. Zasadniczo by mu się nie udało, ale Rafał przesunął krzesło, parę osób się przesiadło i kierowca, głaszcząc parę osób lusterkami po głowach, przedarł się. Zastanawialiśmy się, czy robi to, bo musi, czy też chce się pochwalić maksymalnej liczbie osób, jakie ma fajne auto, przy okazji rozjeżdżając kilka. Wielkim zbawieniem wegetariańskim w tym kraju są falafele – kulki (bywa, że kotlety) z ciecierzycy, czasem bobu, z sezamem. Po pierwsze jest to dobre, po drugie tanie, po trzecie nie ma problemu z zamawianiem. Pokochałem kuchnię syryjską po zjedzeniu pierwszego. Przyjaciele wzięli opcje mięśniejsze, o których również wypowiadali się wielce pozytywnie. Zamówiliśmy kurczaka z ryżem i ubiłem z Kaśką interes (ała): ona zjadła kurczaka, a ja ryż. Następnie odwiedziliśmy monopolowy. Przykładowe ceny: cola 50, whisky 125. Przypomnę, że za dolara dają około pięćdziesięciu funtów, pozwala to lepiej zrozumieć fenomen Mahometa. Podobno, gdy wracając z Mekki przejeżdżał koło Damaszku, popatrzył na miasto i postanowił do niego nie wjeżdżać, argumentując, że raj pragnie zobaczyć dopiero po śmierci. Zrozumiałem go, gdy przeliczyłem sobie, ile kosztuje flaszka, niemniej obawiam się, że w zaświatach jest drożej. Spożywanie alkoholu w Syrii ogólnie nie jest przyjętą normą, czymś co spotyka się z akceptacją i powszechnym zachwytem. Z dość pobieżnych obserwacji obowiązuje zasada znana z armii 41

amerykańskiej: „don't ask, don't tell”, czyli dyskryminacja. Powędrowaliśmy więc z naszym zakupem do hotelu, gdzie spokojnie zrobiliśmy sobie kuku. W cenę pokoju wliczone było śniadanie. Nie obiecywałem sobie wiele, poza tym, że będę trzymał się z dala od jajek, bo poeta pamięta (możesz go zabić, narodzi się nowy). Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, zestaw był wcale dobry i cywilizowany. Oliwki, dżem, masło, pieczywo, pomidor się nawet pałętał, dało się tym pojeść. Poszliśmy do National Museum, nad którym Lonely Planet rozpływało się z zachwytu i fikało fikołki nt. tego, jak bardzo warto tam iść i spędzić przynajmniej trzy godziny, by prześlizgnąć się po zbiorach. Zanim tam dotarliśmy, naszą radość wzbudziły plakaty, zapowiadające manifestację socjalistyczną. Uznano, że flagi z sierpem i młotem to będzie to/będą tym, co zachęci największą liczbę osób do wsparcia walki o światową równość, najlepszy z możliwych systemów i kilkadziesiąt milionów ofiar. W muzeum udowodniłem, że jestem złym człowiekiem i wszedłem na bilet studencki. Taki kosztuje 10 SYPów, pełny 150. Święty by próbował oszukać przy takich dysproporcjach i mając nieogolony ryj (większość ma) a także aparycję nastolatka (żaden nie ma). Z tych przewodnikowych trzech godzin nam wyszła godzina i to z przerwą na peta. Tak, jeżeli ktoś jest fanem regionu, żywi się historią i ma erekcję (penisa lub łechtaczki) to pewnie i trzy dni spędzi. Dla dyletanta – bez szlaczka jest chujowo. (Pani postanowiła przemalować klasę: Dzieci jak chcecie pomalować naszą klasę? Zosia: Na różowo. Stasia: Na fiolet. Jasiu: Hmmmm.. ja bym tu szlaczek pierdolnął. Pani: Idziemy do dyrektora. Pani wytłumaczyła o co chodzi. Dyrektor popatrzył na nią a potem na ścianę i powiedział: No pewnie bo bez szlaczka byłoby chujowo) Udało się jednak wprowadzić trochę absurdu w życie. Przewodnik głosił, że obiekty są dobrze opisane. Po arabsku pewnie są, po francusku średnio, chociaż Rafał walczył. Przy angielskim poległem. Przy jednym z eksponatów widniał opis: „cenophan”: - Co to jest? - zapytał Krystian - Cenophan – odparł Rafał. Wspólnie z Katarzyną nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego pierwszy określił drugiego bardzo pogardliwym mianem. Do dzisiaj nie wiem, czym jest cenophan, ale ja to nic: Google nawet nie wie! Plusy: kibel, palarnia, kawiarnia, niezły sklep z pamiątkami, chociaż nie bardzo tani. Nabyłem mej matce kartkę wydaną jakieś pięćdziesiąt lat wcześniej z okazji arabskiego dnia matki. Minusy: bilet wstępu, większość eksponatów. Rozchodzi się o to, żeby te plusy nie przysłoniły minusów. Nam nie, poszliśmy z muzeum na dworzec. Z tego, co wiem, dworzec jest niewiele wart w temacie transportu, ale stanowi całkiem niezgorszą lokalizację do porobienia sobie zdjęć. Oczywiście, są pociągi, ale po co i dlaczego, w chuj długo i diabli wiedzą, kiedy i dokąd. Za to budynek dworca cudo, witraże, widoki z balkoników na miasto, o wiele lepiej niż muzeum. Na dole księgarnia niezłych rozmiarów, ogólnie warto. Po raz kolejny zapunktowało nam bycie we czwórkę przy jedzeniu. Siedliśmy w restauracji na krawężniku, Rafał z Krystianem zamawiali, ja patrzyłem, czy nie mięso i wtedy też brałem. Wygrał wszystko granat w pieczywie. Ceny jakieś śmieszne, groszowe sprawy, a syryjskie żarcie szybowało w rankingach mych ulubionych. Ponieważ oni znali już niezgorzej Damaszek, oprowadzali mnie dalej. Najpierw poszliśmy na bazar i jak sceptycznie jestem nastawiony do takich atrakcji, to tutaj byłem pod wrażeniem. Kupić można chyba wszystko, my zdecydowaliśmy się na lody. Przewodnik głosi, że być w Damaszku i nie zjeść lodów, to jakby się nie było, przegrane życie. Bajka, wielki wafel lodów, które jeszcze otaczają w orzeszkach, kosztował 25 sypów. Kolejny przystanek, zabytkowy psychiatryk z XII wieku. Mogłem zrobić analizę porównawczą z krakowskim przybytkiem. Wygrał Damaszek, centralnie położony śliczny ogród z dostępem dla wszystkich jest czymś, na co nasi jeszcze nie wpadli. No i kibel mają lepszy. W pomieszczeniach wystawili zabytki okołomedyczne i farmaceutyczne, całkiem ciekawe, chociaż jakoś nie przesadzono 42

z ilością opisów, a jeżeli już jakieś były, to po francusku, Rafał mógł się zrealizować jako tłumacz, chociaż wielkiej roboty nie miał. Przyszedł czas na obiekt numer jeden, Meczet Omajadów. Najpewniej VIII wiek, chociaż niewykluczone, że został przerobiony z chrześcijańskiej katedry z wcześniejszych wieków. Wstęp 50 sypów, Kaśka musiała ubrać się w czarną szubę i weszliśmy. Jest naprawdę świetnie, od razu wygrał u mnie w konkursie na najlepszy meczet świata. Wielki, ale spokojny i podejrzanie cichy. Dziedziniec ze wspaniałymi widokami na ściany ozdobione motywami floralnymi i geometrycznymi. Mimo popularności atrakcji i liczby odwiedzających, dzięki Allachowi turyści nie dominują, pełno lokalnych. Widać, że jest to dla nich ważne miejsce i nie dadzą sobie go odebrać. Mam na myśli to, że raczej trudno znaleźć wielu modlących się w skupieniu w Notre Dame, Duomo czy na Wawelu – chcesz się pomodlić, to idziesz do czegoś, gdzie nie ma czterdziestu osób na plecach. W Damaszku udało im się zachować duchowość meczetu. Co ciekawe i było wspomniane przy okazji Bejrutu, a teraz zostanie nieco rozwinięte: dla muzułmanów meczet to nie takie smutne miejsce, jak kościół dla katolików, gdzie masz przyjść, posiedzieć w ciszy i posłuchać księdza, który nierzadko bredzi jak potłuczony i krew cię zalewa, nawet jak jesteś katolikiem. Moje wizyty w kościołach ograniczają się do ślubów i pogrzebów, więc jestem nieco mniej odporny na idiotyzm i nierzadko zastanawiam się, czy to jakaś ukryta kamera, czy też program satyryczny. Podobało mi się, gdy na ślubie znajomych ksiądz opowiadał, że co im przyjdzie dobrego, to od boga, a co złego, to ich wina. Na pogrzebie prababci dowiedziałem się, że ona spogląda na nas z okienka w niebie. XXI wiek... W Krakowie z duszpasterstwem akademickim jest nieco lepiej, ale ogólnie rzadko słyszę, żeby ktoś mówił, że podobało mu się kazanie i że wizyta w kościele go dowartościowała. Poza ludźmi zaawansowanymi w latach raczej rzadko spotyka się gawiedź spontanicznie siedzącą i modlącą się w kościelnych ławach. Tymczasem w Islamie wygląda to o wiele lepiej. Stada osób przychodzą, siedzą chwilę i wychodzą, tak jakby sobie przechodzili i „a, pójdę porozmawiać z Allachem” . Inni leżą, niektórzy śpią – sprzyjają temu wspaniałe dywany, które są wygodne, a siedzieć i leżeć można wszędzie. Na dziedzińcu dzieciaki grały w piłkę, a ich rodzice się temu przyglądali, spędzając czas na pogawędce. Nieco to odmienne od znanego nam modelu, gdzie do świątyni idzie się cierpiąc, jak się odezwiesz, to cię spierdolą i ogólnie czekasz, żeby tylko wyjść. Z samych atrakcji, najważniejsza jest interreligijna: głowa Jana Chrzciciela. Niestety, próżno spodziewać się widoków na miarę dzieła Caravaggia, po prostu zwykły grobowiec, a na nim leży coś kulistego, ale chyba nie jest to głowa wiemy kogo, tylko takie zdobienie. Do północnej ściany przylega ogród i kolejny grobowiec, spoczywają tam doczesne szczątki AlMalika an-Nasir Salah ad-Dunja wa-ad-Din Abu al-Muzzafar Jusuf ibn Ajjub ibn Szazi Al-Kurdi, który na potrzeby kariery międzynarodowej przybrał pseudonim artystyczny Saladyn. Znacznie mniej tu osób niż przy Janie, ale pieniędzy nawrzucali tony, nie brakowało waluty Iranu. Jest to dość ważne miejsce także dla szyitów, gdyż spoczywa tu jeden z ich imamów, Husajn ibn Ali. Warto jeszcze dodać, że gdy Jezus przyjdzie przeprowadzić Sąd Ostateczny, to zejdzie z jednego z minaretów tego właśnie meczetu. Nie mogę się doczekać. Posiedzieliśmy tam ze dobre dwie godziny. Wypędziła nas japońska grupa, bo poprosiła imama, żeby im pośpiewał. Rozumiem modlić się, rozumiem pośpiewać, ale czy trzeba tak strasznie krzyczeć? Kamerowali go dwudziestoma komórkami, ten śpiewał, my poszliśmy. Ekipa wylatywała tej nocy z powrotem do Polski, więc chcieli sobie nakupić pamiątek. Połaziliśmy po wąskich uliczkach, w Syrii mają niezłe mydło, ale kurwa, targowanie go, to droga przez mękę. Po prostu lokalni wiedzą, że każdy przewodnik opisuje zalety tegoż produktu, więc nie mogą uwierzyć, jeżeli nie chcesz kupić. Na mydle się nie znam, ale ceny dobrego rozpierdalają na kawałki, kostka może kosztować nawet ponad sto dolca. Inna bajka, że robi się je osiem lat (leży sobie i starzeje się). Tego zapewne używały Kleopatra i Zenobia z Palmyry (więcej o niej w dalszej części programu). Oczywiście można kupić o wiele tańsze i też się ludziom raczej podoba, a tyłek umyty jak i tym za stówę. Podczas korzystania ze sracza zetknąłem się z rasizmem. Lokalni płacili po pięć, ale pan się uparł, że mam zapłacić dziesięć. I tak nieźle, bo Rafał wspominał, że pierwszego dnia skasowali go na 25. Potem był sklep z płytami. Wypchany mptrójkami cedek stał 100 funtów, czyli nie bardzo drogo. Nie 43

przeżywam jakiegoś zajebistego zachwytu tzw. muzyką etniczną i nie mam misji słuchania tego po powrocie do domu, a jeszcze mniej chce mi się katować tym znajomych, więc spasowałem, ale Katarzyna i Krystian nabyli ilość nagrań, która umożliwiała zrobienie tygodnia syryjskiego. Teoretycznie syryjskiego, bo lokalni lubią muzykę popularną. W sklepie leciał Michael Jackson, a po dłuższej rozmowie pan spytał, czy znamy Gorana Bregovicia, bo u nich to muzyka elit. Trochę zdurnieliśmy, wyjaśniliśmy, że Goran nie z Polski, ale w miarę blisko i że znamy, cały naród zna. Inna kategoria suwenirów: magnesy. Dostosowano do potrzeb turystycznych, prezydent, ojciec prezydenta, flaga, Hezbollach, ale też papież-Polak i papież-Niemiec. Zaskoczyli mnie, z jednej strony, to potrzeby rynku, z drugiej świadczy, że nie chcą palić i mordować każdego innej wiary. Gdy już mieli suweniry, którymi mogli uszczęśliwić połowę Białegostoku, poszliśmy do dzielnicy chrześcijańskiej po alkohol. Zabawne to nawet jest, że po chlanie chodzi się do chrześcijan, muzułmanom alkoholu sprzedawać nie wolno. Gdy tak spokojnie pielęgnowaliśmy w naszych myślach wizję pożegnalnego napierdolenia się, tuż pod monopolowym spadł na nas grom z jasnego nieba w postaci Antoniego. Powitał mnie i poinformował, że dzielimy pokój. Prawie zemdlałem. Zatęskniłem za tłustą królewną z dnia wcześniej. Ja pierdolę, za jakie winy? Z wszystkich chujowych hoteli we wszystkich miastach świata musiał trafić do tego i to jeszcze do mojego pokoju! Monopolowy, a raczej sprzedawca w tymże, sprawili, że Syria poszybowała w rankingach najprzyjaźniejszych krajów świata. Pokazuję flaszkę, pomny ceny z dnia wcześniej, pytam, czy 125 ok. Pan, że ok. Kaśka postanowiła podreperować mój budżet: - 100 ok? - Ok! Śmiejemy się, pan się śmieje, oczywiście daję mu 125, a ten mi oddaje 25. - Nie no, wydurnialiśmy się, wiemy przecież, że tyle kosztuje, i tak nie majątek. - Nie, to jest Syria, a wy jesteście naszymi gośćmi. Oś zła, wylęgarnia terrorystów i kraj zbójecki. W netowni miałem pierwsze starcie z syryjską cenzurą. Wylegitymowałem się, zobaczyłem, że pan przepisał moje imię i to z błędem, co utwierdziło mnie w przekonaniu jak wiele sensu ma prowadzenie ewidencji obcokrajowców, którzy na pewno marzą tylko o tym, by szkalować Syrię. Najpierw nie działał Facebook, potem okazało się, że nie działa blogspot. Super. Postanowiliśmy walczyć z uprzedzeniami kulturowymi, zasiedliśmy na środku Placu Męczenników (Saahat al-Merjeh) i podjęli temat. Sam plac nie daje powodów do mruczenia, kawałek trawnika, dookoła budynki, które zatrzymały się w pół drogi do powstania i straszą swoimi szkieletami. W jakimś futurystycznym mieście bardzo by mi się to podobało, ale cholera, w centrum Damaszku? Mieście wspomnianym w Biblii nawet nie tyle w kontekście św. Pawła, a Abrahama? Mieście znanym od XV wieku p.n.e.? Tylko chlać, ale przezornie, z papieru i przyczajonej butelki. Colę można otwarcie, wróg kusi nas coca-colą, ale my się nie damy. Przyszedł do nas jakiś chłop i chciał postraszyć Rafała swoim wężem (gadem w sensie), ale ten się nie dał i delikatnie zasugerował panu, gdzie sobie może tego węża. Dookoła biegały szczury (może to na nie chciał nam tego węża pożyczyć?), wielkie tak w rozmiarach, jak i w ilości, ale nie przeszkadzały nam, a my im. W pewnym momencie podeszli jacyś młodzieńcy, którzy wyglądali na nieco nawiedzonych, w rękach mieli różańce i szli do nas dość niezły kawałek drogi. Słyszało się to i owo o syryjskiej tajnej policji – wyglądają całkowicie normalnie, by nagle cię zgarnąć i narobić ci gnoju, wyglądało, że to może być to, bo było ich kilku i przyszli truć dupę. Poprosili o wodę mineralną, dostali, napili się, oddali. Chyba nawet ich spytaliśmy, czy nie są tajniakami, ale coś chwilę przy nas postali, pogadali po swojemu, my po naszemu i tyle z tego było. Syryjska whisky sprawiła, że począłem wysuwać sugestie, żebyśmy poszli zobaczyć, co ciekawego nas czeka w naszym hotelu, bo zbliżam się do sfery schyłkowej dnia. Siedzieliśmy u nich, pakowali bety i zalewaliśmy pałę do końca, ja podłamany odświeżeniem znajomości z Antoinem. Lot mieli o jakiejś chorej godzinie nad ranem, nie dałem rady wytrwać do końca, alkohol mnie pokonał, nie dostałbym dyplomu programu sukces na trzeźwo (dygresja: przyszli do kolegi do liceum uczeni z jakiegoś idiotyzmu i rozpoczęli opowiadać siedemnastolatkom, że sukces można odnieść tylko na trzeźwo. Chleję z nim dość często, jakoś nie dał się przekonać, 44

podobno jego koledzy z klasy również nie – zaskakujące!), więc pożegnaliśmy się czule i obiecali pozostać w kontakcie. Obietnicy w ponad rok później dotrzymujemy i nawet była przez chwilę wizja ponownego wspólnego podróżowania, ale niestety, w końcu nie wyszło. O poranku wstałem bez rozbudowanych nadziei na wielki dzień, powodu chyba nie muszę wspominać po raz milionowy. Trzecią osobą w pokoju była wspomniana starsza pani, która okazała się być Amerykanką i mieć dobre siedemdziesiąt lat. Nie obiecywałem sobie ognistego romansu na Bliskim Wschodzie, ale gdy łapałem kontakt ze światem, to ćwiczyła jogę, więc podejrzewałem, że nie jest modelową przedstawicielką kraju ze stolicą w Washington D.C. Wymieniliśmy kilka zdań, ustaliłem, że zwie się jak miłość Johnnego Casha i szósty miesiąc kalendarza gregoriańskiego, czyli June. Zapytała, czy mam ochotę na wspólne z nią śniadanie. Miałem, bo nawet gdyby okazało się dennie, to odpadała opcja śniadania z Antkiem. To był jeden z najlepszych posiłków w moim życiu, trwał jakieś dwie godziny. June spędziła łącznie dwanaście lat w Azji i miała tony opowieści z tym pobytem związane. Nie widziała Angkor Wat, bo gdy realizowała się z misją humanitarną w kambodżańskim obozie uchodźców, to stacjonowali tam Czerwoni Khmerzy. Ubawiła mnie i siebie, że nie wierzyli w opowieści o dokonaniach Pol Pota, bo sądzili, że Khmerzy są wspaniałymi ludźmi niezdolnymi do okrucieństwa. Ze Sri Lanki uciekała z prześladowanymi. Bangladesz, dwa lata w obozie dla uchodźców. Palestyna, rok pomagania uchodźcom. Birma, Indie, wszystko, co mi się śni po nocach, piękne życie. Przegadaliśmy ponad dwie godziny, żadnych banałów czy typowo turystycznych uprzejmości. Miała dystans do wszystkiego, była buddystką i wegetarianką, przemyślenia o globalizacji i kierunku zachodniej cywilizacji mieliśmy zbliżone. Po dwóch godzinach ledwo udało mi się oderwać się od niej i iść na dworzec. Ze stolicą czułem się w miarę odrobiony, postanowiłem więc udać się jakieś 60 kilometrów do Maaluli. Damaszek to chyba rekord świata, jeżeli chodzi o dworce autobusowe: ma ich pięć. Cztery jeszcze można wyjaśnić stronami świata, ale pięć? Banalnie, część dalekobieżna, część nie. Oczywiście wszystkie raczej nie w centrum, ale też nie przegięto, w jakieś czterdzieści minut doszedłem. Nazwa dworca: Maalula Garage, pozwala zgadywać, dokąd można wyjechać. Byłem bardzo zbudowany postawą Syryjczyków, gdy zapytałem o drogę, to prowadzili mnie z dobre pięć minut i wpakowali do dobrego busa, chociaż widziałem, że nie jest im po drodze. No a ludziom media opowiadają (i dalej opowiadać będą) pierdoły o Osi Zła, termin ukuty przez miłującego pokój byłego prezydenta USA. Clinton zaś mówił o rogue states, czyli państwach zbójeckich. Co ciekawe, lista najpierw obejmowała Irak, Iran i Koreę Północną, zaś potem została poszerzona o Syrię, Libię i Kubę. Te właśnie kraje uznano za „celowo dążące do uzyskania dostępu do broni chemicznej oraz biologicznej”. To ślicznie, jak wiemy, USA brzydzi się bronią i woli wydawać pieniądze na edukację i opiekę zdrowotną. Wydawałoby się, że nawet hipokryzja powinna mieć jakieś granice. Niestety: wydawałoby się. Pomniejsze busy w Syrii nie mają żadnego rozkładu jazdy, jadą jak się zapełnią. Ewentualnie można coś tam dopłacić (bardzo drogo nie jest, 40 sypów za bilet), ale nie spieszyło mi się, czytałem i paliłem przez dobre pół godziny aż w końcu zebrało się więcej osób. Trzy panie odmówiły siedzenia z białym samcem w krótkich spodenkach, więc ostatecznie dostałem miejsce koło kierowcy. Trochę na pana ponaciskali i pojechaliśmy, chociaż na jego postrzeganie świata to pewnie robił niemal pusty kurs. Mogłem podziwiać drogę i przez jakieś trzy minuty miałem całkiem wygodnie, aż dosiadł się pan w szmacie i siedzieliśmy na sobie. Podróż była idealnie jak z chujowych komedii, koleś włączył radio z muzyką etniczną na full, gibał się nieco i jechał średnio bezpiecznie. No cóż, przynajmniej nie przyszło słuchać Jacksona. Lokalni w Maaluli bardzo się dziwili, że przyjechałem i zanim dotarłem do atrakcji, wymieniłem dużo „hello!”, głównie z dziećmi. Wejście do głównej atrakcji – kościoła św. Tekli – prowadzi przez mały Siq. Na wrażenia na poziomie Petry nie ma co liczyć, ale całkiem fajnie się idzie, niemniej króciutko. O ile już Liban i Jordania to nie była Kanada jeżeli chodzi o recycling i śmieci, to Syria gra w lidze Indii. Pojebało mnie coś i pojechałem w sandałach, fatalny pomysł, bo tłuczka szklana była niemal wszędzie, ergo byłem nieźle posrany, czy zaraz sobie nie zrobię przyjemności. Kościół św. Tekli jest dość fajny, przytulony do skały. Widać świetnie synkretyzm religii. Mają dywany jak 45

w meczecie i zdejmuje się buty przy wejściu, zaś książki chrześcijańskie, w tym Biblia, są po arabsku. Niby nie powinno dziwić, w końcu Koran po polsku też wydano, ale trochę mnie wcięło. No i niestety, jeżeli chodzi o wymiar wizualny, to straszna cepeliada. Chciałem znaleźć resztki świątyni słońca z 175 roku p.n.e., ale zamiast tego znalazłem budowę osiedla z 2009. Mam nadzieję, że jakiś idiota nie zbudował apartamentowca w miejscu sakralnym, które miało ponad 2000 lat, nawet jeżeli wiele z tego nie zostało. Kolejna atrakcja, kościół i monastyr św. Sergiusza, jeden z najstarszych na świecie, pochodzi z 325 roku. Podobno Sergiusz był legionistą, który został chrześcijaninem, odmówił oddawania czci Jowiszowi, a potem go zabito. Szału nie ma, ale da się oglądnąć bez obrzydzenia. Fajne jest to, że na przystanek autobusowy można wrócić inną drogą niż się przyszło, po drodze mijając jaskinie, które były zamieszkane jakieś 50-60 tysięcy lat temu. Wszystko zajmuje góra półtorej godziny, niemniej widoki na miasteczko przytulone do góry jest chyba największą atrakcją. Maalula to także jedna z trzech wiosek, gdzie mówią po aramejsku. Pokazali im nawet „Pasję” i powiedzieli, że rozumieją, niemniej Gibson poszedł w inny dialekt, a mieszkańcy Maaluli twierdzą, że ich jest prawdziwym językiem Chrystusa, a nie tamten. Jestem pewien, że władający tamtym mówią dokładnie to samo, w sensie, że to ich jest prawdziwy, nie ten z Maaluli. No cóż, język na wymarciu, połowa użytkowników świata mieszka w ww. mieścinie, coś tam zaczęli w nich inwestować, żeby zjawisko nie zniknęło całkowicie. Można się załapać na mszę po aramejsku, podobno jest pomiędzy arabskim i hebrajskim. Sprawa interesuje mnie śladowo, więc złapałem bus powrotny i po mniej więcej trzydziestu sekundach tęskniłem za miejscem koło kierowcy. Tu oparcie przede mną nie miało blokady i facet leżał mi na kolanach. Po tej godzinie miałem serdecznie dosyć. Za oknami przewijał się niezły odlot, różne wizerunki prezydenta, najczęściej ojca i syna. Dość często widać, że domalowali syna, gdy nastał czas. Mistrzostwa propagandy to nie są, nie spodziewam się, żebyśmy mieli zobaczyć kiedyś cykl wystaw „Syryjska władza w portretach”, bo chwilami to propagandowe malowidła z czasów ZSRR wydają się być wcale wysublimowane przy tym, co oni mają. Najczęściej stoją obaj, w tle krajobraz albo flaga. Ciekawe co zrobią, jak obecnie panujący umrze, nie wiem, gdzie kogoś domalują. W niemal każdym sklepie wiszą ich foty, dostępnych jest kilka modeli, najbardziej urzeka ten w okularach przeciwsłonecznych. Sprawa jest wcale ciekawa, przeskakując takie imprezy, jak wyjście Francuzów w 1946 roku, parę wojen z Izraelem, władców i puczów, dochodzimy do roku 1970, kiedy to władzę przejął Hafiz alAssad, od 1971 pan prezydent. Dyktatura, ale co ciekawe, największe halo mieli do niego przedstawiciele Bractwa Muzułmańskiego. Zarzut: zbytnia liberalizacja kraju i laicka polityka. Dzięki temu Assad mógł dopisać sobie do CV taki wyczyn, jak wykopanie odbezpieczonego granatu w dal – ktoś w niego rzucił, ale zdążył oddać. Aż tak im się nie podobało, że w 1982 ogłosili Hamę wolnym miastem. Dobrodziej na to dokonał czegoś, co zwykło nazywać się „Hama Massacre”, trwało 27 dni, a co kosztowało życie od 10 do 25 tysięcy ludzi, będących wówczas w mieście. W podróżowaniu po świecie najbardziej lubię to, że gdzie nie popatrzysz, to znajdziesz jakieś ludobójstwo, masakrę czy czystki etniczne. Pokazuje to, że ludzki duch jest równie piękny pośród białych, czarnych i żółtych, a jego emanacja napawa serca nadzieją. Wracając do naszego przyjaciela: jego nazwisko nie pojawiało się przesadnie często na liście kandydatów do pokojowej nagrody Nobla. Walczyli przeciwko Irakowi Saddama w 90-tych (czym sobie przesrali w świecie arabskim), niby próbowali rzeźbić jakiś pokój z Izraelem, ale nic z tego nie wyszło. Hafiz umarł 10 czerwca 2000 roku, przyszła kolej na następcę. Parlament zachował się i zmienił wiek, który umożliwia sprawowanie urzędu prezydenta, z 40 do 34 lat. Niesamowitym zbiegiem okoliczności, tyle miał Bashar al-Assad, drugi syn zmarłego. Pierwszy, Basil, zginął w 1994 w wypadku samochodowym. Była lekka pizda, przez lata planowano, że to Bazyl zostanie następcą tatusia, a tu Bashar, okulista, który spędził lata na edukacji w Londynie. Szybciutko wzięto go do szkoły wojskowej w Homs, gdzie dorobił się tytułu pułkownika, a po śmierci ojca został wybrany następcą. Naród musiał go kochać, bo nie było wyboru, system w Syrii zakłada, że parlament wybiera prezydenta, a naród zatwierdza tegoż w referendum – ten zdobył oszałamiający wynik 46

97,2% głosów, pomogło, że był jedynym kandydatem. Dygresja: nie wiem, dlaczego totalitarni idioci walą taki cyrk. Zazwyczaj żeby wygrać, wystarczy 50% oddanych głosów + jeden głos. Tak samo wygrywasz mając 51% poparcia, jak wtedy, gdy masz 99,99%, tylko w te pierwsze wyniki ludzie uwierzą, w drugie nie. Podobnież wypada jednak mieć jakiegoś kontrkandydata. Bashara lud zatwierdził ponownie w 2007, tym razem oddając na niego 97,6% głosów. Aż ciekawe, co by było, gdyby kiedyś naprawdę tak zagłosowali, i tak nikt nie uwierzy. Jose Saramago „Miasto białych kart” jako lektura uzupełniająca. W samym Damaszku kierowca wysadził mnie pośrodku dość ruchliwej ulicy i dał do zrozumienia, że tu kończy się nasza wspólna przygoda. Zorientowałem meczet Omajadów i w trzydzieści minut doszedłem tam na butach. Obok znajduje się o wiele mniejsza świątynia, poświęcona Sayidzie Ruqqayi, córce męczennika Husseina, który z kolei był synem Alego, który jak wiemy, jest cholernie ważny dla szyitów, co dobrze wyjaśniają tony irańskich pieniędzy ofiarowanych meczetowi. Poczułem potrzebę doedukowania się w temacie Islamu, bo miło byłoby rozumieć coś więcej z tego, co się ogląda. Niestety, nikt z lokalnych nie wydawał się władać jakimkolwiek ze znanych mi języków, żeby mógł zrobić Islam dla opornych. Po odstaniu swojego w kolejce (oddzielna dla mężczyzn i kobiet) pozostało posiedzieć, podziwiać świecidełka, żyrandole i wdychać kadzidła. Nikt się mną nie interesował, gdy tak siedziałem ze dwie godziny, na zmianę czytając i pisząc. Dzieciaki się bawiły, dorośli gadali, nikt nie krzyczał nic, wszyscy zdawali się być zadowoleni z życia. Ja również. Gdy już ponapawałem się meczetem, udałem się na falafela. Sprzedawca bardzo się ucieszył, że widzimy się ponownie, ja się ucieszyłem, że jest tanie, bezmięsne i dobre. Przy kolejnej wizycie w kawiarence netowej wpisano mi jakieś imię z gwiazd i kazano się pod tym podpisać. Idiotyzm do potęgi, pewnie na koszt podatnika – takie najchętniej sprzedaje się ludności. W tej netownii nie działał Facebook i Blogspot, ależ kurwa niespodzianka, niemniej umiarkowanie się ucieszyłem. Jeszcze mniej, gdy w hotelu dopadł mnie Antoni. No cóż, dzień przeminął bezboleśnie, więc przyszło teraz ponieść ofiarę, równowaga musi być. Jego głównym problemem okazała się być June. Zgłosił mi, że „ta Amerykanka jest dziwna, chodziła gdzieś w nocy i cuchnie czosnkiem” . Dobrze, że był na posterunku, żeby ją namierzyć, mogła przecież iść do kibla i nie poinformować go o tej wyprawie. Co gorsza, nie znała polskiego, więc mogłaby mieć z tym kłopoty. Coś mi się pomyliło i zapomniałem do kogo mówię, wspomniałem, że June jest wspaniałym rozmówcą i że zna się na Azji jak mało kto. - Nieważne, ona jest dziwna! – odparł rodak, przypominając mi w sekundę, dlaczego nie lubię Polaków. Antonio się rozkręcał, wystąpił nawet z projektem: - Niech bierze jedynki jak jest nienormalna. To Amerykanka? Pewnie włoskiego pochodzenia! Pozwoliłem sobie nie ustalać, co z definicji jest nie tak z Amerykanami włoskiego pochodzenia, wyniki dochodzenia mogłyby mnie powalić. Wystarczał mi debil polskiego pochodzenia, który przypomniał o konieczności kupna dywanu w Iranie i przywiezienia srebrnych ikon z Damaszku. Wszystko, żeby zarobić, bo pod srebrnym deklem nie mieściło mu się, że istnieją inne perspektywy. Potem jeszcze jakieś wynurzenia o tym, że skoro są pokoje czteroosobowe, to chyba by się przeniósł (w tej akurat materii byłem skłonny pomóc). Niestety, ostatecznie postanowił zostać z nami i targować się, bo skoro zostaje sześć nocy, to należy mu się zniżka. To w sumie prawda, tylko takie rzeczy lepiej mówić zanim się wprowadzi i spędzi dwa dni w hotelu. Na delikatne pytanie, co ma zamiar robić SZEŚĆ dni w Damaszku (zwłaszcza, że samo miasto zwiedził wcześniej i mówił, że nic nie ma, góra dzień zwiedzania), odparł, że chodzić do Meczetu Omajadów. To moja wina, wcześniej powiedziałem, że biletów nie przedzierają, więc w sumie można dać koledze i wesprzeć mu budżet. Ten wymyślił, że skoro można dzień w dzień na tym samym bilecie, to grzech nie skorzystać. Ponieważ na jego liście atrakcji na dzień następny była Seidnayya (ikona Matki Boskiej, niby autorstwa św. Łukasza, oczywiście czyniąca cuda), to sam powiedziałem, że odczuwam wielką potrzebę zwiedzenia Bosry, gdzie Antonio już był. Powiedział, że nie da się tam dostać autobusem, trzeba taksówką. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że da się, zresztą Lonely Planet raczej wspomina o takich problemach. On oczywiście używał Pascala, czytał go nie wiem ile razy i planował trzygodzinną wizytę w muzeum. Pytał, czy muzeum w Damaszku jest większe, niż w 47

Warszawie. Jak wiemy, ilość czasu spędzonego w muzeum związana jest tylko z jego rozmiarem. Co tam zbiory. Najlepsze jednak, co Antoniusz powiedział, to głęboka, poparta fachowymi badaniami, analiza społeczeństwa Syrii: - Nawet jak nie rozumiem, co do mnie mówią, to wiem, że chcą mnie oszukać. To była chodząca kwintesencja polskości, może raczej polactwa. Absolutna nieznajomość języków, oszczędność posunięta do prymitywnej zachłanności, próby leczenia swoich kompleksów na każdym kroku, a przede wszystkim gnojenie każdego, kto nie pasuje do jedynie słusznych wyobrażeń. Przeświadczenie o własnym geniuszu i chwalenie się wyczynami, które dla większości osób byłyby powodem do wstydu. Miałem pewien dylemat: czy pisać wszystkie dokonania Antoniego? Bywało mi go żal, uznałem, że jeżeli z kimś się podróżuje, to rodzi się jakaś solidarność i niekoniecznie trzeba potem napisać, że ktoś raz zrobił coś chujowego. Jednak kształt wypowiedzi o June sprawił, że dylemat mi się rozwiązał. Na jakimś etapie ciężko spokojnie znosić, gdy plebs obrzuca gnojem lepszych od siebie. Mamy to każdego dnia i to na większą skalę (włączcie telewizor), ale jednak postanowiłem się nie krępować w opisywaniach przemyśleń marszanda. Pojawiła się June, z racji pewnych trudności językowych, Antonio nas opuścił. Jakoś przeżyliśmy, June nieśmiało zapytała o status mojej relacji z rodakiem. Nie kryłem się i powiedziała, że tak jakoś podejrzewała, niemniej myślała, że jest o coś zły na nią, że nie odpowiedział jej na żadne pytanie. Nakazałem jej cieszyć się, że nie ma jak do niej gadać i nakreśliłem portret psychologiczny przyjaciela. Powiedziała, że cały ranek gapił się na nią i zastanawiała się, czy idiota, czy zboczeniec. Zapewniłem, że pierwsze, po prostu wstyd jak chuj i smutno jak pizda, że rodak. Ten na potwierdzenie mych słów w kilka chwili później podszedł do publicznej umywalki, po czym wysmarkał się do niej i spokojnie wrócił do pokoju. Chciało mi się płakać ze wstydu. Przypomniały się słowa Krystiana, pracownika psychiatryka: - Powinien się u mnie położyć, no przynajmniej na obserwacji. Wiemy jednak, kogo chętniej biorą do wariatkowa niż Antonich tego świata. Na szczęście była June i łysy koleś z Portugalii przykuty do swojego Apple'a. Gadaliśmy o świecie, miejscach wartych odwiedzenia. Polubiłem go, gdy powiedział, że wyczuwa aurę ludzi. Mówił, że normalnie się tym nie dzieli, bo nie chce, żeby go brano za wariata, ale nam mówi, są ludzie tak naładowani negatywnymi emocjami, że gdy przechodzi koło nich, to czuje to. Jerozolima pod tym względem była ciężka, bo jest dużo tajniaków, a każdy z nich w pełnej gotowości bojowej i podejrzewający wszystkich dookoła o zło, co owocowało aurą wyczuwalną dla naszego nowego przyjaciela. Jestem ateistą i raczej osobą racjonalną, ale kupuję takie patenty, jest parę rzeczy na tym świecie, których wyjaśnić się nie da (nie do końca chodzi mi o papieża-Polaka, leczącego Parkinsona). Cieszyłem się, że mam do czynienia z ludźmi o otwartych umysłach, każde z nas wiedziało, że może powiedzieć, co tylko mu chodzi po głowie i że pozostali zrozumieją. Indie zdominowały naszą dyskusję, jako jeden z krajów, który nie poddaje się tak łatwo westernizacji i gdzie zawsze pozostanie jakaś duchowość, niedostępna społeczeństwu zachodu. June jako jedyna z nas była w Birmie i powiedziała, że rozważa zostanie buddyjską mniszką, żeby móc tam mieszkać, docelowo umrzeć. Bardzo spodobało mi się, gdy rozmawialiśmy o Sri Lance: - It's beautiful over there. People are the only problem. E tam, trochę konfliktów zbrojnych, uchodźców, pięknej nienawiści rasowej, a ta od razu desperuje. Gdzieś tam wciął się mój wykład o Polsce. Rynek pracy, perspektywy dla młodego człowieka, ceny mieszkań, kredyty na 3942 lata, dobrobyt ogólny. Padło pytanie: - Myślisz, że coś może sprawić, że sytuacja się poprawi? - Odrzucając wersję optymistyczną, że pewnego dnia ludzi szlag trafi i wywieszają na latarniach odpowiedzialnych za panujący stan rzeczy, to nie. W tej części świata nie da się odbyć rozmowy politycznej, nie zahaczając o Izrael. Wspólne przemyślenia doprowadziły do następującego modelu: Izrael pozwala Palestynie na stworzenie własnego państwa. W zamian ekstremiści z Libanu, Syrii mają się odpierdolić, ale de facto nastąpi to automatycznie, bo przecież nie będą mieli o co walczyć, co najwyżej o zepchnięcie Izraela do morza, 48

ale jednak takie hasła spotykają się z mniejszym poparciem wrażliwych zachodnich intelektualistów, niż te dotyczące samostanowienia ludów. Korzyść jest ogólna, Izrael może przestać wydawać chore pieniądze na wojsko i męczyć ludzi służbą wojskową. Ubędzie analfabetów, którzy przeprowadzają zamachy w Tel Awiwie, bo Palestyna to będzie demotywator dla ich działań. Tak to sobie ułożyła trójka ludzi zachodu i wydawało im się, że nie ma opcji, żeby nie zadziałało. Na szczęście szanse na realny rozwój sytuacji w tę stronę jest mało prawdopodobny, więc nie przyjdzie nam przepraszać za bycie idiotami. Jednym z problemów zgłoszonych przez Portugalczyka byli żołnierze izraelscy, czyli de facto każdy obywatel. Wielu z nich kiepsko czuje się po tym, jak przebiegała ich służba wojskowa, więc im wali na dekiel. Spotkał takich w Indiach i zawodnicy mieli totalny odjeb po byciu przez ileś tam czasu w sytuacji zagrożenia życia. Chlali na całego, darli mordę i bawili się w najgorszym tego słowa znaczeniu, wpierdolili się nawet do jakiegoś świętego jeziora. Wrzuciłem parę zdań o tym, jak wyglądała psycha amerykańskich żołnierzy po wycieczce do Wietnamu, wyszło nam, że podobny problem, no USA bez jeziora. Zaangażowanie się w wymianę zdań z ciekawymi ludźmi sprawiło, że planowana wizyta w monopolowym nie doszła do skutku, zapomniałem o temacie. Za to dowiedziałem się, że Syria również uszczęśliwia swoich obywateli służbą wojskową, ale jest pewien warunek: jeżeli rodzina ma tylko jednego syna na stanie, to nie idzie on do armii, bo uznano, że strata jedynego potomka męskiego jest zbyt bolesna dla rodziny. Jakiś taki humanitaryzm pośród idiotyzmu, przyznam, że mnie urzekł, bo w 2001 gdy miałem chujową nieprzyjemność stanąć przed komisją poborową w Rzeczpospolitej, to nikogo nie obchodziło, czy jestem jedyny, czy też nie. No, a jestem, chociaż szanse, że mnie zajebią w ramach zasadniczej służby były małe, niemniej matka wolała (ja zresztą też), żebym nie szedł robić z siebie idioty na koszt podatnika. Przepisy nieco się zmieniły, ale w 2001 wspólnie z kolegami nie spaliśmy po nocach ze strachu, że wezmą nas na imprezę zwaną służbą. Wtedy dostanie się na studia nie było oczywistością. Chociaż może szkoda, zawsze mogłem pojechać na misję/e do Iraku/Afganistanu, kupić latarkę i saperkę za swoje (armia nie zapewnia), a potem dać się zabić w imię budowania lepszego świata pośród mądrzejszych od nas. Nie ma to jak walczyć o każdy metr autostrady, każdą cegłę korporacyjnego wieżowca, który sprawi, że afgańscy pasterze zakochają się w naszym modelu rozwoju i porzucą Islam na rzecz jedynej słusznej krucjaty! I czasem mógłbym sobie bezkarnie zgwałcić muzułmankę, co podług wysublimowanych dowcipów podpada pod zoofilię, potem zaś przejść emeryturę w wieku 35 lat. Jestem idiotą z wielu powodów, jednym z nich jest odmówienie służby na rzecz ojczyzny, nadwiślańskiej krainy, od morza do morza, od Brukseli, po Kabul. Jednak co było do wygrania, June wygrała pożegnaniem. Nie byliśmy pewni, czy nasze plany na kolejny dzień się pokryją i czy się spotkamy. Trochę idiotyczne, gdy chodzi o ludzi mieszkających w jednym pokoju, ale ryzyko istniało, więc prowizorycznie, pożegnaliśmy się, gdy byliśmy jeszcze razem. Otrzymałem jedno z najlepszych „do widzenia” w moim życiu: - If I don't see you, continue your travels, keep your eyes open and keep your heart open.

49

VII. Syriana

W nocy walnęła konkretna burza, która spowodowała, że pożałowałem, że jednak nie zmobilizowałem się po flaszkę. Leżenie i słuchanie, jak napierdala z nieba, jest średnio porywające. O 5:12 muezin dowalił do pieca i sprawił, że poszedłem sobie zapalić. Na szczęście udało się zasnąć jeszcze na trochę i wstać dopiero chwilę przed ósmą, nawet w jakimś tam stanie. June się yogowała, więc poczekałem aż skończy i poszliśmy razem na śniadanie. Gdzieś w tym wszystkim Antoni mówił mi, żebym popatrzył, bo ta baba robi coś podejrzanego. Próbowałem wyjaśnić, że właśnie jest to ten moment, kiedy nie należy patrzeć i że „ta baba” nie robi nic dziwnego. Nie uwierzył, ale miałem to w chuju, ileż można czasu i sił marnować na barana? Kretyna w sensie, nie w układzie jeden drugiemu na placach. Poszliśmy z June na śniadanie i postanowili wspólnie jechać do Bosry. Rozmowa płynnie przeszła na Antoniego: - Czy on jedzie z nami? Potem nastąpiły wyjaśnienia, że może to złe wrażenie, ale jakoś tak, wydał jej się dziwny i trochę się bała zostawać z nim jeden na jeden. Tempa nie mieliśmy powalającego, zabrała mnie do pobliskiej knajpy, bo chciała dojeść do śniadania czymś, na co naprawdę miała ochotę. Rozmawiamy o zwyczajach żywieniowych, ile nie jesz mięsa? - Prawie trzy lata. - O, ja dwanaście. Też to kiedyś osiągnę. Dzień wcześniej wygrała wszystko, co było do wygrania, więc nie wiem, jak określić to, co osiągnęła, gdy powiedziała: - Masz świetne buty, bardzo ładne i bardzo dobre, nie mam wątpliwości, że są wygodne. Me buty to mój kurwa krzyż. Nikt nie może zrozumieć, że je lubię i są zajebiście wygodne. Glany zacząłem nosić, gdy miałem jakieś 16 lat. Nogę mam ukształtowaną przez te trepy. Od sześciu lat mam ukochany model, wysokość czternaście dziurek, podwójna podeszwa. Robię je na zamówienie u Szyszki (w Krakowie każdy zna), kosztują prawie 400 PLN, wystarczają na jakieś cztery lata. Można w nich chodzić cały rok, w lecie nie wiązać do końca, w zimie tak i dowalić skarpetki. Są z jakiejś ekologicznej skóry czy innego cudu, nie wiem, ale grzeją się mniej niż tzw. adidasy. Jakiego syfu by nie było, to się nie ubrudzisz. Wszystkie góry twoje, czego ci na nogi nie spierdolą, to nawet nie zauważysz. Minusy: zbierasz śnieg i błoto w podeszwach, ale w Syrii to raczej nie problem. Niestety, 90% ludności uważa, że musi zadać mi serię pytań o moje buty. Zdarzyło mi się odpowiedzieć cytatem z Józefa Stalina, który również cały rok łaził w wojskowych butach. Cytat idzie mniej więcej tak: „są bardzo wygodne, a gdy nimi kopnąć w mordę, to posypią się zęby, że aż miło”. Więcej [w:] Jurij Boriew „Prywatne życie Stalina” RÓJ, 1989. Miejski autobus kosztuje humanitarne 15 SYPów, kolejni przyjaźni ludzie pomogli nam, żeby wysiąść na dobrym przystanku. Oś zła wkręcała mnie coraz bardziej, tyle miłych osób dawno nie miałem szczęścia uświadczyć, co w Syrii. W busie gadaliśmy sobie, skąd ten bus jest (z Chin, niespodzianka), dalej o świecie i miejscach wartych odwiedzenia (jakoś nie polecałem jej nic z ojczyzny). Gdzieś mnie zapytała, po co podróżuję i się w to bawię. Na to odpowiedź mam zawsze gotową: - Podróżowanie jest formą samotności, która pozwala na bycie kimś, kim być nie można ze względu na presję społeczną. Na dworcu kupiliśmy bilety (stówa na twarz) i poczekali sobie. W drodze do Bosry trochę odespałem zaległości, miałem jednak przerwę, bo na drodze była stłuczka. Pomyślałem sobie o dalszych losach jej uczestników. Dzień wcześniej Portugalczyk mówił o tym, że za kradzież komórki w hotelu dają cztery lata w więzieniu podziemnym – legendarne kompleksy znajdujące się pod syryjskimi pustyniami. Mało kto przeżywa tam rok, cztery chyba lepiej zamienić na czapę. Podobno winni wykroczeń drogowych również mogą tam skończyć. Nie wiem, czy to prawda, wydaje mi się idiotyzmem, ale większe idiotyzmy też już widziałem (w końcu żyję na zielonej wyspie wzrostu gospodarczego). 50

W Bosrze cudów nie było. Był teatr z czasów rzymskich, do którego wjazd kosztował 10 na ulgowym i 150 na pełnym. Jestem złym człowiekiem, oszukałem ich, jeszcze śmieli pyskować, jak to robiłem i długo się zastanawiali, czy mi dać zniżkę na ISIC. Sam obiekt jest w kategoriach wow, idealnie zachowany, nówka niemal. Wygląda jakby zaraz mieli przyjść i zacząć występować, wszystko gotowe i działa. Usiedliśmy sobie na koronie obiektu i rozmawiali. Im dalej, tym lepiej, June była pierwszą osobą, która nie rzuciła mi niczego w stylu, że mam fajnie, że jestem młody i mogę sobie podróżować. W zamian cieszyła się, że udało jej się dociągnąć do swych lat i przesadnie się nie zeszmacić, mnie zaś szczerze współczuła, że czeka mnie prawdopodobnie jeszcze tyle lat życia w tak fatalnej rzeczywistości. W jakimś sensie czuła się winna, że ten chujowy świat jest efektem działań także jej grupy wiekowej, niemniej bez przesady, szat nie darła. Nie dziwiła się w ogóle, że zdarzyło mi się próbować sobie podciąć żyły i siedzieć w wariatkowie, przyjęła to jako pasujący do mnie kawałek rzeczywistości. Wyznała, że prowadzi gospodarstwo rolne, nie używając niczego chemicznego hodują pomidory, ogórki i inne warzywa, efekt taki, że nawet jak za nie krzyczą po dwadzieścia dolca kilo, to ludzie biorą. W obliczu tej taniej, ale spierdolonej żywności, ma się coraz bardziej ochotę na coś dobrego, nieważne za ile. Interesuje mnie, co będzie dalej: czy powrócimy do drogiego, ale dobrego żarcia, czy też przeważy na stronę kutasówy z chemikaliów, którą można mieć za bardzo niewiele, tylko niestety, smaku w tym też jest bardzo niewiele. Z zapartym tchem będę obserwował dietetyczne zjawiska społeczne. Przyszło jednak obserwować co innego, mianowicie teatr z drugiego wieku naszej ery. June powiedziała, że nie te lata, ale sam rzuciłem się za kulisy i całkiem mi się tam spodobało. Nie wiem, czy mnie pojebało, czy co innego, ale łażąc tam myślałem sobie o aktorach, którzy niegdyś umierali ze strachu i czekali, kiedy będzie im dane stanąć na środku sceny. Sam stanąłem i wydałem odgłos paszczą, akustycznie bajka, wszystko do mnie wróciło. Zresztą już wcześniej wiedzieliśmy, że perfekcyjna robota, na samym końcu obiektu słyszeliśmy szept ze środka sceny, co roku odbywają się tu festiwale. Wiele więcej w Bosrze nie ma, niegdyś metropolia i stolica prowincji rzymskiej, teraz dziura na końcu świata. Powrotne 137 kilometrów do Damaszku poszło sprawnie. Miło urzekł nas pan, który spytał, czy nie potrzebna nam pomoc. Podziękowaliśmy, więc spytał, czy jesteśmy pewni. Podziękowaliśmy. Spytał, czy na pewno pewni. W sumie trzy razy. Przemiło, po prostu nie do wiary., nawet jeżeli nieco upierdliwie. Dotarłem do hotelu, przygotowany psychicznie na wydarzenie, które mogło przyćmić wszystkie dotychczasowe atrakcje wyjazdu: ostatni wieczór z Antonim. W pewien perwersyjny sposób nie mogłem się doczekać, co też mi Antoine wymyśli na pożegnanie. Byłem przygotowany na kurdyjski wrzód, oszukańczych Syryjczyków i psychiczne Amerykanki. Miałem już opracowaną wizję rozpropagowania Antoniego, a następnie sprzedawania jego figurek z piaskowca, co miałoby stać się wielkim źródłem dochodów. Tymczasem Antoniego nie było. Było już ciemno, zacząłem się bać. Gdy zobaczyłem jego Pascala leżącego na łóżku, to autentycznie się przeraziłem. Antonio bez Pascala, trzeba do kogoś zadzwonić, zgłosić uprowadzenie! W ramach odrabiania podstawowych zaległości z klasyki literatury ojczystej (żadne płacze nie przekonają nas, że Tyrmand to polskie nazwisko), siedziałem w hallu, ładowałem telefon i czytałem „Złego”. Wyjebywało mnie z butów co kilka stron. June spytała, co to za dzieło, bo nie zna. Książkę dostałem kilka dni przed wyjazdem od bliskiej memu sercu osoby. Rzadko zdarza mi się coś pochłaniać z takim (nomen omen) ogniem w oczach, jak to, po prostu nie do wiary, że posiadacz polskiego paszportu (o ironio, Tyrmand miał poważne kłopoty z dostaniem tegoż dokumentu) napisał coś tak wspaniałego, a my się tym nie chwalimy! Angielska wersja zwie się „The Man With White Eyes”, wyszło w 1959 roku i w 1987 i chyba tyle, ale mogę się mylić. Nie było też ekranizacji, a to dla mnie nie do wiary. Ta książka jest tak cudownie filmowa, opisy miasta są na tyle dynamiczne, że jeżeli znajdzie się kogoś z odrobiną zdolności do adaptacji, to sprawy się nie da spierdolić. A pewnie tylko tak mi się wydaje, trochę product placement, subtelnych dowcipów, uwspółcześnienie akcji... Może dobrze, że historia Henryka Nowaka pozostaje jedynie w wersji papierowej, a z Romy Leopard nie zrobiono galerianki. Gdyby nie „Mistrz i Małgorzata”, to przez „Złego” szukałbym sobie Marty, a nie Małgorzaty. Chociaż: „ Marta Majewska - sekretarka. 51

Narzeczona najpierw Zenka, później Doktora Halskiego. Napad na nią i obrona Złego, to początek fabuły książki. Przyjaciółka kioskarza Juliusza Kalodonta. Pierwowzorem postaci była pierwsza żona Tyrmanda, Małgorzata Rubel.” I wszystko się zgadza. Opowiedziałem June o tym dziele, a gdy dowiedziała się, że leżę na ziemi z zachwytu, powiedziała, że jeżeli ktoś dał mi taką dobrą książkę, to znaczy, że to naprawdę przyjaciel, bo ludzie już sobie nie dają książek. Powiedziałem, że wiem pierwsze, wiem też i drugie. Dałem jej „Annę Kareninę” i tak sobie siedzieliśmy cały wieczór z książkami. Gdy przyszło nam składać się do snu, wiedząc, że następnego dnia definitywnie przyjdzie nam się rozstać, zapytała mnie, czy chcę jej dać maila. Chciałem rzecz jasna, a w odpowiedzi usłyszałem: - Zazwyczaj nie biorę od ludzi maili i swojego nie daję, bo wtedy wszyscy oczekują, że będzie się wymieniało wiadomości, potem i tak nic z tego nie wynika, szkoda czasu. Ale czasem spotykam kogoś, do kogo chciałabym mieć namiary, bo mija czas, rok, dwa, a mnie najdzie jakaś myśl, coś mnie zaskoczy z rzeczy, które mają miejsce na świecie i nagle rozumiem, że chciałabym o tym napisać do tej właśnie osoby. Może się nigdy nie odezwę, ale może kiedyś będę chciała czymś się podzielić, będę cię pamiętała. W ponad rok później informuję, że nie było nic takiego, co by jej pasowało do mej osoby. Mnie tak się spodobała ta wizja, że nie poprosiłem jej o adres. Jeżeli los da, pewnego dnia znajdę coś od niej. A może już nie żyje, albo udało jej się zostać mniszką w Birmie o czym marzyła. Nie wiem, ale to było ostatnie pożegnanie z moim prywatnym Terzanim, kimś, kto uprzyjemnił mi kawałeczek podróży, pokazał na własnym przykładzie, że można mieć bardzo wiele lat, a przy tym żyć, nie siedzieć w chujowym mieszkanku i snuć się po lekarzach w zaklętym kręgu starych bab wymieniających się historiami swoich chorób. Jasne, emeryt z USA to nie do końca nasz emeryt, inne możliwości finansowe, ale żeby nie być pierdołą nie trzeba jechać do Syrii, można to realizować na rodzimym podwórku. Nasi emeryci liczą pieniądze na jedzenie, a jeżeli nie muszą tego robić, to siedzą przed telewizorem i oglądają po osiem godzin dziennie bełkot, jedni sportowy, drudzy polityczny, trzeci serialowy. Może odbijają sobie lata poprzedniego systemu, kiedy to i Teleranka mogło nie być, ale nawet jeżeli, zjawisko jest przerażające i nakłaniające do podjęcia działań, które sprawią, że nie będziemy zmuszeni nigdy być emerytem, bo wstyd jak chuj i smutno jak pizda tak żyć. Powrócił drugi biegun wyjazdu, kochany przez fanów, przerażający wrogów ANTONIO. Pokazał nam, że ma bogate życie wewnętrzne i nie musi z nami rozmawiać, leżał i czytał Pascala. Potem oglądał zdjęcia. Umiarkowanie nalegaliśmy, by do nas dołączył. Nie wiem już, w jakich okolicznościach, ale dowiedziałem się, że w Iranie żyją na dywanach. Nie wnikałem. Zaskoczyło mnie za to, że Japończycy otwarcie łamali zakaz spożywania alkoholu na terenie hotelu. Usiedli na tarasie i pili. A ja idiota na trzeźwo. W okolicach północy poszedłem zobaczyć, co ciekawego po drugiej stronie snu. Występy muezina pozwoliły na drobny interwał we śnie, 5:16 i amazing vocal solo. Potem jeszcze do 8:30 udało się pokimać, plany miałem skromne, więc na czasie mi nie zależało. Na humanitarne pożegnanie powiedziałem Antoniemu, jak będzie po angielsku, że chce zmienić pokój. Robiłem to dla June, wiedziałem, że kogo jej nie dadzą, to będzie lepiej. Antonio miał dobry dzień, znalazł Wprost i się nim zaczytywał, pożegnanie obyło się bez machania chusteczkami i łez żalu. Choćby skały srały, wiedziałem, że już go nie spotkam, bo obiecał siedzieć w Damaszku. Przeczołgałem się przez prysznic, śniadanie i zapłacenie 50 sypów sprzątaczce. Ego mi się zjebało, bo tak do mnie leciała, że myślałem, że coś z tego będzie, a tu się okazało, że chce tylko 50 sypów za pranie, a nie, żeby zabrać ją do krainy szczęśliwości, penetrując swym czerwonym krzyżowcem jej syryjski meczet rozkoszy. Wszędzie na świecie chodzi o to samo, jak nie pieniądze, to pieniądze, nawet już nie dupa czy ptak, tylko jebane pieniądze. Żegnałem Damaszek, czekała mnie Palmyra. Najpierw musiałem dostać się do Harasta Garage. W busie dałem dziesiątkę, ale pan pokazał mi, że chce dwadzieścia. Popatrzyłem, że lokalni dają dziesięć. Odebrałem dziesięć, dałem mu dwie piątki i powiedział, że ok. Nie dość, że kanalia, to idiota. Na dworcu byłem o 10:05, czyli źle, bo jeżdżą o pełnych, tak przynajmniej zeznali. Chcieli 52

mnie wpakować w 12:00, ale ja nie chciałem, więc stanęło na 10:30. Dałem 200 sypów i poszedłem się załadować, ale tu sprawy się skomplikowały: nie można. Stałem więc na peronie, paliłem jednego od drugiego i czekałem. Gdy przybył, okazało się, że nie można mieć bagażu podręcznego. Widząc totalny burdel, zacząłem zastanawiać się, czy chociaż lokalni cokolwiek z tego rozumieją. W końcu pozwolili nam wsiąść i pojechać. Trochę lałem po nogach, bo kierowca miał naście lat i wyraźnie uczył się jeżdżenia autobusem, ale całkiem mu szło. Biurokracja dopierdoliła się do mnie i w pojeździe, przyszedł pan z listą, gdzie błędnie zapisał me personalia. Daleko nie zajechaliśmy, jak wojsko zatrzymało i poczęło sprawdzać. Było to w kurwę żenujące, własnego fiuta by nie znaleźli, nie mówiąc o terrorystach, agentach czy przemytnikach. Przez te idiotyzmy wyjazd z dworca zajął nam ponad dwadzieścia minut. Przesadnie mi to nie przeszkadzało, miało też pewne walory rozrywkowe, niemniej na każdym kroku idiotycznych pomysłów wojskowych wskazać można było wiele sposobów na usprawnienie ich bezdennie chujowej pracy. Standard przejazdów jest niezły, podano cukierki i herbatę. Napój był tak mocny, że obudziłby umarłego. Minęliśmy znak „Iraq 152 km” i strzałkę na Baghdad. Serce chciało, rozum nie pozwolił. Po pierwsze, warto zaznaczyć, że wszyscy mówią Palmyra, a tak naprawdę współczesne skupisko ludzkie zwie się Tadmur. Dworzec dalekobieżny w Tadmur-Palmyrze bije rekordy, wypierdalają cię przy jakiejś badziewnej ciastkarni na środku pustyni. Do mieściny jakieś cztery kilosa. Zanim wyjdziesz z busa, masz milion taksiarskich przyjaciół. Odprawiłem ich i ruszyłem z buta w stronę miasta, wierząc, że oszczędzę. Po kilku minutach zatrzymał się przy mnie lokalny. Ja mu, że centrum, on, że nie rozumie, dogadaliśmy się co do destynacji, co do kasy już nie. Myślałem, że mnie kocha i chce pomóc, ale niestety, on miał wizję zarobienia. 100 funtów jak mocz w piach, ale taksiarze chcieli 200, a ten przynajmniej dowiózł mnie do najtańszego hotelu w mieście, Baal Shamen. Mógł kombinować i próbować zabrać mnie do takiego, gdzie dostanie prowizję. Gdy już chwilę pokrzyczałem przy recepcji, to ktoś przyszedł i zaprowadził mnie do wspólnego pokoju, 250 sypów i dwie osoby, których akurat nie było. Pognałem zwiedzać tak zapamiętale, że w poszedłem w złą stronę i dopiero gdy dotarłem do „Military Area No Crossing” zrozumiałem swój błąd. Palmyra to modelowe miasteczko, które poza atrakcjami z dawnych wieków oferuje infrastrukturę turystyczną i niewiele więcej. Ilość restauracji powalająca, niektóre miały nawet szyldy po polsku, wiele pisało, że oferuje wegetariańskie jedzenie. W końcu dotarłem do ruin i jest wspaniale. Można chodzić gdzie się chce, kiedy się chce i jak się chce. Starożytne miasto w naprawdę dobrym stanie. Wejście prowadzi przez łuk, potem mamy niemało kolumn, świątynie i tetrapylon. Portyki, resztki kapłańskiego basenu, ale szczególnie intrygowały mnie nieco oddalone wieże, konsultacja z przewodnikiem pozwoliła ustalić, że to Towers of Yemliko. Budowle służyły niegdyś jako wielopiętrowe grobowce, kładziono trumnę, walono portret zmarłego na to i gotowe, zajmuje mniej miejsca niż gdy chowa się obok siebie. Stoją trzy, dają trochę cienia i tworzą dość ciekawy klimat. Z każdego miejsca widać Qa'lat Ibn Maan, po ludzku mówiąc zamek górujący nad całym miastem. Pochodzi najpewniej z trzynastego wieku i jest autorstwa Mameluków. Stanowi jedno z sugerowanych miejsc do podziwiania zachodu słońca, a dostać się tam można na dwa sposoby: zdroworozsądkowy zakłada zapłacenie około 150 sypów taksówce i nas podwiozą lub 50 za motor. Natomiast sposób desperacki zakłada spacer. Pewnie jak się idzie drogą, to jest to całkiem miły spacer, ale wtedy ma on dobre kilka kilometrów, a przecież na chama pod górę też się da. No to było mocne, wspinałem się z dobre czterdzieści minut, kamienie osuwają się spód nóg, chwała Allachowi za buty, ale w końcu osiągnąłem szczyt. Oczywiście tam nie ma wejścia przewidzianego dla wariatów, więc musiałem jeszcze sforsować barierkę, by w końcu, ciężko dysząc, stanąć przy wejściu do zamku. Ciekawe, jak wyglądało zdobywanie tego, nie bardzo sobie wyobrażam, bo mnie nikt nie przeszkadzał, a ledwo wlazłem. Jeszcze dobrze przez barierkę nie przelazłem, a już miałem przy sobie grupę dzieci. Nie były w stanie zrozumieć, że nie chcę niczego od nich kupować, truły mi dupę dobre dwadzieścia minut, aż w końcu przyszli kolejni turyści i wybawili mnie od męki zadawania się z nimi. W sensie gównażeria ekonomii poszła psuć im oglądanie zachodu słońca. 53

Siedzieliśmy tak sobie, do zamku nie chciało mi się wchodzić, niby 75 SYPów, ale jak rzuciłem okiem do środka przez bramę, to jakoś nie zapałałem dziką potrzebą zwiedzania tego obiektu. To dramatyczne oszczędzanie ma swoje uzasadnienie, miałem naprawdę ograniczone fundusze, a w planach jeszcze parę miejsc, gdzie wiedziałem, że niemało będę musiał zapłacić. Dzieci truły, słońce zachodziło, turystów bardzo powoli przybywało, aż nagle handlarze rzucili się zbierać swoje stragany i w długą, podobnie uczynił jeden starszy pan, dwóch pozostało na miejscu. Przyjechała policja i pewnie chcieli haraczu albo wręczyć mandaty za nielegalny handel. Zadziałali cudownie, postali i pogadali z panem, a ja chciałem prosić ich, żeby zostali jak najdłużej, bo tak przyjemnie się zrobiło, gdy nikt nie trajkotał nad uchem. Patrząc w zachodzące słońce warto było zadumać się nad historią okolicy. Zapiski o mieście datuje się już na XIX wiek p.n.e., zwało to się wówczas Tadmur, a wzmianki są nawet w Biblii – Salomon miał tam budować (2 Ks. Kronik 8:1-18, Biblia Tysiąclecia - „Odbudował ponadto Tadmor na pustyni i wszystkie miasta spichlerzy, które zbudował w Chamat.” ). Znalazło się na szlaku handlowym i żyło z karawan; najpierw z napaści na nie, a potem z ochraniania ich. W I wieku n.e. Palmyra była na pograniczu Imperium Rzymskiego i Persji, wtedy też zyskała swą nazwę. Największy rozkwit przeżywała w III wieku, aż do władzy doszła Zenobia Septyma, żona zmarłego władcy, Odenata. Nie wyklucza się, że Zenobia mogła mieć pewien wkład w zrobienie denata z Odenata. Wymyśliła sobie niezależność, podbiła trochę okolicy, w Rzymie akurat mieli inne problemy, więc chwilę trwało, zanim się ogarnęli, ale w 272 roku przybyli. Kopiując z wiki: „Na wiosnę 272 r. Aurelian szybkim marszem zajął Azję Mniejszą, gdzie opór stawiała mu jedynie Tyana. Wedle Historia Augusta cesarz wściekły na miasto za zamknięcie przed nim bram zagroził, że jeśli Tyana upadnie to nakaże zabić wszystkich w mieście łącznie z psami. Po upadku miasta jednak na prośbę Apolloniusza z Tyany, który ukazał mu się w śnie, cesarz darował życie mieszkańcom miasta, ale, aby nie cofać słowa, nakazał zabić wszystkie psy w mieście.” Dobrze tak, sukinsynom. Zajęli Palmyrę, a Zenobię wywieźli do Rzymu, gdzie najpierw wzięła udział w triumfie Aureliusza, a resztę swych dni spędziła w podarowanej przez cesarza willi, być może jako żona senatora. Potem jeszcze miasto się buntowało, znowu je podbił, podkurwiony być może zniszczył (nie do końca wiadomo) i sobie podupadało, aż w 744 zniszczyli je Arabowie, zaraz poprawiło trzęsienie ziemi i tyle tego było, aż do XVIII wieku, gdy rozpoczęto wykopaliska archeologiczne. Gdy słońce już prawie zaszło, ruszyłem w dół. Droga nieco przyjemniejsza niż w górę, ale syryjskie poczucie humoru nieco mnie zaskoczyło, dzieci zaczęły kombinować spuszczanie lawiny na mnie. Aż kusiło wrócić i któremuś napierdolić, żeby się oduczył darcia pizdy i rzucania kamieniami. Jednak widok jest wspaniały, światło zachodzącego słońca nadaje całkiem inne kolory, różowawą poświatę i wygląda to zupełnie inaczej niż w pełnym świetle. Przewodnik głosi, że to właśnie jest prawdziwa Palmyra. Dobrze, że napisali. Na dole wpadłem na kolejne zagłębie upierdliwców, znowu water, souvenir, rzygać się chce, każde miasto jednej atrakcji tak wygląda, wszyscy chcą wskoczyć na wózek z turystyką, oczywiście po najmniejszej linii oporu. Gdy zobaczyłem, jak facet z wózkiem okłada dzieciaka, to kusiło mnie zapytać: „Co, zapytał o raz za dużo, czy chcesz kupić wodę? A daj, też mu jebnę.” Tak poważniej, to jest to mniej zabawne. Ilekroć dzieje się nieteges z turystyką (np. paranoja po 11 IX 2001), Palmyra leży i kwiczy. Obok jest jedynie wspomniana baza wojskowa, do której się zabłąkałem, no jeszcze podobno więzienie o zaostrzonym rygorze, tam na szczęście się nie zabłąkałem. Wszyscy wierzą, że będzie to trwało wiecznie. W jakimś stopniu pewnie tak, mam wrażenie, że boom na Syrię dopiero nadciąga, ale jednak, jest jakaś ograniczona liczba potrzebnych hoteli, sklepów i restauracji. Nie wiem, co innego będą robiły te dzieciaki od wody, paru pewnie się wybije, reszta popadnie w nędzę. Z drugiej strony, co, wysłać je do szkoły? W Polsce wysyłamy co roku wszystkich i cudów nie ma. Palmyra potrafi podkurwić, ale i tak jeszcze nie jest bardzo źle, w porównaniu z wieloma popularnymi miejscami na świecie to jest przyzwoicie. Zanim dobrze wróciłem do miasta (chyba to współczesne zwie się Tadmur, ale i tak wszyscy mówią Palmyra) zrobiło się chłodno, nie dziwota, w sumie pustynia. Przyszła pora coś zjeść. Pierwszy lokal, jaki wybrałem, rzucił we mnie menu z pięknymi zdjęciami, ale bez cen. Poprosiłem o edycję z 54

cenami, po dłuższej walce dostałem. Ustaliłem, że falafel kosztuje 50, poprosiłem, by dowiedzieć się, że niestety nie ma. Pan polecił coś innego. Zapytałem, ile vege combo, które poleca. Powiedział 300. Nie wiedział, na jakiego sępa trafił, niemal się wydarłem i zacząłem zbierać do wyjścia. Wtedy okazało się, że falafel jednak jest. Ludzie, z wami nie jest dobrze, niech wam szpital zbudują, a nie więzienie. Pojadłem, to teraz pasowałby mi monopolowy. Przewodnik głosi, że można się napić w hotelu Zenobia. Głosi też, że pokoje od 62 dolców, więc tu temat nie istniał, jestem alkoholikiem, ale nie idiotą. Rozpocząłem zwiedzanie okolicy pod kątem wiadomego sklepu. No i kurwa dramat, wbijałem niemal do każdej słabo oświetlonej nory, każdego większego spożywczego. Początkowo się obcinałem i odpowiadałem, że tak tylko patrzę, by w końcu pokonać drobnomieszczańską mentalność i zacząć pytać każdego, gdzie tu można flaszkę kupić. Nie należy kombinować z leksyką, słowo „whisky” sprawia, że nas zrozumieją. Prawie każdy z nich dziko się cieszył, każdy z nich odpowiadał to samo: hotel Zenobia. Nie mogłem w to uwierzyć, jednak kilka tysięcy osób tam żyje, jak może nie być monopolowego? Może. A przynajmniej ja nie znalazłem. Znalazłem dobrą setkę aptek. Pomny opowieści Rafała, że wielu farmaceutów kończyło studia w ZSRR i władają tym językiem, mówiłem do nich „whisky” po rusku. Ten sam efekt. Rozważałem kupić coś do dezynfekcji, pewnie gdyby to puścić na coli, to wyszłyby fajne driny, ale etykiety były za małe, żeby się odczytać z dystansu, a ruski farmaceutów był raczej dość agraniczon. Mieli ze setkę cukierni, naprawdę dobre ciastka tanio, ale tym się nie najebiesz. Jacyś chłopcy próbowali mnie namówić na ściganie się na motorach, podsuwali maszynę i kazali wskakiwać, ich kolega już się gotował do jazdy, ale jakoś nie dałem się przekonać, uścisnąłem wszystkim dłonie i poszedłem sobie. Poddałem się, gdy dwóch panów zatrzymało mnie i w takim ogólnym angielskim zapytali, co tak łażę w kółko. Mówię, że monopol. Oni, że kochają alkohol i że mam iść do hotelu Zenobia. Poszedłem do jakiejś nędznej knajpy, gdzie oferowali Amstela za 150, Bavarię za 125 i prawie lokalsa za 100 sypów. Kupiłem prawie lokalsa, authenthic egyptian lager beer Stella. Pamiętałem, jakie piwo mieli w Egipcie (Sakkara, unikać jak zarazy), ale tego nie kojarzyłem i naiwnie pomyślałem, że może się do czegoś nadaje. Chyba do płukania gaźnika. Syf, nawet nie ma co pisać, że original, kto by to chciał podrabiać? Na chuja, w jakim celu? Upić się tym nie upije nawet dziecko, smak jakbyś sobie normalne piwo ochrzcił wodą, no a cena chora, więcej niż wstęp na zamek. Kiedyś mi ktoś powiedział, że podróżowanie szłoby mi o wiele lepiej, gdybym tyle nie pił. A życie gdybym reinkarnował się w Onassisa, ale tak sukces na trzeźwo, jak i bycie milionerem mi nie wyszły. Gdy już pierdolnąłem sobie to piwo i poczułem się gorzej, niż przed jego degustacją (piję w myśl reklamy Alpen Gold: „po ilu mama się uśmiechnie?” , a nie Xenny: „po ilu mamę przesra?” ), poszedłem na net. Stówa za godzinę, czyli drogo, prędkość pozwoliła ożyć wspomnieniom z okolic 1998 roku. Powoli albo w ogóle. Jednak walka nie była bezowocna, udało mi się odebrać wiadomość od cienia wiszącego na mej wycieczce. Trochę się zacząłem obawiać, czy moja kartka z Bejrutu doszła, a naprawdę chciałem, żeby doszła. Zapytałem się bezpośrednio, a potem sobie wyrzucałem, że baran jestem i że ona takich kartek ma na tony. Mail, którego dostałem, wyjaśnił sprawę. Okazało się, że ze względu na zbieżność personaliów i bliskość zamieszkania, ma pocztówka trafiła do jej matki. Zaiste, nie ma nic lepszego, niż napisać do (bardzo, bardzo, bardzo w zarysie) potencjalnej teściowej, że się za nią tęskni i ją idealizuje, gdy jej się w życiu nie widziało na oczy. Niemniej ubawiłem się, znowu rzeczywistość przegoniła me najśmielsze oczekiwania. Aż żałowałem, że nie poszedłem jakoś ostrzej, jakieś detale anatomiczne (chociaż matka na pewno znała, w końcu jak to matka, urodziła ją) czy szczegóły wspólnych ognistych nocy (tego pewnie nie wiedziała, bo jej przy tym nie było). Albo jakieś analogie w stylu Franka Drebina. Niemniej po chwilowej konsternacji niemal się ucieszyłem z tego dodatku absurdu do dnia codziennego na Bliskim Wschodzie. Spodobał mi się też jeden mail: „ Bez Antoniego? Ojoj, biedactwo, jak ty teraz sobie poradzisz? Niektórzy twierdzą, że smutki dobrze topi się w alkoholu, ale to tak bardzo nie w twoim stylu...” Facebook nie chciał mi wejść. A gdybym ja miał farmę? Gdybym miał mafię? Zbiory by zwiędły, a mafiosi zostali taksiarzami przez ich kretyńską blokadę internetu. Lokalny znał sposób i jemu FB wszedł, ale chyba nie bardzo mógł się lansować na to, że jest w Syrii. 55

W hotelu ujawnili się moi współlokatorzy. Jeden miał książkę, drugi głośniki. Z takich luźnych rozmów, opowiedział, że zawsze wozi ze sobą głośniki, nie może żyć bez muzyki, a na słuchawkach nie lubi. Ten z Tajwanu, drugi z Litwy, namawiali, żeby z nimi jechać zdobywać zamki pustyni. To pewnie mogłoby być nawet ciekawe, ale za taksówkę mieli zapłacić 3500 funtów. Podziękowałem sobie, jakoś cena nie korespondowała mi z budżetem (jak ktoś słabo liczy: 70$) i z potencjalnymi wrażeniami, jakie mnie tam mogły czekać. Jakoś się wyplątałem z tej oferty i poszedłem spać. Wstałem o 7:30, by dokończyć zwiedzanie. Niby bieda, niby walka o turystę, ale znajdź śniadanie bez mięsa. Połowa nawet nie chce zrozumieć, inni dają menu bez cen, inni mówią, że na razie nie gotują nic. W końcu dostałem kanapkę za 50, warte tych pieniędzy to nie było, ale już nie pyskowałem. Zapyskowałem za to w świątyni Baala. Dziewczyna przede mną chciała wejść na turecką legitymację studencką, wyjątkowo chujowaty bileter nie chciał jej jej uwzględnić (legitymacji dziewczynie). Podobnie ISICa. W końcu znalazła obrazek na ścianie, że jest zniżka na ISIC i wpuścił ją za zwyczajowe 10 zamiast za 150. Moja kolej, daję ISIC, a ten 150. Mówię, że na mych oczach parę sekund temu ISIC działał, więc poproszę. Myślałem, że zakwestionuje mój wiek czy pochodzenie, ale nie, powiedział, że ISIC nie działa. Pokazałem mu plakat, ten że nie. Powiedziałem mu, że jest skurwysynem, chyba zrozumiał, że złożę na niego skargę do władz i pójdzie do tego chujowego więzienia kilka kilosa stąd, tego chyba nie zrozumiał i wyszedłem. Popatrzyłem sobie przez płot, w miarę nabrałem idei miejsca i tyle. To był finał mego zwiedzania Palmyry. Szczerze: nie warto. Za duża męka, zwłaszcza jeżeli ma się za sobą Liban i Jordanię, do Baalbeck startu nie ma, o Petrze nawet nie wspominam, a upierdliwość lokalna skutecznie zohydza wizytę. Pozbierałem bety i poszedłem pod meczet Osman Mosque, skąd odjeżdżają busy na krótsze trasy. Złapałem transport do Homs o 10, stówę stał. Drugą opcją jest Deir ez-Zor, który poza dość zajebistą nazwą wiele nie oferuje. Jest blisko do Iraku, ale nie wjedziesz, w samym mieście mówią, że wiszący most jest najlepszy, nie chciało mi się, a poza tym nie bardzo pasowało czasowo. Miałem też szczęście przepisywać maile z absolwentką arabistyki, Anną, która znała Syrię dość dobrze i szczerze powiedziała, że nie warto. Ponieważ wcześniej dość sensownie mi doradzała, jakoś żyję bez znajomości Deir ez-Zor. Usiadłem sobie, lokalny poprosił o zamianę miejsc, bo chciał koło kolegi, więc tradycyjnie skończyłem z kolesiem w szmacie. Miałem w pamięci rady wuja z Warszawy, który swego czasu żył w Syrii: patrz na buty, jak nie jest boso, to cywilizowany. Buty były ok, koleś pachniał Białym Jeleniem, jakby dopiero co go wyprali. Chociaż bus był na góra dwadzieścia miejsc, to musiał być bileter i telewizor. Muzyka standardowa, trzęsło tak okrutnie, że wyglądało, że lokalni odwalają headbanging w rytm swego ukochanego zespołu/muezina. Ktoś kiedyś musiał wkurwić się na klimatyzację i wyrwał plastikową osłonkę, w efekcie kable właziły mi na głowę, klimy żadnej nie było. Modelowy przejazd z kiepskiej komedii zza wielkiej wody, orientalna muzyka, kolesie w turbanach, ścisk jak skurwysyn i toboły wszędzie. Bluzę miałem na sobie, tylko dlatego, że nie było jej jak zdjąć. Była to bluza Pearl Jamu, klasyczne Alive. Jeden ze współpasażerów lampił się w nią, by w końcu wydedukować i wydukać: - You Bulgaria? - Oh yes, I am from Bulgaria – odparłem, bo co innego mogłem powiedzieć? Ucieszył się, że tak dobrze rozpoznaje turystów. Ja ucieszyłem się, gdy w końcu dotarliśmy do Homs. Jest to idealna baza do wypadu do Craq de Chevaliers – modelowego zamku z czasów krucjat, odbudowanego całkiem niedawno. Miałem lepsze plany, chociaż Craq też był na mojej krótkiej liście. Okazało się, że na pokładzie był inny obcokrajowiec, Włoch. Podobnie jak ja, chciał w Homs tylko się przesiąść i jechać do Aleppo (zwanym także Halab). Nie wiem, dlaczego idiotycznie wydawało nam się, że dotarcie do Homs to będzie koniec zabawy w autobusy. Gdzie tam, na drugi dworzec. Łączy je autobus numer jeden, gdzie kierowca na widok dwóch turystów z betami powiedział, że nie sprzeda nam biletu, bo jesteśmy gośćmi i jedziemy za darmo. Miałem nadzieję, że nie miewają kanarów, którzy mogliby mieć odmienne spojrzenie na sprawę. Najbardziej perfidne byłoby „welcome to Syria, tourist no pay”, a potem szybkie wezwanie ptactwa, które wpierdoli mandat. 56

Ech, po polsku myślę. Przejechaliśmy za darmo od dworca do dworca. Za 130 sypów kupiliśmy po bilecie do Aleppo. Jadłodajnia, jakieś grosze i pyszne bułki z frytkami i śladową sałatką, dobre, tanie, pożywne, bajka. Szło tak dobrze, że z rozpędu wpakowaliśmy się do luksusowej cukierni, gdzie skasowali mnie na stówę, a jego na trzy. Było smaczne, ale nie aż tak smaczne. O 14 wyruszyliśmy z Homs, tour operator przeszedł po busie i nalał wszystkim wody z komunalnego dzbana. Strach pić, wstyd nie pić. Potem podali cukierki i naszła mnie refleksja: kasowo to właściwie nic nie warte, ale o ile przyjemniej się jedzie, gdy dostajesz słodycze. Szkoda, że u nas nie ma takiego myślenia. Przejazd poszedł dość sprawnie, wysiedliśmy w Aleppo i przyszło się rozstać. Przyznam, że lubię poznawać ludzi na chwilę, nie wiem o nim za wiele, 90% naszych rozmów dotyczyło tego, gdzie jest kibel, gdzie kupić bilet, a ile to żarcie, chyba nawet sobie nie powiedzieliśmy, jak mamy na imię, ale jakoś nie mieliśmy wielkiej potrzeby, rozstaliśmy się na dworcu. Dobrze nie wysiadłem, a już miałem grono taksiarskich przyjaciół. Chore ceny krzyczeli, żaden nie chciał jechać według wskazań licznika. Idioci, bo mogli ustawić na nocną, podmiejską, ramaddanową, czy inną taryfę i pewnie bym się nie zczaił. Jeden dobrze kombinował, na hasło „meter” powiedział, że meter. Wsiadam, patrzę, pytam o meter, a ten pokazuje prędkościomierz i mówi: speedometer. - Nie kurwa, nie mogę tego – powiedziało mi się w mowie pradziada. Ależ się kurwa zdziwił, jak wysiadłem. Niestety, pozostali też woleli rzucać ceny z gwiazd, niż uczciwie zarobić parę funtów, więc zastosowałem metodę znaną z wielu innych krajów, znalazłem sobie autobus do centrum. Tam w kilku minut zatrzymałem taryfiarza i powiedziałem, że chcę do Pullman Hotel. Bałem się, że zacznie się, że nie wie, że poszuka i spędzimy godzinę błądząc celowo po mieście, ale nie. Taksiarz okazał się Kurdem, najuczciwszym taksiarzem świata. W drodze miło rozmawialiśmy, angielski niezły, pytał, czy zaproszę go do Polski, bo źle mu w Syrii i bardzo chciałby wyjechać. Wcześniej przybył tam z Iraku, ale było mu ciężko, skarżył się na rasizm. Takie pojedyncze opowieści zostają bardziej w głowie niż setki analiz socjologicznych i papierowe tysiące migracyjne. Pamiętam, jak wyglądał, jak gestykulował i pamiętam, że było mi go żal. Przejawiał potencjał do bycia kimś więcej niż zmarginalizowanym taksiarzem, ale z jednego kraju uciekł, bo nie dało się żyć, a w drugim jest niewiele lepiej. Dałem mu jakieś namiary do mnie, nigdy się nie odezwał, zapewne zdając sobie sprawę z niemożliwości realizacji jego marzeń o życiu w Europie. Wysadził mnie pod Pullman Hotel, licznik wskazywał 42. Dałem 50 i byłem gotów na walkę, żeby to nie było 100. Walki nie było, spytał, czy ok, jeżeli osiem weźmie dla siebie. Osiem funtów to jest jakieś 50 groszy, przypomnę. Podziękowałem, życzyliśmy sobie szczęścia. Stanąłem przed hotelem, wysłałem smsa, bynajmniej nie na idiotyczny konkurs. Zapaliłem sobie i czekałem na moje szczęście. Ponieważ „Zły” zdobył moje serce, poniżej parę cytatów, które szczególnie mnie urzekły i je sobie wypisałem, rozdanie z Wiki:

Nie urodził się jeszcze na tym świecie architekt czy dekorator, który – budując kawiarnię – mógłby powiedzieć z góry: „W tym lokalu będzie taka a taka publiczność i taki a taki nastrój. Tak sobie to pomyśleliśmy i tak musi być...” – Kawiarnia zostaje urządzona, umeblowana, wchodzą do niej pierwsi goście, a po jakimś czasie okazuje się, że atmosfera jej nie ma nic wspólnego z tym, co zamierzyli jej twórcy: oddana do publicznego użytku rozpoczyna żywot własny i nieprzewidziany; jej losy nie dają się z góry wyznaczyć. Twardzi są warszawscy kelnerzy, szatniarze, barmani, muzycy z nocnych lokali. Życie ich upływa w nieustannej walce. Wobec pertraktacji z pijanym warszawiakiem praca w kamieniołomach wydaje się fabrykowaniem dziecięcych baloników. Starożytni galernicy uciekliby w popłochu na widok katorżniczej roboty, jaką wykonuje warszawski kelner w sobotnie wieczory, zaraz po pierwszym każdego miesiąca.

57

Epicki, działa też w Krakowie ponad pięćdziesiąt lat później: Żyjemy tu, w Warszawie życiem tramwajowym. Znaczy to, że w naszej warszawskiej epoce tramwaj wzniósł się do roli symbolu. Oczywiście tramwaj wyraża miejską jednostkę komunikacyjną, taką samą jak trolejbus czy autobus. Mówi się: żyjemy życiem takim czy innym, wtedy gdy życie owo dobywa z człowieka jego najistotniejsze cechy. Czyli że w zetknięciu z nim człowiek objawia się w całej okazałości. Przepełniony irracjonalnie tramwaj warszawski stanowi doskonały odczynnik, przekonujemy się w nim codziennie, jacy jesteśmy i jak bardzo żyjemy życiem tramwajowym. W chwili gdy najbliższy bliźni demoluje nam śledzionę, unicestwia czar dopiero co kupionego płaszcza, niweczy z trudem przyszyte guziki, gasi brutalnie przepiękny połysk żarliwie wyczyszczonych butów, gniecie na miazgę wiezione dla dzieci ciastka, uśmiecha się przepraszająco, pakując nam w usta rękaw od kurtki, w której przed chwilą czyścił kominy lub wypakowywał stare śledzie – w takiej chwili, powtarzam, instynkty, jak działa żaglowej fregaty, wysuwają się groźnie z burt naszych dusz. Wtedy dopiero spostrzegamy z przerażeniem, jacy potrafimy być pierwotni, dzicy, egoistyczni, kłótliwi, nietolerancyjni, zaślepieni, krótkowzroczni. Z drugiej strony – ileż wspaniałych wartości dostrzegamy naraz w życiu, gdy uda nam się wepchnąć jako ostatni do rozchodzącego się w szwach autobusu, gdy przygodny sąsiad, wisząc na stopniu, odstąpi nam trzy centymetry kwadratowe miejsca, akurat tyle, by postawić na nich szpic buta, gdy złapany rozpaczliwie za krawat ten, który już do połowy tkwi w środku, uśmiechnie się bez pretensji i przygnie nas mocnym ramieniem, gdy wreszcie starsza pani, której, prąc ku wyjściu, strąciliśmy kapelusz, porwali w strzępy gazety i wgnietli całą zawartość siatki z masłem, jajami i marmoladą w biust, uśmiechnie się z tramwajową melancholią i powie smutne, lecz przebaczające: – Nie szkodzi... – Wtedy widzimy, jak dalece potrafimy być solidarni, wyrozumiali, ludzcy i coś ciepłego rozpływa się nam jak słodka, rozgrzana czekolada koło serca. Nic nie wzbudza w nas tak nieprzytomnej złości i bezmyślnej chęci awantur, jak niekończące się wyczekiwanie na wypchane ludźmi trolejbusy, do których nie można się dostać, jak tępota, brutalności i nieuprzejmość w tramwaju, o nic nie będziemy się sprzeczać i kłócić tak namiętnie, jak o grubiaństwa współpasażerów i bezduszną wrogość konduktorów. Ale też nic nie wzbudza w nas takiego uczucia zadowolenia, satysfakcji i wygody, jak widok wyczekiwanego numeru na ulicznym horyzoncie i stwierdzenie, że znajdziemy w nim miejsce siedzące. Tramwaj wyzwala w nas dziś w Warszawie cenną bezpośredniość przeżywania i dlatego żyjemy tu, w Warszawie życiem tramwajowym. I moje: Rzuciła się pani na parówki jak zbuntowani niewolnicy na nadzorcę.

Smak to właściwość zewnętrzna trunku (...) w rzeczywistości to tak jak z kobietami: każda z nich wygląda inaczej i każda ma do dania identycznie te same rozkosze, radości i troski. Okazuje się jednak, że ocaliłeś resztki swej kory mózgowej przed żrącym działaniem spirytusu. Dławił się, jego oczy tryskały najplugawszymi obelgami Bliskiego Wschodu (jak ładnie się złożyło) Wyglądał teraz jak kupiec z „1001 nocy” przeklinający prochy przodków swego wroga i jego potomstwo aż do ostatniego pokolenia włącznie. W tej chwili nawet niedorozwinięty baran miałby z nim szanse we współzawodnictwie o bystry wyraz twarzy. Czy nie odczuwa pan rodzaju niewygodnej przykrości, zwanej potocznie lękiem? Ludzie, czekający w życiu na coś, dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy wiedzą na co czekają i na tych, którzy tego nie wiedzą, a tylko czekają. 58

Zdawało mu się, że dostrzega jak ta twarz poważnieje, dojrzewa wspólnie przeżytymi latami, starzeje się i czuł niewytłumaczalną, nieznaną mu dotąd radość z tych myśli, jakieś dziwne szczęście koło serca, płynące z przekonania, że to właśnie on będzie cały czas oglądał starzenie się tej twarzy, dopóki nie stanie się ona podobna do twarzy jego matki, jej sąsiadek. Miał wyraz twarzy przypominający wołu rozwiązującego zadanie matematyczne z użyciem logarytmów i pierwiastków. Niestety – doniosły ten wynalazek stał się w rękach słabszych moralnie jednostek narzędziem destrukcji publicznego spokoju. Spojrzał nań oczyma głupiego, bitego kijami po obu bokach psa. - Zachowała się jak ostatnia dziwka, więc idę załatwić sprawę raz na zawsze - Zachowała się z pewnością jak prawdziwa kobieta. Nie wydaje mi się natomiast, żeby z kobietami można było cokolwiek załatwić nieodwołalnie i raz na zawsze. Był spokojny owym straszliwym spokojem ludzi nieszczęśliwych, którzy długo jeszcze po chwili gromu rozpamiętywać będą swą klęskę. Kłamała tak, jak kłamią ludzie, którzy pragną, by ich rozmówcy wiedzieli, że kłamią i nie mieli o to do nich pretensji. Zetknął się z Polakami po raz pierwszy tego właśnie wieczoru i to w sposób nie budzący w nim sympatii. /stara pisownia z imiesłowami/ - Panowie, piję zdrowie panów! - Bo nie ma pań – rzekł smętnie Blada jej ze strachu twarz - Ładna? - Niczegowata. Plotka rośnie na drożdżach bezsensu. W pozycji zamyślonego Lucypera. Rozpętało się coś pośredniego pomiędzy piekłem, trzęsieniem ziemi, a bombardowaniem z powietrza. Meteorologia jego czoła znów wykazała gwałtowny spadek ku burzom i zamieciom. Wierzył bezgranicznie we własne siły, ale wolał jak było łatwiej. Zaczynasz robić głupstwa i to najgorsze, bo finansowe. Wyglądała jak ofiara trzęsienia ziemi. „Gin, jak się okazuje, należy pić szybko i w dużych ilościach” - zanotował w pamięci nowo nabytą mądrość życiową. 59

Jak wiele czasu w życiu traci się na niepicie wódki. Kelner o wyglądzie chorego na śpiączkę krajowca z egzotycznych powieści. Wionął oddech dający pewne pojęcie o niedawnych przeżyciach gastrycznych. Skoro rozpaczam, więc żyję. Dwie rzeczy poza cytatowe. Andrzej Kijowski był łaskaw powiedzieć: „Tak, Leopold Tyrmand jest wielkim pisarzem. Dla gówniarzy.” Jeżeli nie kojarzycie Andrzeja Kijowskiego, to nie jest powód do darcia szat. Czołowy przedstawiciel krakowskiej szkoły krytyki literackiej. Oczywiście nie mam prawa odmawiać mu autorytetu, ale jest zasadnicza różnica między nim, a Tyrmandem: „Złego” dostałem w prezencie od jednej z najbliższych mi osób na świecie. Kolejne pokolenia czytają to dzieło, jednym podoba się bardziej, drugim mniej, innym w ogóle, ale książka żyje. Zdarzyło mi się widzieć ją na półce u znajomych, przeczytać parę dyskusji na temat. Kijowski niemało w życiu osiągnął, ale nigdy nie słyszałem, żeby ktoś z ogniem w oczach omawiał jego twórczość, żeby „normalny” człowiek polecał drugiemu lekturę jego dzieł. Gombrowicz docenił „Złego”, ale ogólnie Tyrmand zbyt lekkiego życia nie miał – w temacie polecam „Dziennik 1954”. „Zły” pokazuje, że był wspaniałym pisarzem, „Dziennik 1954” że człowiekiem. Umarł na emigracji w 1986. Ponad dwadzieścia lat później kilkaset stron jego ciężkiej pracy sprawiło mi wielką radość, absolutną przyjemność, zarezerwowaną tylko dla książek wybitnych. Mówi się, że „Zły” to literatura rozrywkowa, podkreśla brak głębi postaci. Gdy widzę takie zarzuty, to na usta ciśnie mi się: co w tym (nomen omen) złego? Dobra rozrywka jest zajebiście trudna do osiągnięcia, każdego roku kolejni filmowcy, muzycy i pisarze próbują, bardzo nielicznym się to udaje. Śmiem twierdzić, że Tyrmandowi się udało. Niestety, on nic już z tego nie będzie miał, ale chyba ucieszyłby się, gdyby wiedział, że ktoś poleca jego dzieło wielu osobom i uważa je za najfajniejsze z katalogu polskiej literatury XX wieku. Nie odmawiam nic Gombrowiczowi, Różewiczowi, Mrożkowi, Herbertowi, wielu innym. Przy tym wszystkim wiem jak brzmi moja odpowiedź na pytanie o ulubioną polską książkę.

60

VIII. The Happy Dead, The Dead Weather

W bardzo dawnych czasach, gdy jeszcze nie każdy musiał mieć internet, było nieco nudniej, niż współcześnie. Liczba piszących była oczywiście znacznie mniejsza niż dzisiaj, a głębia myśli nierzadko szła dalej, niż „ty chuju, nie znasz się”. Z braku większej ilości osób w epistemologiczne dostępnej mi rzeczywistości, z którymi mógłbym wymieniać takież myśli, spędzałem niemało czasu na forum Manson PL, przepisując z ludźmi z całego kraju. Wśród nich znaleźli się Virion i Karen, którzy przy bliższym poznaniu okazali się być Michałem i Renatą. Przez lata jakoś nie mieliśmy wielu okazji, żeby się spotkać – tylko jego raz widziałem przy okazji Rammsteina w Katowicach. Zostali małżeństwem i dorobili się syna, Oliwera. Niegdyś Renata miała bloga, gdzie zdarzało mi się komentować (i ze wzajemnością), ale z różnych powodów (w tym geograficznych – z Krakowa do Gdańska jest kawałek, a i w drugą stronę niewiele bliżej) wódki razem nie piliśmy. Potem opuścili ojczyznę na rzecz uczenia angielskiego w Chinach. Po roku na chwilę wrócili, ale szybko znowu wyjechali, tym razem do Syrii. Dowiedziałem się o tym chwilę po zaplanowaniu podróży, nie mogłem uwierzyć, jaki los na loterii się trafił. Pozostało tylko przekonać ich do swej osoby, ale nie było z tym większych problemów. Potem jeszcze tylko tak zgrać plany-grafiki, żeby dotrzeć do Aleppo w czwartek i znaleźć ich siedzibę. Pierwszy punkt udało się spełnić niemal bezboleśnie, nawet nie się musiałem wiele gimnastykować. Stojąc przed hotelem i paląc peta miałem nadzieję, że właśnie przybliżam się do realizacji warunku spotkania numer dwa. Po kilkunastu minutach zobaczyłem Michała. Nie dało się pomylić, lokalni nie noszą obcisłych spodni, długich białych włosów i takiego zdobnictwa na sobie. No to jestem w domu, przynajmniej na chwilę spokój od hosteli i innych atrakcji. A przede wszystkim: bratnie dusze w języku Mikołaja Reja. Poszliśmy do ich siedziby, gdzie dane było mi po raz pierwszy w życiu zobaczyć Renatę i Oliwera. Po zapoznawczej kurtuazji (w moim wypadku połączonej z ustaleniem, że chwała niebiosom, oboje palą!) wybraliśmy się do miasta, dzielnicy chrześcijańskiej Al Aziziah, na kolację. To była bajka, najlepsza restauracja, w jakiej w Syrii byłem. Michał uczył się arabskiego i był w stanie coś sklecić, więc zamówienie fajnych bezmięsnych rzeczy nie stanowiło wielkiego problemu. Wszystko popite Ayranem, najlepszym na świecie słonym jogurtem. Czasem da się dostać go i u nas, ale zaręczam, że to, co dociera do Polski, nie ma startu do specyfiku z Syrii i innych krajów regionu. Wydawało mi się, że lubię ostre, ale po degustacji papryki odkryłem, że bardzo się myliłem. Lokal mieli zaprzyjaźniony, chodzili tam na mecze. Lokalni za nic nie mogli uwierzyć, że blond dziewczę interesuje się takimi zjawiskami, jak Liga Mistrzów, więc pozwalali im wybierać, które spotkanie będą wyświetlali (co kończyło się na Bayernie Monachium). Tańczyli wokół nas, zjedliśmy nie wiem ile, ledwo się wyczołgałem z tego przybytku. Zahaczyliśmy coś na kształt baru z sokami – wyciskany na oczach klienta (ała!) ze świeżych owoców, można sobie wybrać, jaki skład chcemy. Ceny super przyjazne, 35 sypów za jeden z najlepszych soków wypitych w życiu. I to nie jest szklaneczka na raz, to wielki kubek pełen najróżniejszych owoców. Połaziliśmy po okolicy i pogadali sobie. Instynkt pozwolił ustalić, że może cudów z monopolowymi nie ma, ale też będzie się dało jakoś żyć. Po powrocie do domu (oczywiście taksówką, gdy zna się ceny lokalne, to wychodzą śmieszne pieniądze, jakieś 50 sypów za naszą czwórkę) Michał poczytał synowi „Tomka na Czarnym Lądzie”, by następnie oddać się właściwej celebracji spotkania ze mną. Zaopatrzeni byli w czerwonego Grantsa, ja miałem trochę araku. Po najtańszych produktach syryjskiego przemysłu alkoholowego, to była bajka. Po jakiejś godzinie Renata nas opuściła, a my oddawaliśmy się kontemplacji trunkowej. Tematów przerobiliśmy kilkaset, jeden rodził się z drugiego, najczęściej trojaczkami. Spodobała mi się opowieść o tym, że owoce Ramadanu są nie do przecenienia – celebrować zaczynają już sześciolatkowie, tych obowiązuje tydzień postu. W efekcie uczniowie mdleją im z niedożywienia, jakiekolwiek zabawy ruchowe nie wchodzą w rachubę, przygłodzeni nie mają na nie siły. Pierdolnąłem też, gdy dowiedziałem się, że dla kobiety samotna podróż taksówką może być 61

traumą, bo lokalni kierowcy mają zakodowane, że jak sama, no to dziwka i chce się pieprzyć. A jeżeli wieczorem, to już w ogóle. Koleżanka z USA ledwo się wymknęła zakusom taksiarza, który lepiej wiedział, czego chce. Gdzieś na marginesie pogawędek kulturoznawczych przewinęło się, że Michał jest absolwentem psychologii i zajmował się samobójstwem. Gdy odkryłem, jakie ma tatuaże, to zacząłem zazdrościć Renacie. Nie znam nikogo, kto by miał dziarę z przedwiecznym Cthulhu. Kładąc się w jakiś późnych godzinach wiedziałem, że wyciągnąłem taki los na loterii, że lepiej się nie dało. Pozostawało tylko przekonać moich gospodarzy, że im też źle nie poszło i że warto mnie hodować przez parę dni. Piątki w krajach muzułmańskich są wolne, więc moi dobrodzieje nie musieli zrywać się do pracy skoro świt. Zjadłem pierwsze od dłuższego czasu cywilizowane śniadanie, czyli oparte raczej na pieczywie, oczywiście w ilościach nieograniczonych. Renata skręciła parę dni wcześniej kostkę, więc poszliśmy we trójkę zwiedzać miasto. Mimo mieszkania od ponad miesiąca w Aleppo (zwanym też Halab), wiele nie odwiedzili. Lokalne pomysły nie ułatwiają chłonięcia kultury, gdy dotarliśmy do muzeum (z zewnątrz wygląda na jakiś bazar, ewentualnie lodowisko), to okazało się być zamknięte. Dość daremna wymiana gestów i pokazywania tarczy zegarka zaowocowała ustaleniem, że chyba miała miejsce zmiana czasu, problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, która jest teraz/była wtedy. U nas 12:40, u pana 11, kazał wrócić o swojej 13, co stało w sprzeczności z informacji z przewodnika. Dość dziwny rozrzut, w Głównym Meczecie wychodziło, że to nasza wersja jest dobra i nikt nic o zmianie czasu nie słyszał. Przybytek ten odwiedziliśmy nie tylko po to, żeby sprawdzić godzinę, jego główną atrakcją jest grób Zachariasza, czyli ojca Jana Chrzciciela. Grób jak grób, cudów nie ma, ale Zachariasz ma chyba rekord świętości. Jest świętym w kościele katolickim, ormiańskim, prawosławnym, syryjskim, koptyjskim, ewangelicznym, no i skoro spoczywa w meczecie, to i ta opcja musi się z nim w miarę przyjaźnić. Jest też wersja konkurencyjna, według niej głowa Zachariasza jest w Rzymie, a reszta w Wenecji. Wracając do dywagacji czasowych, wieża zegarowa pokazywała jakiś totalny absurd, więc postanowiliśmy spokojnie poczekać na rozwój wydarzeń w temacie. Michał wyznał mi, że jak zna Syryjczyków, to może potrwać, zanim ogarną się ze zmianą czasu. Gdy padało trochę poważniej, nic ekstremalnego na nasze standardy, to szkołę zamknięto na tydzień. Ech, człowiek zmarnował dzieciństwo w klimacie, gdzie nawet jak śnieg ścianą sypał z nieba, to go gnali do szkolnej ławy, już nie mówiąc o tym, na co mu przyszła cała zasrana edukacja. Spacer wąskimi uliczkami przyniósł nam poznanie lokalnego, który całkiem dobrze klecił po angielsku i zaprosił do sklepu swojej rodziny. Oczywiście geszeft z mydłem, a on wytoczył dość potężne działa w postaci siedmioletniego artykułu toaletowego za tysiąc funtów kilogram. Poprosiliśmy o coś mniej ekskluzywnego, więc podał trzyletnie za cztery stówy. Ciekawsze od oglądania produktów było podpytywanie sprzedawcy o studia prawnicze, na które uczęszczał. Raczej nie miał zamiaru zostania społecznikiem, który będzie demaskował system i pomagał najbiedniejszym. Widział w tym wielką kasę i nie mógł się wprost doczekać kiedy to jemu będzie dane położenie na niej swojej łapy. Podobno wykupienie się za morderstwo to około pięciu milionów funtów. Szybkie przeliczenia dały nam rezultat na poziomie stu tysięcy dolarów. Jak się ma kasę i kogoś bardzo nie lubi, to pewnie można przeboleć. Ostatecznie podziękowaliśmy, dowiedzieliśmy się jeszcze, że była zmiana czasu i że pan z muzeum miał rację. Mydlarz-prawnik na tyle dobrze klecił po angielsku, że uwierzyliśmy, poza tym kołatało nam się coś, że to mniej więcej ta pora roku, kiedy należy przesunąć wskazówki. Podobało mi się kupowanie kartek i znaczków – Znaczki są po 25, ale sprzedaję po 30. Nawet nie pyskowałem, szczerość trzeba docenić. Znalazłem kartkę dla mej Dulcynei, przedstawiała serię syryjskich znaczków z paniami. Panie oczywiście w charakterystycznych strojach i nakryciach głowy. Całkiem ładnie to wyglądało, najlepsza pocztówka jaką w Syrii widziałem. Muzeum się otworzyło, oszukaliśmy z Michałem system i weszli na zniżkowe, zaś Oliwer wszedł za darmo, bo little lady nie płaci. W środku pewnie ekstaza dla archeologa, dla nas mniejsza. Próbowaliśmy zrozumieć pismo klinowe, ubawiliśmy się przy rzeźbach. Odkryłem przy okazji, co 62

jest fajnego w posiadaniu dzieci: to, że zadają one pytania, na jakie dorośli by nie wpadli. Parę razy polegliśmy i musieliśmy powiedzieć, że cholera, Oliwer, nie wiemy, ale to dobre pytanie. Aha, nie przesadzono z ilością opisów w języku innym niż arabski, więc jeżeli ktoś chce naprawdę skorzystać, to niech sobie doczyta. Znacznie większe wrażenie niż muzeum zrobił na nas porzucony w rynsztoku szkielet krowy. Sprawy nie wyglądały dobrze, wszystko było brudne, cuchnęło, a robactwo pałało tak dzikim uczuciem do resztek doczesnych świętego w Indiach zwierzęcia, że szło się porzygać. Po takim widoku grasujące szczury to już nie było nic ekstremalnego, ba, nawet ciekawego. Pojechaliśmy po Renatę i poszli na obiad. Znali lokal z jakiegoś wcześniejszego wyjścia, przebijał opcję z dnia wcześniejszego o wiele długości. Siedzenia klasyczne dla tej części świata, łazienka podejrzanie czysta i komfortowa, do tego wyposażona w służbę, która podawała specyfik firmy Dettol do mycia rąk. W naszym kraju się raczej nie przyjęło, ale w paru innych owszem, zabija bakterie, a do tego ładnie pachnie (po naszemu to alkoholem). Trochę się motali, ale w końcu podali nam serię zamówionych posiłków. Nie pamiętam, co jedliśmy, ale pamiętam, że był to jeden z najlepszych posiłków świata. Znowu wpakowałem się w najostrzejszą paprykę, znowu opcje wegetariańskie zdominowały nasze zamówienie, znowu wszystko zalaliśmy Ayranem. Znowu moi przyjaciele zapłacili za mnie, znowu poszliśmy na spacer po okolicy. Tym razem pod ręką mieliśmy ormiańską dzielnicę, gdzie jak na standardy syryjskie wydawało się, że monopolowy goni monopolowy. Sprawy stoją tak: muzułmanom nie wolno sprzedawać alkoholu. Chrześcijanom wolno, a Ormian to chyba zmuszają. Smirnoff, powrót do siedziby, dużo papierosów i letarg. Cudowny letarg, w pięknym domu pełnym pięknych ludzi. Szanowałem prawo gospodarzy do weekendu, więc przed 13 nic nie zrobiliśmy, nawet śniadania. Ja spędziłem dobrze ponad godzinę na pisaniu kartki do Mraugorzaty. Pozostałe pocztówki machnąłem dość szybko, tu się starałem i drobiłem literki. Znaczek z Basharem dodał uroku całości. W końcu zebraliśmy się do marketu, gdzie przed wejściem rozstawił się pan z garkuchnią. Przyszło zjeść na krawężniku, ale bardzo dobre i taniutkie, jakieś 20-25 sypów za placek z nadzieniem. Pojechaliśmy zwiedzać główną atrakcję miasta, Cytadelę, ale okazało się, że już zamknięta. Na potem byliśmy umówieni z rodowitą Syryjką, która miała zabrać nas w części miasta niedostępne turystom. Ledwo mnie zobaczyła, to zaczęła się zachowywać, jakby umierała ze strachu, że się na nią rzucę, zedrę hijab, gacie, cyckonosz i wyjebię ją na krawężniku i na oczach zebranych. Trzymała taki dystans, że kusiło spytać, czy mam wrócić do Bejrutu, żeby poczuła się mniej zagrożona. Wrodzone cechy charakteru, takie jak subtelność, szarmanckość i elegancja, zmusiły do pohamowania się. Bazar w Aleppo odwiedza absolutnie każdy turysta i absolutnie każdy się tam gubi. Nam poszło podobnie, gdy już weszliśmy lepiej wgłąb targowiska to straciliśmy naszą przewodniczkę. W końcu jest to największy zadaszony suq świata, ma około trzynastu kilometrów długości. Nie laliśmy po nogach, mniej więcej wiedzieliśmy, którędy do wyjścia, więc koncentrowaliśmy się na podziwianiu kolejnych stoisk. Mieli wymordowaną zwierzynę (gdy zobaczyłem, jak się zajmują mięsem, to Allachowi podziękowałem, że jestem wegetarianinem), mieli przyprawy, mieli antyki, mieli dobytek z Chin dla turystów. Tak naprawdę to mieli wszystko, w tym cholernie ciekawe pomysły, gdzie można wjechać autem, a jeszcze lepiej osłem z zaprzęgiem. Nie wiem, jakim cudem nie mają kilkuset ofiar na koniec dnia, co chwilę był jakiś zator, ktoś krzyczał, przepychał się, trąbił. Wydaje się, że chaos totalny, ale jakimś cudem to działa. W końcu przewodniczka nas odnalazła, zabrała do zaprzyjaźnionego sklepu. Ceny były w porządku, ale znowu nie jakoś bardzo tanio. Pewnie jakiś szwagier, ale posłusznie pooglądaliśmy szable, sztylety, rzeźby, by ostatecznie zdecydować się na kilka szali-chust. Renata dla siebie, ja na prezenty. Nasza przewodniczka nie była jakaś przesadnie zajebista, wydawało nam się, że nieco cierpi, więc ją odprawiliśmy i poszliśmy na falafele. Bodajże trzydzieści sypów i oczywiście dobre, ale o wyjątkowości posiłku zadecydowali lokalni. Pan z panią byli na randce, oczywiście ona w chuście, a on z wąsami. Stolik obok siedziała przyzwoitka w postaci wielkiego chłopa, który obserwował, czy aby nie posuną się do perwersji. Lokal typowy w kafelkach w stylu Ikei, atmosfery malutko, więc szanse, że się zakochają, oceniałem dość nisko. Niemniej gdy przyzwoitek poszedł do kibla to się nieco posmyrali, ale bardzo krótko i ostrożnie, tak żeby nie było wtopy. Nami się nie przejmowali, w 63

zamian im nawet trochę kibicowaliśmy. Groteskowo to wyszło, ten wrócił, oni siedzieli jak wcześniej, pewnie mu nawet nie przyszło do bani, że sobie pozwolili, gdy nie patrzył. Poszliśmy na spacer po ormiańskiej dzielnicy. Ładne, wąskie uliczki, można sobie pomyśleć, że jest się gdzieś w Europie. Z naszych obserwacji wynikało, że zmiana czasu już nieco bardziej dotarła do Syryjczyków, chociaż ewidentnie jeszcze nie wszyscy się z nią pogodzili. Zahaczyliśmy jakieś kościoły, znaleźli tablicę upamiętniającą ludobójstwo Ormian, porobili zdjęcia, a korzystając z obecności monopolowych zakupili piwa i Smirnoffa. Wiedzieliśmy, że nie będzie wielkiej posiadówy do godzin porannych, monopolowego w okolicach domu nie było co szukać, całodobowego to chyba w Aleppo nawet nie ma, więc tak policzyliśmy ile plus minus i sobie pojechaliśmy pospijać to. Lodówka to cudowny wynalazek, ilekroć podróżuję to odkrywam, jak bardzo podnosi komfort życia. Wieczór zakończyliśmy jak poprzedni – najpierw z Renatą, a gdy ona poszła spać, to we dwóch, no oczywiście z piwem i Smirnoffem. Potem było najlepsze święto zmarłych w mym życiu. Oczywiście w Syrii go nie obchodzą, więc wstałem równo z mymi gospodarzami, czyli o 6:40. Pobudka była boska, okazało się, że Michała budzą dźwięki Antichrist Superstar, zajebiście się do tego wstaje. Bałem się, że będę za wcześnie w Cytadeli – otwierają dopiero o 9. Na szczęście wrodzone skąpstwo zadecydowało o skorzystaniu z autobusu, a wrodzony brak zmysłu orientacji o zagubieniu się, więc do atrakcji dotarłem dopiero koło 10, bogatszy za to o znajomość wielu parków, ulic i pełen przemyśleń o zainteresowaniu Syryjczyków językami innymi niźli ojczysty. W Cytadeli ucieszyli się, że wróciłem, więc ulgowy dali bez problemu, 10 sypów, śmiech, nie pieniądze (pełnopłatny 150). Niestety, ledwo zabrałem się do zwiedzania obiektu, to zaczęło padać, idealna synchronizacja. Przesiedziałem trochę ulewy w muzeum – mieli dość ciekawy układ, na terenie Cytadeli zrobili muzeum, do którego należało kupić kolejny bilet. Pomachałem ISICem, na co pan powiedział, że go nie honorują. Cholernie się ucieszyłem, ale zanim było mi dane spytać, czy nikt kurwa tu nie szanuje naukowców, to pan powiedział, że chociaż nie honorują, to on mi da ulgowy, bo jestem gościem. Spodobało mi się podejście, zapłaciłem pięć funtów i zwiedziłem najbardziej chujowe muzeum świata. Naprawdę, jedna sala, łazi się w kółko, są jakieś opisy nawet po angielsku, ale wszystko tak denne, że jeżeli nie pada, to nie ma tam co włazić. Historia wzgórza sięga III wieku p.n.e., przez te ponad dwa tysiące lat musiało się wydarzyć parę ciekawych rzeczy, ale syryjskim muzealnikom udało się uczynić sprawę wybitnie nudną. Potem musiałem iść do kibla, a tam już nie było zniżek dla studentów, więc zapłaciłem dziesięć funtów. Jeden kibel równa się dwa muzea – pomyślałem sobie, gdy lałem. Niestety, z nieba też lało, więc siedziałem w zabytkowej wnęce i czekałem, aż warunki pogodowe ulegną poprawie. Na terenie Cytadeli jest restauracja, ale ceny raczej dość srogie, więc wybrałem opcję outdoor. Lało jak skurwysyn, a im dłużej lało, tym bardziej nie miałem zamiaru wyłazić z mojej wnęki. Gdy w końcu przestało, to była taka godzina, że musiałem iść w umówione miejsce spotkania, pod meczet Al Ghazali – wielki i nowoczesny, zasadniczo dość dobry do orientacji, chociaż było jedno ale. Nie wiem, jak to się stało, spisek żydowski czy inna cholera, ale nagle nie mogłem zlokalizować tego obiektu. Pytałem lokalnych, ale oni też się pogubili. Skończyło się na tym, że złapałem taryfę, co gorsza z pasażerem, i zaliczyłem przejażdżkę po Halab. Podczas rozstawania się pod meczetem pan taksiarz miał nieco odmienne zdanie niż ja nt. tego, ile jestem mu winien, ale spotkaliśmy się w pół drogi (na jego połowie, niestety). Ku memu zaskoczeniu sprawy finansowe uregulowało się całkiem miło, nie darliśmy się, on pokazał mi licznik (który miał nabite jakieś 70 funtów, gdy wsiadałem, a potem jeszcze płacił pan, oczywiście wyzerowanie nie nastąpiło), a ja powiedziałem, że przecież woziliśmy tamtego. Mogłem tego nie mówić, facet nie jarzył ani słowa po angielsku, ale domyślił się i dałem jakieś takie połowy wskazania licznika. Tak się ucieszył, że nie miałem złudzeń, że ostro przepłaciłem. Cafe okazało się być zamknięte, więc siedziałem na krawężniku i czytałem w oczekiwaniu na Michała i Renatę. Popołudnie nie było przesadnie epickie, chwilę połaziliśmy, by potem pojechać do domu, do tego padało, było pochmurnie, ogólnie chujowo. Poszedłem sobie na net, gdzie podłamałem się sytuacją w Iranie – 18 października zamachowiec-samobójca dupnął im siedmiu czołowych dowódców. Wkurwili się to mało powiedziane, obwiniali na zmianę USA i UK, odgrażali się na 64

wszystkie strony. Nie mówili nic o turystyce, ale mnie za to coś mówiło, że ogólnie nie jest to najlepsza pora na wyjazd do Iranu. Cafe opuściłem pełen smutnych myśli co do dalszych losów mej podróży. Popełniliśmy wielki błąd: zapomnieliśmy kupić piwo. Nie chcąc inwestować w taksówkę, przyszło nam wypić whisky, przedyskutować problemy świata, życia i okolic, a potem iść spać. Jak widać z powyższego opisu, odkąd osiągnąłem Aleppo tempo mego zwiedzania spadło, za to wskaźnik zadowolenia z życia poszedł znacznie w górę. Kolejny dzień, kolejny nóż wbity w plecy wstawaniem wybitnie wcześnie. Już się nie bawiłem w autobus, shaltowałem taryfę i ruszyłem na lokalny dworzec autobusowy. Pan w taksówce wyjaśniał mi, że nie może włączyć licznika, bo coś się popsuło. Pokazałem mu, że może. System działa tak: każda taryfa ma na dachu oznakowanie, że jest taksówką. Może się palić światełko zielone, co znaczy, że wolna, lub też czerwone, co łatwo się domyślić, co przekazuje. Pan pokazał, że świeci się zielone, licznik nie bije, więc jest dobrze, no bo kto chciałby, żeby świeciło się czerwone? Ja chciałem i mu przełączyłem, nie ucieszył się specjalnie. Wkurwił mnie, więc dość dokładnie wyliczyłem mu należność. Nie było wybuchu entuzjazmu, ale miałem to w dupie, sprawnie dotarłem do dworca lokalnego – nie wiem ile jest dworców w Aleppo, odkryłem trzy, jest jeszcze czwarty, ale podobno nic już z niego nie jeździ. Wcześniejsza lektura przewodnika pozwoliła ustalić, że w okolicy miasta jest kilka niezłych wycieczek jednodniowych. Na pierwszy ogień poszły Dead Cities – grupa około SIEDMIUSET porzuconych osad między Aleppo i Hamą. Powstawały przed V w p.n.e. Ich rozwój uwarunkowany był szlakami handlowymi. Gdy Arabowie podbili okolice, trakty przeniosły się, a miasta nie miały większego celu, więc zostały porzucone. Wszystko zachowało się dość dobrze, w niektórych mają miejsce wykopaliska archeologiczne. No i Lovecraft wykorzystał Dead Cities w swej twórczości. Mieszkając u chłopa, który ma tatuaż Cthulhu, raczej trudno nie pojechać tam od razu. A w sumie trudno. Dworzec lokalny, nie ten dalekodystansowy wypas, gdzie wysiadałem, jest przy Park Hotel, można też nawigować na Bab Antakya, czyli dawną bramę miejską. Ma tam miejsce takie targowisko, że strach podchodzić. Sam dworzec wygląda nieco na złomowisko, ale dobra, nie pierwszy dzień w dziwnych krajach, wypytałem o busa do Serjilli – jednego z najlepiej zachowanych Dead Cities. Pokazali, kazali wsiąść. Siedziałem, czytałem sobie i czekałem, co też ciekawego dzień przyniesie. Bardzo powoli przynosił kolejnych ludzi, ale do zapełnienia busa jeszcze wiele brakowało. Pan sadzał nas kolejno od tylnych siedzeń i los chciał, że tuż po mnie przyszła starsza pani. Na potrzeby wyjazdu opracowałem skalę zachuszczenia. Trzy to ninja-namiot-Arabia Saudyjska standard. Dwa ledwo twarz widać, jeden lekka chustka na włosy, a zero to bez chusty. Pani miała drugi stopień, strasznie nie chciała koło mnie siedzieć, darła się do kierowcy, ten darł się do niej. Gdy zrozumiałem, w czym mają problem, położyłem między nią a sobą plecak. W ten sposób zażegnałem konflikt i mogła przestać obawiać się o swoją cnotę (chyba mogła się o nią przestać obawiać już wiele, wiele lat wcześniej). Oczywiście, było mniej wygodnie, niż gdy plecak leżał na ziemi, ale co tam, ważne, żebyśmy się nie musnęli przypadkiem. Z jednej strony staram się szanować kultury krajów, które mam szczęście odwiedzać, z drugiej, wynika z tego czasem taki idiotyzm, że aż boli. Po prawie dwóch godzinach zbierania ludzi ruszyliśmy. Przejazd nie był przesadnie ciekawy, najpierw wyrwać się z miasta, potem przejechać kilkadziesiąt kilometrów w strugach deszczu. Wysadzili mnie w końcu w środku jakiegoś symbolicznego miasteczka. Los obdarzył jeszcze małżeństwem turystów, okazali się być Węgrami, zwać Laszlo (strasznie banalnie) i Eva (też nie jakoś przesadnie wysublimowanie), i chcieli jechać w to samo miejsce, co ja. Niestety, transport publiczny się skończył, ale lokalny zgodził się podwieźć do rozwidlenia drogi skąd miało już być blisko. Nie zrobił tego z dobroci serca, krzyknął sobie 200 funtów. Naprawdę niemało jak za ten kawałek drogi i za to, że mieliśmy jeszcze dobre cztery kilometry z buta, oczywiście w deszczu. Ruszyliśmy, próbowaliśmy łapać stopa, ale nikt nas nie chciał, wyszła ładna wymiana zdań: - W Lonely Planet piszą, że w całej Syrii nie przejdziesz więcej niż dwieście metrów, a ktoś zatrzyma się, żeby cię podwieźć. 65

- Szkoda, że oni tego nie czytali – rzucił smutno Laszlo, gdy kolejny samochód wyminął nas na pełnej prędkości. Jednak daleko nie uszliśmy, gdy z jednej z nielicznych chat wypadł lokalny i zaprosił do siebie. Najpierw niewiele z tego wszystkiego rozumieliśmy, a gdy ogarnęliśmy, to wiele nam nie pomogło. Ile razy zdarza się w życiu, że całkowicie obca osoba zaprasza cię do siebie tylko dlatego, że akurat przechodzisz drogą koło jej domu? Konsternacja, ale co nam zależy, pogoda i tak chujowa, może się uda wygrać podwózkę. Wejście do domu to była klasyka wyobrażeń o Syrii – przez podwórze z kozami i owcami. Nie wiem, jaki ma sens pasienie zwierząt na gruzie, ale może oni wiedzieli to, czego ja nie wiem. Sam dom był w całkiem niezłym standardzie, może nie penthouse, ale wszystko dość niedawno wybudowane, jeszcze niewykończone. Weszliśmy do salonu, zasiedli na podłodze, zebrała się rodzina, która akurat była pod ręką (ze cztery osoby w różnym wieku) i rozpoczęliśmy próby integracji. Szło świetnie: - Can I use your toilet? - My name is Yussuf. Podali litry słodkiej herbaty, trochę słodyczy i winogrona. Laszlo dobył kamery i zaczął to wszystko filmować, tworząc przy tym niezły materiał do torturowania znajomych przy niedzielnych spotkaniach. Yussuf przyniósł swój zeszyt do angielskiego, gdzie miał zapisane głównie jakieś słówka i bardzo dziwne strzępy gramatyki. Następne pół godziny to była rozmowa przy użyciu pomocy naukowych. Gospodarz wynajdywał słowo i próbował nas zapytać o coś z nim związanego. - Adventure? Serjillah adventure? - Tak, bycie tutaj to dla nas przygoda. Kartkowanie. - Discovery? Serjilla discovery? - Tak, chcemy odkryć to miejsce. Oczywiście niewiele rozumiał z naszych odpowiedzi. Budowanie zdań nie miało sensu, ale jego rodzina wydawała się być strasznie dumna, że ten tak świetnie radzi sobie z językami obcymi. Chyba wierzył, że od siedzenia z nami dozna iluminacji i zacznie mówić po angielsku. Nie było nawet jak wyjaśnić mu, że to tak nie działa. Próbowałem wyklarować, że jestem jedynakiem, a on uparł się, że to synonim dla sieroty. Uparł się i nie chciał uwierzyć, że można nie mieć rodzeństwa. Nie podjąłem nawet prób wyjaśniania mu, że moi rodzice się rozwiedli, do dzisiaj bym tam siedział i wyjaśniał, co to rozwód. Gdy przerobiliśmy większość zeszytu naszego przyjaciela, delikatnie zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Ten nie mógł uwierzyć, że chcemy iść na deszcz, upierał się, że musimy zostać na noc, co mogło być nawet ciekawe, ale nie miał chyba innego zeszytu, a ten już zmęczyliśmy. Mówił, że jest kierowcą, więc delikatnie próbowaliśmy go skierować do zostania naszym, niestety, aluzji nie panjał. Węgrzy się wykazali, dali mu w prezencie breloczek z Sziged, a jego siostrze długopis. Jak źle by to nie brzmiało, wyglądało na to, że autentycznie podobają im się te dary. W końcu się zebraliśmy i poszliśmy w stronę ruin. Nie było dobrze, padało jak skurwysyn, chociaż chwilami się przejaśniało, ale szybko dowalało jeszcze bardziej, makabra. Okolica wyglądała przedwiecznie, współczesne domostwa się skończyły, w zasięgu wzroku nie było śladów cywilizacji (nie licząc niezłej drogi asfaltowej, którą szliśmy), tylko kamienie. Gdy chwilami nie padało, to nie było nawet źle, niestety: chwilami. Większość czasu było fatalnie. W końcu przemoczeni i wściekli na siebie za pomysł zwiedzania przedwiecznych miast doszliśmy do tawerny tuż przy wejściu do miasta. Prawie padli, gdy nas zobaczyli, wyglądało, że to typowy biznes koleżeński – wychodzisz niby do roboty, a de facto siedzisz z kumplami i pierdolisz w bambus. Niemniej ucieszyli się, my również, bo mieli rozpalony koksownik. Suszyliśmy się, dym walił po oczach, a oni dali nam słonecznika i herbaty. Czekaliśmy, aż przestanie padać, decyzja o odwiedzeniu kibla nie była z tych najlepszych. To się w sumie fajnie opowiada, że przez dach przeciekało, przez to nie było syfu, bo wszystko już dawno wypłynęło, a wracało się jak z kąpieli, jest tylko pewien problem: żeby móc o tym opowiadać, trzeba to przeżyć, a to nie jest zbyt przyjemne. W końcu aura zlitowała się nad nami i przestało padać. Niestety, w budce z biletami nie było nikogo, więc kolejne minuty spędziliśmy na 66

darciu się. Nie opłaciło się, gdy pan przyszedł, to nie chciał mi dać ulgowego biletu, ale mogłem w końcu zobaczyć Martwe Miasto. Rewelacja. Pełno świetnie zachowanych budynków, wyglądających jakby zostały opuszczone całkiem niedawno, no brakuje dachów, bo drewno nie mogło przetrwać do naszych czasów. Łażenie samemu, wchodzenie gdzie się tylko chce, dodaje uroku i klimatu. Niestety, lokalni idioci realizują swoje pasje graficiarsko-libacyjne w poszczególnych budynkach, więc syfu nie brakuje, podobnie jak i chujowych napisów. Miłe jest to, że bardzo mało osób dociera do tych atrakcji, gdy tam siedzieliśmy to przyjechały dwie wycieczki zorganizowane, ale poza tym pusto, dodaje się do klimatu miejsca. Gdyby pogoda nie dawała w pizdę, to przeszlibyśmy do kolejnego Martwego Miasta, Bary. Może już wspominałem, że padało, było chłodno i ogólnie chujowo? Postanowiliśmy zwinąć żagle, bo robiło się późno, a do Aleppo mieliśmy kawałek. Liczyliśmy, że wycieczka zgodzi się nas podrzucić chociaż do głównej drogi. Grupa się zgodziła, ale tour operatorka (o makijażu tak intensywnym, że można ją było wziąć za mieszkankę Martwych Miast) powiedziała, że przepisy nie pozwalają jej na zabranie kogokolwiek na pokład. Aż jestem skłonny w to uwierzyć, gdzie indziej pomyślałbym, że kanalia, ale jakoś w Syrii dość często odnosiłem wrażenie, że władza uprzyjemnia ludowi życie na wiele sposobów. Na szczęście lokalni doczytali Lonely Planet i gdy szliśmy smętnie drogą, zatrzymał się wypasiony samochód terenowy. Po krótkich negocjacjach zaprosili nas na pokład i podwieźli do głównej drogi, skąd za chwilę i za 50 funtów złapaliśmy stopa do Apamei. Pewnie jak się tam trafi o jakiejś rozsądnej porze roku to jest fajnie, do zwiedzania greckie ruiny (bo i miasto przez Greków w III p.n.e. założone), ale my mieliśmy poczucie bycia na totalnym końcu świata. Na szczęście wysadzono nas przed biurem turystycznym, które wystawiło nam kwity do Halab i kazało czekać. Dopadłem cukierni, nie miałem wielkiej ochoty na słodkie, ale od rana nic nie jadłem (no, poza słonecznikiem), a dochodziła 17. Przyjechał bus, tłok jak diabli, a lokalni prawie zemdleli, że trójka białych wsiadła na takim zadupiu. Jeden z nich klecił po rusku, bo studiował przez rok w Moskwie, tematyka koncentrowała się na tym, co widzieliśmy i jak nam się podobało. Rusyfikacja Węgrów jakoś kiepsko przebiegła, bo oni ani słowa, więc mogłem się poćwiczyć z tłumaczenia ruskiego na angielski, ma się lekki kociołek w głowie przy takich zabawach, zwłaszcza że mój ruski to nie jest powód do dumy. Wysadzili nas pod hotelem Park. Pożegnałem się z madziarskimi przyjaciółmi jednego dnia i poszedłem szukać monopolowego. Znalazłem szybciutko, oczywiście w ormiańskiej dzielnicy. To był dzień rosyjskiego, Ormianin mówił ślicznie, więc aż wstyd mi było. Gdy powiedział, że flaszka kosztuje półtora, to pomyślałem, że chce za nią 150 funtów. Dałem więc tyle, by za chwilę zdurnieć i odebrać od pana DWIE flaszki. Okazało się, że chodziło mu o półtora dolca. Ja nie wierzę, że takie przyjazne kraje istnieją, to jakaś bajka. Niecałe 4,5 PLN za 0,7 litra syrian brandy. Mniej szczęścia miałem z taksiarzem: powiedziałem mu, że chcę jechać do Pullman Hotel – wiedziałem, że nie ma sensu się wygłupiać z adresem, a te kilka minut mogę sobie przejść. Pojechaliśmy naprawdę dość długo, by w końcu dotrzeć do owszem, Pullman, ale Garage. Spytałem, czy kpi, a on zajarzył, że nie o to chodziło. Niestety, jego błąd nie sprawił, że zresetował licznik, w końcu zapłaciłem 75 zamiast 83, które wybiło. Pozostało jeszcze tylko sprawdzić pocztę. W cafe dostałem darmową cafe, więc było mi miło. W domu poinformowałem na wejściu, jaki dobry interes zrobiłem i jaką fajną brandy mam. Nie było źle, zrobiliśmy to bez większego cierpienia. Lampy epickiej nie dostaliśmy, jakieś 30 stopni to miało, ale jeżeli chodzi o stosunek ceny do jakości, to nie mam zastrzeżeń. Z naszych wieczornych rozmów, Michał wspomniał, jak mówiła jedna z pań profesor na jego wydziale: - Mężczyzna i kobieta nie są w stanie stworzyć wartościowej relacji, jeżeli nie czytają Dostojewskiego i nie rozmawiają o tym. Obawiam się, że jest w tym kraju cholernie dużo bezwartościowych relacji. Oczywiście chodzi o to, że czytają i rozmawiają, a nie że nie czytają i rozmawiają o tym, że nie czytają. U nich w szkole ktoś był chory, a pewna dziewczyna z Kalifornii narzekała na dyscyplinę. Zaoferowano mi, że może chcę zobaczyć, jak tam jest, a jeżeli po dniu szlag mnie nie trafi, to mógłbym spróbować dostać pracę, bo ciągle kogoś szukają. Bałem się o moje kompetencje, ale zapewniono mnie, że nie ma problemu. Niestety, o poranku okazało się, że autobus ich wożący jest 67

pełen i nie mają mnie jak zabrać. Jak na złość, dwie osoby wyzdrowiały. Szkoda, nawet gdybym roboty nie dostał, to zobaczyłbym sobie, jak to wygląda z drugiej strony ławy, a z tego co opowiadali, to cała szkoła była tworem raczej kuriozalnym. Następnego poranka udałem się do biura informacji turystycznej. Było jeszcze zamknięte, ale spierdoliłem z wrażenia, bo widząc mnie ogrodnik przemówił po angielsku i to nie było łamane pięć słów na krzyż, tylko normalne, pełne zdania. Informacje zdobyte samemu: jak staniesz tak, żeby hotel Mirage mieć po lewej, wysoki rządowy budynek i park za plecami, to da się tam złapać autobus 128, który jedzie na dworzec Al-Ramuseh. Dodać warto, że jedzie dość okrężną drogą i zobaczyć można ciekawe oblicze Aleppo. Gdy błoto zastąpi drogę, a ilość wraków i spalonych samochodów zdominuje widok, to mniej więcej jesteśmy na miejscu. Z oferty okolic Halab wybrałem Crac des Chevalries, zamek, który podobno zabija na miejscu. Niestety, oferta połączeń nie obejmuje tej destynacji, a sprzedający bilety nie wiedział w ogóle o czym mówię. Kupiłem za 150 bilet do Homs, poczekałem sobie trochę, a w tym czasie zaczęło padać, wizja kolejnego dnia w deszczu nie zachęcała do życia. W Homs zjadłem w zaprzyjaźnionej wcześniej dworcowej jadłodajni dobrą bułkę z frytkami Bardzo dietetyczne danie, do bułki pakują tonę frytek i zalewają keczupem, o dziwo bardzo dobre. Trochę mi rura zmiękła, jak panu się wysypały frytki na ziemię, a ten bez żadnej krępacji podniósł je i wrzucił do oleju. No pewnie się odkażą, ale cholera, trochę dziwnie. Kolejna wizyta na dworcu pozwoliła na odkrycie, że kibel kosztuje dziesięć funtów. Szkoda, że w filmach o regionie nie jest poruszany ten problem. Indiana Jones mówiący do ojca, że sorry, ale pożycz dziesięć funtów, bo przycisnęło, a wstrzymywanie moczu prowadzi do kłopotów z prostatą, to byłoby wyniesienie serii na nowy poziom. Baran od biletów uważał, że nie mają żadnych połączeń do Crac des Chevaliers przed 15, a była jakaś 11. Pomyślałem chwilę i postanowiłem pojechać do Hamy, bilet symboliczne 30 funtów. Cudów się nie spodziewałem, ale lepsze to, niż siedzieć trzy godziny i dworzec oglądać. Plusem Hamy są jej rozmiary – wszędzie można spokojnie dojść na butach, a tym samym oszczędzić sobie przyjemności negocjacji z taksiarzami. Główną atrakcję miasta są norie, czyli pokaźnych rozmiarów koła wodne, których zachowało się siedemnaście. Hama może się szczycić posiadaniem największej norii na świecie o średnicy dwudziestu metrów. Przeoglądałem ich kilka i niestety, wypasu nie ma. Rzekę Orontes doprowadzono do takiego stanu, że chce się płakać, ludność lokalna wpierdala tam swoje wszystkie odpady. Idziesz, a tu worek śmieci ktoś rzuca. Najbardziej zniszczyła mnie koparka waląca gruz prosto do rzeki i jakiś gnój, który wymyślił świetny pomysł na pozbycie się desek. Poziom wody spada i wiele norii wisi nad rzeką, chociaż da się znaleźć i pracujące, niemniej domyślam się, że niegdyś wyglądało to bardziej imponująco. Wkrótce zamiast wody w rzece Orontes będzie płynął gnój. Połaziłem po starym mieście, z którego wiele nie zostało po masakrze w 1982. Wieża zegarowa raczej nie powala, no uliczkami można się przejść. Odniosłem wrażenie, że mają więcej monopolowych niż w reszcie Syrii, co było dość dziwne, bo LP głosi, że to konserwatywne miasto. Targ musiałem przejść, ale się nie zakochałem, jakoś do mnie nie przemawiają te przybytki. Polazłem na dworzec i rozpocząłem negocjacje w sprawie przejazdu do Aleppo. Zastrzelili mnie newsem, że mam czekać godzinę, bo na ten za pięć minut wszystkie bilety wyprzedane. Cholernie to dziwne, środek tygodnia, normalny dzień pracy, autobusy średnio co godzinę, a tu wyprzedane. Strasznie dużo ludność syryjska podróżuje, głównie panie. Efekty taniej benzyny są takie, że nikt jej nie oszczędza, krew mnie zalewała, gdy przez dwadzieścia minut staliśmy , a silnik chodził. Nie dość, że szkoda paliwa, to jeszcze cuchnie. A gdy na ten pomysł wpadnie kilku busiarzy, to robi się totalna kutasówa na całym dworcu. Pomyślałem sobie, co też ciekawego może mnie jeszcze spotkać w Syrii. Zrobienie z Aleppo w jeden dzień Crac des Chevaliers będzie ciężkie, więc z żalem, ale skreśliłem zamek marzeń. W zasięgu pozostawało Qalat Samaan – miejsce, gdzie działał Szymon Słupnik, w miejscu jego słupa wybudowano katedrę i to już w piątym wieku. Niestety, sam słup podobno rozkradli pielgrzymi. Przyznam, że Szymon Słupnik to jeden z bardziej intrygujących mnie świętych. Są pewne sprawy, które dotyczą każdą żyjącą istotę, a mianowicie wydalanie. Są więc dwie opcje: albo sytuacja w 68

okolicach słupa była dramatyczna i cuchnęło jak z kibla na dworcu w Krakowie, albo lokalni sprzątali po nim, fajny etat. Ze względu na pogodę skreśliłem i Stylitę , wizja kolejnego dnia w deszczu nie przemawiała do mnie, nawet jeżeli miałbym przez kilkanaście minut oglądać miejsce, gdzie była siedziba Słupnika. W Aleppo drogę z dworca miałam dość dobrze opracowaną, ale i tym razem mnie zaskoczyli: za bilet płaciłem dziesięć sypów, natomiast tego wieczora zapłaciłem pięć. Za dziesięć dają kolorowy bilet, za pięć niebieski, nic z tego nie zrozumiałem, ale dobra. Biuro informacji turystycznej szczęśliwie było otwarte, więc mogłem uzyskać informacje o transporcie do Turcji. Oferta była skromna, jeden autobus o 5 rano... Nawet nie wiem, jak się wtedy dostać na dworzec. Oferta numer dwa wymagała negocjacji z taksiarzem. Bus kosztował 300, taxi 500. Gdy pan opuścił taxi do 400 i powiedział, że wyjedziemy o 10, to się zgodziłem, nawet taki finansowy desperat jak ja nie będzie dla dwóch dolca wstawał o 4 rano. Z centrum do mych dobrodziejów wziąłem taksówkę i wygrałem przejażdżkę życia. Gdy pan się dowiedział, że chcę do Pullmann Hotel to pochwalił mój wybór ( „good hotel, good!”). Najtańszy pokój kosztuje tam 110$, co na standardy syryjskie jest kwotą raczej dość znaczną, więc chyba musi być dobrze. Temu się pewnie jawiło, że skoro mieszkam za taką kasę, to pewnie i napiwki daję adekwatne, więc czekało go rozczarowanie. Zapinam pas, a pan coś do mnie. Myślałem, że chodzi mu o papierosa, bo takowego paliłem, ale nie, „ cygaro ok” powiedział, tylko zabronił zapinać pasy. Piękne. Po chwili osiągnął apogeum, najpierw ustalił skąd jestem. Jakieś światła, cztery dziewczynki w stopniu zachuszczenia jeden i dwa szły. Pokazuje na nie i pyta czy Bolanda też takie. Mówię, że nie, że Bolanda christian i że girlsy pokazują włosy. Akurat szła jedna bez chusty, więc mówię, że Bolanda taki model. Na co ten: „Syria no good, no riki tiki in Syria. Bolanda good, Bolanda riki tiki no problem.” Położyłem się. Koleś jakieś 50 lat, nieogolony gorzej niż ja, znaczne ubytki w uzębieniu. Obawiam się, że jego szanse na riki tiki w jakimkolwiek kraju, nawet w Tajlandii, byłyby znikome. Licznik wskazał 35, dałem panu 45, a ten dostał ataku śmiechu. No co zrobić, jakoś nie czułem się w obowiązku zostawienia mu fortuny, chociaż oczywiście współczuję problematyki riki tiki. W cafe znowu dali cafe, moja sympatia do ludności syryjskiej rosła. Do tego stał tam automat z colą w sensownych cenach, ma to więcej sensu niż model europejski, czyli jakiekolwiek napitki w knajpie muszą kosztować trzy razy więcej niż w sklepie. W domu przeprowadziliśmy szybki wywiad z brandy. Przedłużyłem mój pobyt o dobre dwa dni, ale nadeszła chwila rozstania. Czas pobytu u Michała i Renaty to była rewelacja, wspaniale spędzone dni. Niesamowicie mi pomogli w moim ciągnięciu się przez Bliski Wschód. Wieczorne rozmowy przy flakonie i kilogramach papierosów były najmilszą częścią pobytu w Syrii. Warunki miałem lepsze niż w jakimkolwiek hotelu świata. Długo nie udawało nam się położyć, bo ciągle przypominały się kolejne tematy i opowieści, chyba moglibyśmy tak siedzieć parę tygodni i pewnie by nam się nie nudziło. Rzadko zdarza mi się żywić do ludzi tak pozytywne uczucia jak te, które żywię do nich. A wszystko to, bo kupiłem kiedyś Antichrist Superstar i zapisałem się na forum MansonPL.

69

70

IX. Wielka ImproWIZAcja

Nie musiałem się bardzo spieszyć na umówione spotkanie, pożegnaliśmy się jak każdego dnia o 7:20. Złapałem taryfę i chciałem jechać do muzeum – kilkadziesiąt metrów obok jest miejsce, z którego odchodzą połączenia międzynarodowe. Kierowca o muzeum nie słyszał, więc wybrałem sobie Baron Hotel, który jest w pobliżu. Barona baran kojarzył. Trefni są syryjscy taksiarze, noclegownie znają, ale mało poza tym, trzeba sobie wynajdywać obiekty użytkowe w pobliżu swoich destynacji kulturalnych. Dobrze z taksy nie wysiadłem, a już miałem przy sobie dzieciaka, który strasznie chciał mi wyczyścić buty. Dylematy moralne związane z tym zjawiskiem mam od lat, niegdyś oburzony odmawiałem, potem miałem czas wahania się, a tego dnia postanowiłem pierwszy raz w życiu pozwolić komuś zadbać o czystość moich glanów. Wyszedł z dwustu funtów, więc go wyśmiałem, dwa metry dalej już był gotów wyświadczyć mi tę usługę za pięć dych. Dużo, ale dobrze, czyść. Miał jakiś płyn, raczej nie z Baty, a nie wiem, czy nie do naczyń, bo pienił się jak Ludwik. Poczyścił w miarę, ale bez przesadnego zaangażowania i precyzji. Dostał pięćdziesiąt funtów i zaczął się kłócić, że jestem mu winien stówę, bo buty były dwa. Wcześniej pewnie myślał, że jeden. Jednak próbował mnie wychujać tak bardzo bez przekonania, że sam chyba nie wierzył w możliwość sukcesu. Nie marnowałem na niego zbyt wiele czasu, podziękowałem i poszedłem sobie. Nie wiem, czemu ludzi musi cechować taka bezczelność, za dwie minuty roboty dostał więcej, niż wielu jego rodaków zarabia przez godzinę, ale nie mógł się z tego cieszyć, musiał kombinować i pyskować, że jeszcze, jeszcze. Pewnie kiedyś zostanie prezesem w jakiejś firmie, a przynajmniej akwizytorem. Idei dworca międzynarodowego w Aleppo nie rozumiem, jest to jakiś maluteńki parking, chociaż może dlatego, że i połączeń za wiele nie ma. Widziałem wypisane destynacje takie, jak Bułgaria, Egipt czy Libia (!!!), oczywiście wiele miejsc w Turcji i stolica Jordanii. Obstawiam, że większość tych połączeń jest z przesiadkami, nie sądzę, żeby opłacało się puścić autobus ponad 1500 kilometrów z Aleppo do Libii. Wszystkie połączenia albo bardzo rano, albo bardzo wieczorem, jeżeli ktoś lubi spać w busach, to pewnie nie tak źle, ale jeżeli chce się podjechać tylko kilkadziesiąt kilometrów, to słabe wyjście. Lonely Planet mówiło, że kantor otwiera się o 8 rano, a to co widziałem mówiło, że chyba komuś się splajtowało. Nie ucieszyłem się, miałem jeszcze trochę sypów, chciałem zamienić je na tureckie liry, żeby po drugiej stronie granicy nie zacząć pobytu od wkurwienia się na kurs wymiany. No cóż, nie da się, woził nie będę, polazłem do sklepu, nakupiłem papierosów – wspaniałe Gauloises Legeres po 65, chociaż pan pokazywał, że ma też lokalne fajki po 25 paczka. Za cztery paczki Gauloisesów mogłem kupić wagon tamtych, na szczęście nie zrobiłem tego. Dostałem wafelki zamiast reszty. Głowy uciąć sobie nie dam, ale chyba warte były więcej niż powinien mi wydać, więc całkiem miłe rozwiązanie (no, albo nie mógł ich za nic sprzedać i w ten sposób pozbywał się źle nabytego towaru). Jeszcze trochę posiedziałem przy biurze turystycznym, pogadałem z ogrodnikiem i przeszedłem chwilę przed 10 na międzynarodowy dworzec autobusowo-taksiarski w Aleppo. Koledzy zawołali mojego taksiarza, bo ten po angielsku umiał „Marlboro”. Pobiegł, wrócił z wagonem fajek. - Cigara Antakya no problem – poinformował mnie ładując mi te pety do plecaka. Tak, to na pewno nie problem, dlatego wrzucasz je do mnie zamiast normalnie do bagażnika. Popatrzyłem na niego z politowaniem, bo położył fajki na samym wierzchu. Wyjąłem trochę ciuchów, owinąłem karton w ręcznik i wcisnąłem głębiej. Uśmiechnął się radośnie, gdy zobaczył, że mam ochotę współpracować. Średnio chciałem, w sumie miałem to w dupie, ale wiedziałem, że jak to znajdą, to zmarnuję dużo czasu i pewnie będę musiał złapować jakiegoś imbecyla paroma dolarami. Niemniej ideologicznie byłem za. Wkurwiają mnie tony podatków, którymi obkłada się fajki, alkohol, benzynę i wiele innych produktów. Gdyby zalegalizowali narkotyki, to najebaliby na nie 71

takie ilości akcyz, rejestracji, podatków na pomoc dzieciom narkomanów i innego idiotyzmu, że dalej bardziej opłacałoby się jechać do Holandii, żeby spalić lufę. O poważnych substancjach nawet nie wspominam. Sytuacja dla państwa jest wspaniała, płacisz posrane ilości haraczy, żeby móc – oficjalnie, według ich danych – skrócić swoje życie. Ma to sens, bo rzeczywiście, przez lata aparat represyjny, panujący w wielu krajach, doprowadził do sytuacji, że życie to tak straszna męka, że za prawo do jej skrócenia trzeba dodatkowo uiścić. Dla wielu niepojęte wydaje się, że niezły wycinek społeczeństwa wybiera pokrywanie daniny, żeby za te pieniądze przez chwilę uprzyjemnić sobie fizyczno-psychiczne aspekty naszego bytu. Dlatego kocham meneli, mają w dupie cały ten cyrk, kariery i tytuły, napierdalają wino pod mostem, rzygają po sobie, leją pod siebie i można im skoczyć, bo pojęli oni głębię myśli takich geniuszy jak Sołżenicyn czy Kazantzakis: gdy nie masz niczego, to jesteś wolny. Do tematu państwowego: paląc i pijąc sprawiamy, że kochana ojczyzna będzie nam krócej wypłacać emeryturę (oczywiście kwestią najważniejszą w tym wszystkim jest, czy 2% dadzą mi zarobasy z giełdy, a 98% urzędasy, czy też 3% od pierwszych, a 97% od drugich). Gdy kiedyś przemycałem sobie wagony fajek z Ukrainy, to chodziło mi o te parę złotych w kieszeni. Gdy taksiarz chciał mi wpakować pety, to uznałem: a chuj, niech sobie państwo tureckie mniej zarobi na tej chorej akcyzie, a ten matoł parę dolców więcej. Niech Turcja straci, wszyscy poza kongresem USA wiedzą, co zrobiła Ormianom. /DYGRESJA: przez lata kongresowi USA nie udawało się ustalić, czy działania Turków wobec Ormian w latach 1915-1917 miały znamiona ludobójstwa. W końcu, w marcu 2010 (czyli chwilę po mojej wycieczce) ustalili: tak, to było ludobójstwo. Gratulujemy, poddajemy kolejny temat pod głosowanie: czy Ziemia jest okrągła? KONIEC DYGRESJI./ Zanim pojechaliśmy zniknął mój paszport, przyszedł trochę anglojęzyczny chłop i kazał go sobie dać w celu rejestracji. Każdy jeden przewodnik dla turysty będzie pisał, żeby nie wypuszczać paszportu z rąk. Powodzenia z takim podejściem! Do dzisiaj bym tam siedział, no ale paszport miałbym przy sobie, zgodnie z zaleceniami obieżyświatów. Chwilę potem anglojęzyczny wrócił i spytał, czy przemycę dla nich papierosy do Turcji. Panie, ja do Irlandii przemycałem, przemycę. Dostałem drugi wagon do plecaka i wyruszyliśmy. Siedziałem z tyłu, zaś kierowca i naukowiec gadali non-stop, nie czułem się przesadnie pokrzywdzony, że nie mogę rzucać błyskotliwych docinków i ciętych ripost, podziwiałem krajobraz za oknem, a że nie było nic do podziwiania, to po prostu siedziałem i czekałem na granicę. Obaj palili na tony, więc pomagałem im, totalna siekiera z fruwającym popiołem. Co mnie zdziwiło, naukowiec zapłacił dwadzieścia dolarów, reszty dostał 500 funtów. Aż sobie pomyślałem, że przebiłem local prize, w końcu Lonely Planet mówiło, że 600, a ja 400. Inna sprawa, że Lonely Planet ma napisane na grzbiecie, że jest 100% updated. No ciekawe by było, gdyby napisali, że są 63% updated: „wiecie, trochę żeśmy pooglądali, ale ogólnie nam się nie chciało, więc w miarę gra, a jak nie, to macie pecha i to nie w ustach”. Nie mogłem znaleźć Najważniejszej Kartki Świata, nie do Mraugorzaty, a takiej niebieskiej, którą dają przy wjeździe, a którą trzeba okazać przy wyjeździe. W końcu znalazłem, „Anna Karenina” mi zabrała. Podczas postoju na stacji nie wierzyłem w moje szczęście, była darmowa kawa. Na dystrybutorze stał pełen dzbanek i można było sobie polać wedle uznania. No nie próbujcie tego w Polsce. Granica. Jeszcze zanim tam dotarliśmy nasz kierowca umył samochód. Część syryjska wypadła chujowo. Znowu dojebał mnie wspomniany podatek za pobyt w Syrii, 500 funtów/10 dolarów kary za opuszczenie kraju. Na to byłem przygotowany, ale pan od wydawania kwitków na tę bzdurę miał lepszy pomysł. Dolca za podanie pokwitowania. Tak, krzyknął sobie dolara za to, że wyda mi kwitek. Urzędnik państwowy. Rozmawiałem z gnojem, ale nie, on mi nie da papieru bez dolca opłaty. Chciałem iść złożyć skargę, ale okazało się, że nie mogę, dopóki nie zapłacę skurwysynowi za ten idiotyczny papier. Zapłaciłem, kurwując mu mamusię i tatusia po ósme pokolenie, i poszedłem z wizją, że załatwię kutasowi pobyt w podziemnych więzieniach w okolicy Hamy. Dolar to wiele nie jest, ale chuj złamany w barwach narodowych to kawał tragedii. 72

W biurze skarg i zażaleń siedziało trzech chłopa. Zastanawiali się, co zrobić z dwoma punktami IQ, które Allach przyznał im do podziału w procesie tworzenia. Widać było, że debata ma miejsce od wielu lat, a końca jej nie widać. Proszę, niech ktoś mi to wyjaśni: po kiego chuja siedzi taka grupa, która nie umie po angielsku, rosyjsku, niemiecku ani hiszpańsku? Ja nie wymiatam, ale w dwadzieścia słów, które znam po hiszpańsku, to jestem w stanie się poskarżyć. W totalnie gestykulacyjnej komunikacji kazali mi iść na posterunek policji. Na pytanie, „gdzie jest?”, odparli, że nie ma. Wkurwiłem się do końca i poszedłem sobie, rozumiejąc, dlaczego ten chuj od wyjazdowych kartek był taki bezczelny. Nie ma bata, jak na nasz rząd i Brukselę, mogą sobie wyczarować największy idiotyzm świata i kazać nam za niego zapłacić, a my nie będziemy mieli wyboru, tylko wysupłać z kieszeni i zabrać pokwitowanie. Cena za poznawanie świata. Na chuja nam ta biurokracja, w jakim celu? W takim, że masz zapłacić, czy w Syrii, czy w USA, czy w Polsce. Zaskoczony byłem, bo moi syryjscy współpasażerowie również musieli uiścić opłaty wyjazdowe. Zacząłem się zastanawiać, czy aby ten przemyt fajek nie był najlepszym dealem świata. Mój kierowca poszedł do duty free, sam też chciałem iść, ale mi zabronił. Przyniósł parę kilo petów, oczywiście chciał mi je wjebać w plecak. Zgodziłem się na jeszcze jeden wagon, ale nic więcej, nie wiem, jakie są kary, ale pewnie duże. Kompromisowo wziąłem cztery paczki do kieszeni kurtki i spodni, ale dałem mu jasno do zrozumienia, że to koniec mojej wyrozumiałości, jedźmy, nikt nie woła! Przyszedł czas na Turcję, kraj starający się o włączenie w struktury europejskie, z tej okazji nikt nic nie rozumie. Jedni mówią, że obywatele Unii mają wjazd jak do domu, pieczątka i koniec. Drudzy, że nadal trzeba kupić wizę. Niestety, celnicy zaliczali się do tych drugich, zabrali paszport i kazali iść płacić. Przeszedłem kilkaset metrów, trochę bojąc się, co będzie, jak ktoś zapyta, co tam robię, niemniej nieniepokojony dotarłem do okienka wpłat. Z mojej strony było zamknięte, z drugiej zaś obsługiwało w tempie ekspresowym. - You give me dollars! - chrypiał jakiś menelowaty zawodnik. Nie widziałem opcji przedostania się na drugą stronę krat, więc pomyślałem i uznałem, że muszę mu dać te dolce. Pytam, ile. Odpowiedź: - Dollars! Tak, już znam twoje hobby, ile dolca za papierek? - Dollars!!! Dałem dwadzieścia, według mej wiedzy to była cena tego idiotyzmu. No i dali papier na dwadzieścia, z którym to musiałem wrócić niezły kawałek drogi do budek granicznych po paszport, gdzie oczywiście w tym czasie zebrało się stado ludzi. Byłem ciekaw, czy teraz okaże się, że on mnie nie zna i takiego paszportu z Unii Europejskiej, to tu nigdy nie widzieli. Niestety dla przygód międzynarodowych okazał się uczciwy, przyjął poza kolejką, za kwitek oddał passaporto z wizą turecką i tyle. Narodził się inny problem: gdzie mój kierowca? Wiedziałem, że nie ucieknie, byłem jego biletem na wjazd do Turcji. Gdzieś mi się w tym wszystkim zagubił, więc łaziłem w tę i nazad po niemałym wcale przejściu granicznym i wypatrywałem naszego samochodu, kojarzyłem, jaką mamy nalepioną reklamę. Bez tego byłoby słabo, auta raczej dość podobne, a i taksówek niemało. W końcu się znaleźliśmy, ten mnie opierdolił, że gdzie się włóczę i co za kawał chuja ze mnie, że nie zrozumiałem jego wizji tego, gdzie mamy się spotkać. Nie wiem, dlaczego ciągle płacę jakieś chore pieniądze analfabetom-gnojarzom, którzy na domiar złego są dla mnie chamscy. Pojechaliśmy, do Antakyi było 49 kilometrów. Kierowca cieszył się jak dziecko, nie miałem wątpliwości jakie są przyczyny jego radości. Dość szybko się zatrzymaliśmy, odebrał ode mnie papierosy i pobiegł do sklepu. Chwilę go nie było, wrócił w słabym nastroju i fajkami w łapach. Niezły był, pamiętał dokładnie, gdzie to wszystko poupychał, miałem małą nadzieję, że zapomni o tych u mnie w kieszeniach, ale niestety, odebrał sobie. Jeszcze zanim dojechaliśmy do Antakyi zaczął napierdalać deszcz, po prostu bajka. Taksiarz podjechał pod lokalny dworzec busowy i macha mi, że koniec naszej wspólnej przygody. Mówię, że proszę na międzymiastowy dworzec, nie chcę tu wysiadać. A ten fiut, ta chujowizna, której przewiozłem tyle Cameli, mówi mi, że mnie nie zawiezie. Antakya wielka nie jest, to były jakieś 73

może cztery kilometry, kilka minut, a ten chuj, że nie. Jak się wkurwiłem... Pomóż komuś, zaryzykuj samemu, bądź życzliwy, miej ludzkie podejście, to wszyscy pomyślą, że leżysz, wypinasz dupę i prosisz, żeby cię wydymali bez wazeliny. Kazałem mu spierdalać do swoich pasterzy, zebrałem bety i polazłem do kantoru. Za euro dawali 2,2 tureckiej liry, no comission, co było dość uczciwym kursem, więc wymieniłem konkretną ilość waluty. Jak nie miałyby się dalej potoczyć moje losy, trochę w Turcji musiałem spędzić. Taksówka na te cztery kilometry kosztowała mnie 10 lira, czyli jakieś pięć euro, czyli prawie tyle, ile kilkadziesiąt kilometrów z Aleppo. Dla odmiany, taksiarz był przemiły i coś tam po angielsku jarzył, próbował ze mną rozmawiać o życiu i planach na jego dalsze koleje, ale do przyjaciół na Facebooku się nie dodaliśmy. Dworzec to był szok. Czysto, nowocześnie, tablice informacyjne, żadnych gar kuchni czy ludzi sprzedających dobytek życia. Zakaz palenia, rany, jak ja dawno takich tabliczek nie widziałem! Polazłem do jednego pana, spytałem o busy do Trabzonu, skierował do drugiego. Kapitalizm wpłynął na tureckie połączenia szosowe tak, że mamy kilkadziesiąt kompanii oferujących przejazdy. Ceny są właściwie te same, ale pojedziesz z logiem jednego albo drugiego, cholernie ważne. To jest właśnie ta wolność wyboru, którą oferuje nam się każdego dnia. Przy stanowisku numer 71 sprzedawca potwierdził, co znalazłem na necie: bus jest o 15:30. Chwała, było chwilę przed 14. Niestety, potwierdził też cenę za bilet: 70 lira. Cóż było czynić, kupiłem, przysiadłem na całkiem wygodnej ławce i czytałem „Annę Kareninę” w angielskiej wersji językowej. Znaki zakazujące palenia głosiły, że kara wynosi 62 liry – ciekawe, jak to wyliczyli? Nie 61, nie 63, nie 59, nie 65, a właśnie 62. Poza nonsensownymi przemyśleniami i lekturą rosyjskiego klasyka nie miałem zbyt wiele do roboty. Głodno, zimno, chujowo, mokro, samotnie. Padłem podczas wizyty w toalecie – wstęp kosztował 0,75 lira, ceny zdecydowanie zachodnie. Na pociechę miałem to, że naprawdę była to toaleta, nie kibel, nie sracz, a właśnie toaleta. Na wkurwienie miałem to, że dojrzałem autobus konkurencyjnej firmy, który odjeżdżał o 15:00. Takie prawa wolnego rynku, że nie powiedzą ci, że możesz oszczędzić trzydzieści minut, jak pójdziesz parę okienek obok. Z nudów sprawdziłem ceny papierosów: L&M kosztują 3,75 lira, gorsze pety 3,5 lira. Taksiarz powinien właśnie był kończyć stawianie mi pomnika przed swym domem. Bus był małą nagrodą za dotarcie do niego. Czysto, wygodnie, samemu na dwóch siedzeniach (poza mną były trzy osoby, nie wiem, jak im się to opłaca), dla każdego słuchawki. Jedyne, co mnie martwiło, to przewidywany czas podróży: cel mieliśmy osiągnąć następnego dnia o 13. Ponad dwadzieścia godzin w Mercedesie, bardzo długo, ale przynajmniej sucho i ciepło. Miałem nadzieję, że źle się zrozumieliśmy i że jednak będzie szybciej, w końcu to jakieś 600 kilometrów, nie tak bardzo daleko. Niestety, średnia podróży to było idealnie sześć dych na godzinę, do tego postoje. Wyświetlili nam „Rush Hour 3” w dubbingu. Rock i Chan jadący po turecku... Ten film naprawdę może się podobać! Obsługa przejazdu była bajeczna – pan w RĘKAWICZKACH polewał napoje, sesja zimna – cola, sesja ciepła- kawa. Kontrast z Syrią gargantuiczny. Potem była lokalna komedia, oczywiście nic nie rozumiałem, ale widziałem, że postawili na grę aktorską, scenariusz i reżysera. O 21:40 postój pod tytułem „Kup kierowcy obiad”, znaczy idź i kup sobie, a oni za to dadzą jemu. Jakoś nie widziałem opcji wegetariańskich, a papierosami też można się najeść. W kiblu (płatnym, znowu 0,75 liry w plecy) strasznie chcieli mi zlać ręce Dettolem i liczyli, że z tej okazji zatańczę. No nie wyszło, napiwku nie było. Pojechaliśmy dalej, udało się zasnąć. Dokładnie o 1:32 mnie (p)obudzono. Wiem, bo mój pysk leżał koło tarczy zegarka i jak mnie trącali, to było pierwsze, co zobaczyłem. Chciałem zakurwować z pytaniem, kogo pojebało i komu pierdolnąć, ale jak zobaczyłem, że budzi mnie pan w mundurze z ostrą bronią, co gorsza wycelowaną w mój ryj, to postanowiłem nie pytać. Pokazałem mu paszport, on przeprosił mnie za swoje zachowanie. Nie, co ty, codziennie wstaję o tej godzinie. Macie granicę w środku kraju? Jeszcze wizy zacznijcie wydawać i brać za nie opłaty. Chwilę później podali napoje, 2:02, koleś łazi po busie i rozdaje herbatę, kawę i colę. Nie mógł uwierzyć, że chcę opcję numer trzy, ale dał. Jak na wielogodzinną podróż autobusem, to nie było źle. Ogrzewanie w miarę rozsądnie dawało, na zewnątrz było 7 stopni, jakimś cudem nie zrobili sauny, a coś tam ciepliło. Potem było już tylko gorzej. 74

Najpierw skretyniały steward, czy jak tam nazwać ciecia, który obsługuje w tureckim autobusie, obudził mnie i poinformował, że nie można trzymać nóg na siedzeniu. Pokazałem mu, że nie mam butów, że naprawdę mu tego nie upierdolę, a trochę przyjemniej spędza mi się czas tak, niż gdy siedzę i chuja sobie gniotę. Powołałem się też na autorytet dziewczynki przede mną, która leżała jak i ja. Nie przeszło, mam siedzieć. Będziesz za to idioto siedział na Sądzie Ostatecznym, a potem z Piłatem i Judaszem u Dantego. Jednak opus magnum imprezy nastąpił chwilę później. Próbuję spać, aż tu nagle czuję, że mi ciepło. Co to? Poszczałem się? Nie, pan nie mógł spać i poszedł sobie zalać gorący kubek (w slangu grabarzy mówią tak na urnę). Wracając potknął się, a całą zawartość naczynia wypierdolił na mnie, lewą nogę konkretnie. Parzyło dość konkretnie, czekałem, aż obsługa rzuci się mi pomóc. Niestety, bryzgnęło na fotele, więc steward-idiota zajął się wyposażeniem i niemal ryczał, że się pobrudziło, symultanicznie miał w dupie mą osobę, chociaż bolało mnie bardziej niż fotel. Zabrałem mu papier toaletowy i próbowałem się wyczyścić, ale niewiele to pomogło. Nie podał mi nic, sprawca całego gnoju nawet „sorry gregory” nie powiedział, a mnie pozostało bawić się w usuwanie efektów jego działalności. Poszedłem do składziku, znalazłem Dettol i dość obficie się nim dezynfekowałem. Wali jak po chlaniu, ale przynajmniej nie zupą, a to cudo w miarę szybko wyparuje. Jeżeli kiedyś zrobicie tak jakiemuś świadomemu swoich praw Amerykanowi, to nie wypłacicie się do końca życia, wasze wnuki będą jeszcze dawać za to, a nawet odsetek nie pokryją. Kurwa, nie jestem pamiętliwy, rozumiem, że coś takiego może się wydarzyć, ale jeżeli już do tego doszło, to może podejdzie pan i powie coś w deseń „chujowo mi, że ci sprzedałem wrzątek, autobus wykonał popis na szosie i się spierdoliłem, no nie mogę ci wiele pomóc, ale sorry”. Gdyby mi to powiedział po turecku, to też bym zrozumiał. Kusiło iść i przekazać, że dziękuję, że nie wylał mi tego na jaja, bo dopiero byłoby ciekawie. Gdy już się pogodziłem z tym, że mnie boli, zdałem sobie sprawę z innego niewesołego aspektu sytuacji: za kilka godzin chcę występować w konsulacie Iranu, więc wypadałoby nie przynieść na sobie rosołu. Im bardziej myślałem o spodniach, tym więcej Dettolu lałem na siebie i tym częściej chodziłem po papier. Gdy już się w tym niemal ukąpałem, to próbowałem spać dalej. Wkurwiony na tyle, że jednak ośmieliłem się wyłożyć sobie nogi na oba siedzenia. Resztka nocy minęła całkiem dobrze, nikt więcej już mnie niczym nie zalał. Co więcej, udało się przespać kolejne parę godzin. Niestety, mózg zaczyna odpoczywać dopiero dwie godziny po tym, jak zaśniemy, ale i tak czułem się wcale nieźle jak na noc w busie. Koło południa temperatura wyjechała do DWUDZIESTU stopni (był 5 listopada, więc pozwalam sobie na zachwyt). Po lewej pojawiło się Morze Czarne, słońce ładnie świeciło, można było mieć nawet jakieś pozytywne przemyślenia na temat egzystencji. Na szczęście przy wjeździe do Trabzonu wjebaliśmy się w korek, więc można było je porzucić na rzecz refleksji bardziej właściwych życiu codziennemu. Dołożył się do nich stewardidiota, który zobaczył, że piszę smsa. Gdy podróżuje się z moim budżetem, to sms to poważna sprawa. Miałem trzy numery, pod które wysyłałem każdego dnia, co u mnie. Nie waliłem kutasówy, że w porządku i pozdrawiam, tylko starałem się to personalizować. Jak masz kilkanaście godzin w busie, to i czas na wymyślanie lepszych treści jest. Siedziałem więc tak sobie, pisałem do obiektu uczuć oddalonego o kilka tysięcy kilometrów i starałem się, żeby każda litera i znak przestankowy były najlepsze na świecie. Patrzę w tę Nokię, a tu przychodzi steward-idiota i mówi mi, że podczas jazdy autobusem nie wolno używać telefonu. Nie wiem, jak przy swoim debilizmie był w stanie nauczyć się podstaw języka Królowej Wiktorii, ale niestety, jakoś mu się to udało. Mówię mu, że to nie samolot (litościwie nie napiszę o sensowności wyłączania komórek na czas lotu) i że można używać telefonu. Idiota odpowiada, że nie, bo będzie wypadek. Pewnie debil przeczytał, że kierowca nie może gadać w czasie jazdy, ale nie do końca zrozumiał i wyszło mu, że wszyscy. Po dobremu nie chciał, więc wyjebałem szybko po angielsku, że ponieważ kierowca, co chwilę gada przez telefon, to ja sobie pozwolę na pisanie smsa, ponieważ nie przekonuje mnie jego argumentacja i nie widzę realnego wpływu mojego smsa na bezpieczeństwo naszej podróży, niemniej jeżeli takowe zauważę, to natychmiast przestanę pisać. Nie zrozumiał nic, ale wstyd było mu się przyznać, więc powiedział, że ok, ja też powiedziałem, że ok i rozeszliśmy się, on do trucia dupy innym, ja do kończenia arcydzieł na 160 znaków. 75

W końcu chwilę przed 13 osiągnęliśmy Trabzon. Źle, bo w Lonely Planet jest tylko parę słów o mieście, mapki brak. Po drugie kolejna pieprzona kraina deszczowców. Roma znalazła mi hostel, jedyny w mieście, więc popytałem taksiarzy o centrum (wiedziałem, że między dworcem, a centrum po lewej i niby pięć minut – hostele zawsze są oddalone o pięć minut od dworców) i poszedłem z buta. Pytałem niemal każdego napotkanego, niektórzy nawet wiedzieli, czego chcę i w miarę bezboleśnie znalazłem Hostel Destas. Wejście nie było łatwe, ojebali się zamkami kodowymi, ale dotarłem i z uśmiechem właściwym zdobywcom świata poprosiłem o najtańsze miejsce w dormitorium. Na to usłyszałem, że nie ma. Kurwa, dobra, to jedynkę, albo po ile dwójka? - Wszystko pełne. Aha, a te klucze, które wiszą to ozdoby? - Nie, nie możesz tu zostać. - Dobra, dokąd kurwa iść? - A ile chcesz zapłacić za nocleg? - Jak najmniej. - Górna granica? - 20 lira i absolutnie nie do ruszenia, a najchętniej jak najmniej, standard mnie nie obchodzi. Przydzielili mi pomocnika. Poszliśmy razem, ten żył w Niemczech (średnio unikatowe w skali narodu tureckiego) i coś po niemiecku. Zmiana języka, dukam, że chcę jak najtaniej i czy dostanę poniżej 20 lir. Spróbujemy. Znaleźliśmy lokal, zwał się jakoś Hotel Kaloriferi, dwadzieścia, pasuje mi i im, taniej nie będzie. Rzuciłem rzeczy do pokoju, zebrałem, co potrzebne i z powrotem na dworzec, teraz po taksówkę. Znalazłem rozumiejącego angielski na tyle, że „Iran embassy” coś mu mówiła (chociaż w Trabzonie mają konsulat). Zapłaciłem jak za woły i zboże w jednym, ale dotarłem. Jest flaga, jest remont, są dwie chałupy. Robotnicy życzliwie wskazali, dokąd iść, proletariacie świata łączmy się. Dygresja o wizie irańskiej. Jest to temat na doktorat. Reguły zmieniają się zależnie od tego, gdzie o nią wystąpimy. Gadałem z kilkunastoma osobami, które miały przyjemność aplikowania, niektórym się udało, innym nie. Jaja potężne, sytuacja na listopad 2009 wyglądała tak: w Damaszku czekało się TRZY tygodnie na decyzję, w Stambule tydzień, w Europie Zachodniej od dnia do trzech tygodni, zazwyczaj dwa tygodnie. Co do przyznawania: w Damaszku ciężko, w Stambule lepiej. Ankara nie wiem jak, najlepsze opinie miało Erzurum i Trabzon, ale w tych miastach starało się znacznie mniej osób, więc i próba mniej wiarygodna. Nationality is the key, przy całej przygodzie opłaca się nie być Brytyjczykiem i Amerykaninem, oni mają trudniej, drudzy właściwie nie mają po co aplikować. Polacy mówili, że zazwyczaj nie ma kłopotów, ale bywają sytuacje, gdy Iran całkowicie się blokuje na turystów. Na przykład gdy mają dym z zachodem, a jak wspominałem - właśnie mieli. Po wiadomościach o tym, że był zamach i że są wściekli, chciałem się poddać i nawet nie męczyć w jeżdżenie po Turcji, tylko od razu z Aleppo do Stambułu. Renata kazała mi jechać i spróbować, argumentując słusznie, że jak tego nie zrobię, to całe życie będę się zastanawiał, czy bym dostał czy nie. Sprawa ma też inne oblicze, to nie jest groszowa impreza – wystąpienie o wizę kosztuje zależnie od narodowości i jest to sytuacja, kiedy opłaca się być obywatelem kraju islamskiego. Z moich ustaleń, sprawa miała mnie kosztować osiemdziesiąt euro. Miliony dolarów wydane na propagandę mającą obrzydzić mi Iran nie zadziałały tak skutecznie, jak ustalenie, z jakimi problemami związany jest wjazd do tego kraju. Żeby sprawa była jasna, najtrudniejsza do zdobycia nie jest wcale wiza Iranu, Angoli czy Arabii Saudyjskiej (tu po prostu nie ma tematu). Hey, hey, USA! I cenowo przebija Iran, głównie dzięki uroczej praktyce umawiania się przez numer godny agencji towarzyskiej. Gdzieś w okolicach połowy drogi autobusem wkurwiłem się sam na siebie i zadałem sobie pytanie, czy ja mam coś z głową. Po chuja się tak męczyć, na świecie jest tyle ciekawych miejsc, a mnie ciągnie do islamskiej republiki, gdzie nie bardzo chcą wpuszczać. W ojczyźnie potencjalna miłość życia, dobre piwo, wódka i kumple, a ja miasto portowe zwiedzam, żeby walczyć o naklejkę. Wycofać się już nie dało, ale nastrój miałem taki sobie. Okazji do umycia się nie było od bardzo dawna, więc sam czułem, że cuchnę, a wiele osób podkreślało, że dobrze się odwalić, broń Allahu nie 76

przyjść do ambasady w krótkich gaciach i bezrękawniku, bo to dla Irańczyków dość obraźliwe. Miałem na sobie kurtkę przeciwdeszczową, a pod nią bluzę Pearl Jamu. Średnio wytworny zestaw, ale drugą bluzę miałem Laibacha, z napisem na klacie „We believe in god but we don't trust him” , więc słabo w czymś takim do konsulatu Iranu. No i miałem spodnie z żółtymi zaciekami po zupie, nawiasem wspomnę, że oparzenie nadal bolało. Dzwonię, otwiera jakiś emerytowany cieć w sweterku. Mówię mu, że ja do konsula. On, że jest konsulem i o co chodzi. Zemdlałem. Nie było gdzie, więc mówię, że chcę zmarnować dużo kasy na wizę, której pewnie nie dostanę. Wyjął dwa formularze, zrobiłem, oddałem. Wróciły do mnie, bo okazało się, że i z drugiej strony trzeba coś uzupełnić. Na przykład podpisać, że podczas wycieczki zobowiązuję się do przestrzegania praw Islamskiej Republiki Iranu. Podpisałem, głupsze rzeczy już podpisywałem. Dwa zdjęcia aplikanta, bez nakrycia głowy i okularów przeciwsłonecznych, dałem. Dostałem kartkę, na której były jakieś szlaczki, numer konta i kwota 75 euro. O, taniej niż myślałem, na necie mi wyszło, że 80. Przykazano mi iść z tym do banku. Teraz pozostało zadać najważniejsze pytanie: kiedy się dowiem, czy zasłużyłem na wizę irańską. - No, proszę przyjść tak koło 16. Super! Czy dostanę, czy nie, to przynajmniej nie będę siedział za długo w Trabzonie. Najbardziej bałem się, że powie, że tydzień. Wtedy bym czekał, ale nie wiem, co bym robił, chyba jajami się bawił. Gdyby powiedział trzy tygodnie, to bym zrezygnował, nie miałem kasy, żeby tak długo siedzieć w Turcji, bo pewnie Kurdystan warto zwiedzić, ale może niekoniecznie w listopadzie. Co tam pora roku, dupa z podróżowaniem bez paszportu po kraju, gdzie w środku nocy, gdy do autobusu kolbami załomocą. Na szczęście ustalenia z netu się potwierdziły, Trabzon jest szybki. Szczerze to nie wiem, co tam konsul ma do roboty poza lepieniem raz na czas wiz turystom. Polazłem szukać tego banku. Dał mi trochę wskazówek dokąd iść, ale wiedziałem, że poszukam sobie. Bo to oczywiście nie mógł być byle jaki bank, tylko jakieś Turkish cudo. Znalazłem, mieli przerwę obiadową. Przypomniałem sobie, że w sumie dość dawno nie jadłem. Kupiłem jakiś burek wegetariański i colę. Powałęsałem się po centrum Trabzonu, wypasu nie ma. W centrum sklepy, pomnik Ataturka, niespodzianek brak. Pełno banków, chwilę poszukałem tego mojego, bo jeden na drugim. W końcu się otworzyli, numerek do kolejki, dwadzieścia osób przede mną. Wiedziałem jedno: czy tę wizę dostanę, czy też nie, to wieczorem się tak napierdolę, że umrę. Zastanawiałem się, czemu on kurwa nie może pobierać tych opłat w ambasadzie, rzucasz mu 75 euracza i tyle. Ech, bo Islamska Republika Iranu mogłaby być stratna, a tak kasa idzie od razu do wiadomo kogo. Nastał mój czas, paszportu dać nie mogłem, więc poszło prawo jazdy. Mam w nim zdjęcie z czasów, gdy miałem długie włosy, co tak bardzo spodobało się kasjerowi, że zawołał dwie osoby i oglądali sobie moją fotę. Podobnie moje imię niesamowicie ich bawiło, może Michał znaczy jakąś kurwę po turecku. Uśmiechałem się życzliwie, bo bałem się, czy mnie nie wyśmieją, jak dam ten kwitek. Na szczęście chyba częściej miewają takich baranów, najszybciej zmarnowane 75 euro w życiu. Opcji zwiedzaniowych w zasięgu butów nie było. Oglądnąłem parę sklepów i to był mój dzień: znalazłem „The Drought” Ballarda za trzy liry, oczywiście po angielsku. Niestety, szału z literaturą w tym języku nie było, jeszcze „Moby Dicka” widziałem. Przewodników Lonely Planet nie było w ogóle, nawet po Turcji, o innych nie wspominając. Dochodziła 15, dobrze ponad godzinę czekania, nerwicę miałem totalną i absolutną. Wydawało mi się, że konsul mnie polubił, ale z drugiej strony starałem się nie robić sobie wielkich oczekiwań. Siedziałem na krawężniku przy skrzyżowaniu wielopoziomowym z Anią Kareniną i wspólnie dostawaliśmy pierdolca, ona przez Wrońskiego, ja przez wizę. Miejsca nie wybrałem, bo mi się spodobało, a dlatego, że nie mogłem znaleźć żadnej sensownej ławki. Za ciepło też nie było, miałem nadzieję nie dostać zapalenia pęcherza. Poświęcałem się też przemyśleniom, czy jak w Iranie się mówi 16, to znaczy naprawdę 16, czy raczej 17 i uznane będzie za chamstwo jak przyjdę punktualnie. Ten sobie tam siedzi w ładnym pokoiku i ma cieplutko, a ja fiuta pod mostem mrożę. Zapisałem w kalendarzu: następny wpis będzie po decyzji, od której zależy mój najbliższy miesiąc życia i humor na parę dni. O 16:07 uwiesiłem się na dzwonku już dobrze znanego mi budynku. Otworzył konsul, zaprosił. Dałem potwierdzenie zapłaty, otworzył szufladę, wydobył paszport i powiedział, że 'no visa'. Bydlaku w dupę jebany... 77

Biorę paszport, coś mi nie gra, bo na okładce jest po japońsku. Mówię, że nie mój. Zreflektował się, znalazł właściwy i mówi, że jest wiza, zaprasza. Podziękowałem, wyszedłem. Przeszedłem kilka metrów od konsulatu i gdy wiedziałem, że mnie nie widać, zrobiłem takie yes, że Marcinkiewicz wysiada. Skakałem po schodach, miałem ochotę rzucić się w ramiona każdemu Turkowi i Turczynce i krzyczeć, że UDAŁO SIĘ! Że wyszło jak w filmach, że za bycie upartym, za mękę drogi, za wydanie niesamowitej kasy będzie mi dane spełnić jedno z marzeń życia. Zaczął ze mnie schodzić stres, poczułem, że przyda się coś zjeść. Nakupiłem wina do celebracji sukcesu, poszedłem na pizzę – inne opcje wegetariańskie raczej nie zachwycały. Była dość ciekawa promocja, kup pizzę, a drugą taką samą mniejszą masz gratis. Prawie rzygałem, tyle tego mi dali. Pognałem na net i napisałem wszystkim o mym sukcesie. Moja matka prawie umarła z przerażenia, bardzo kibicowała, żebym nie dostał tej wizy i zamiast w Iranie spędził czas na Bałkanach. Poszedłem na dworzec dowiedzieć się o godziny odjazdów autobusów, jakoś dziwnie to wyszło. Pan mówił po angielsku jak ja po turecku, więc ja, że chcę do Iranu. Napisał mi cenę na kartce i powiedział, że odjazd o 21 i że mogę jechać. Pomyślałem sobie: cholera, to się da zrobić, pobiegnę po bety do hotelu, wino opierdolę w autobusie i już jutro mogę być w Iranie. Po chwili ochłonąłem. Jednak nie, zobaczę cokolwiek w tym Trabzonie, pożegnam się z winem, skorzystam jeszcze z jakiegoś cywilizowanego internetu, bo nie wiadomo, jak to będzie po drugiej stronie granicy. Poza tym wyśpię się na płaskim, zjem coś sensownego na śniadanie. W hotelu było tak sobie, miło było wziąć ciepły prysznic (przechodzący niekontrolowanie we wrzący), ale w pokoju już za miło nie było. Kaloryfery nie grzały, a na zewnątrz było ledwie kilka stopni. Niezła zmyłka, hotel zwie się Kaloriferi, ale kaloryfery nie działają. Dość dużo wybitych szyb nie poprawiało sytuacji. Warto zaznaczyć, że w Turcji sytuacja hotelowa jest dość specyficzna. Nierzadko najtańszą opcją w mieście jest burdel. Zdarzają się czasem nieporozumienia, ale ogólnie podróżujący nauczyli się, że można tam iść, a obsługa, że jak chłop z plecakiem, to niekoniecznie trzeba go zasypywać ofertami sexu. Widziałem panie narodowości ukraińskiej snujące się po korytarzach, widziałem trochę wchodzących panów, ale dramatu nie było, nikt niczego ode mnie nie chciał. Ewentualnie mogłem zgodzić się na masaż poparzonej nogi, ale chyba tego nie było w ofercie, nie sprawdzałem. Położyłem się w łożu, zapakowałem w śpiwór, na to wszystkie koce hotelowe (czystość taka, że żal o niej pisać), laptop na kolana, film i najpierw piwo Efez, a potem wino w dłoń i zniszczyłem się do poziomu gruntu. Powstałem o 6:50. O, mam jeszcze pół wina. To poprawmy. Wstałem o 12. Gdy pytałem, to powiedzieli, że check out jest o 20. Prysznic i pakowanie, niestety przyszedł najpierw cieć, a potem właściciel i kazali się spakować. No tak, 12 czy 20, mała różnica. Poszedłem na dworzec i za 50 lir kupiłem bilet do Dogubayazit, ostatniego miasteczka przy granicy. Chciałem do Van, bo mają tam pływające koty, ale baran z działu biletowego nie rozumiał, że Iran przez Van, więc się nie udało. Pozwolono mi zostawić rzeczy na dworcu, więc mogłem iść pozwiedzać Trabzon. Wypasu nie ma. Ichnia Aya Sofia jest w porządku, ale jeżeli ktoś widział oryginał, to może się tylko uśmiechnąć. XIII wiek, ale po drodze została zamieniona na meczet i przeszła starcie fresków, a podczas II światowej Ruskie miały w niej szpital. Dzwonnica też bez wielkiego pierdolnięcia, resztki fresków. Jak za trzy liry, to nie był sukces, podobnie chyba pomyśleli inni zdobywcy Turcji, byłem jedynym turystą w zasięgu wzroku. Na szczęście pogoda była po mojej stronie, miłe słoneczko i błękitne niebo, przerwa od jebanego deszczu. Z minusów, spanie w warunkach hotelowych zakończyło się epickim katarem. Szlag by ich trafił, prawie 10 euro, a w nagrodę jest się chorym. Po dłuższych przemyśleniach zdecydowałem się iść w koszta i kupiłem „Moby Dicka”, Karenina się kiedyś skończy. Księgarnia miała w sumie może z dziesięć tytułów po angielsku, wszystko z klasyki w wydaniach Wordswortha, każdej pozycji kilka egzemplarzy. Rekordem była „Eneida” w SZEŚCIU kopiach. Do końca świata tego tam nie sprzedadzą. Pojadłem, posiedziałem na necie, zapewniając wszystkich, że parę osób wróciło żywcem z Iranu i że może mnie też się uda. Martwiło mnie, że nie mam ani pół przewodnika, ani mapki. Spisałem jakieś adresy, coś tam przerysowałem, ale widziałem, że będzie męka absolutna. Waluty nawet nie ma co szukać, żaden kantor nie ma, chyba jest zakaz wywożenia z kraju. Posiedziałem na necie, bo nie 78

wiedziałem, jak z tym będzie w następnym kraju. O wyższości tureckich netowni nad syryjskimi: tam szedł Michael Jackson, tu The Prodigy. W końcu poszedłem siedzieć na dworcu i bawić się z kotami. Życia kota w Turcji nie jest za wesołe, lokalni intelektualiści lubią sobie kopnąć zwierzynę, no bo jak siedzi przy taksówce, to co ma nie kopnąć? Wszystkie wygłodzone, ale niestety, nic nie miałem, żeby im dać. Jakaś Japonka chciała kupić bilet, ale nie mogła pojąć, że sprzedający jej nie rozumie (zaskakujące, że nie znał japońskiego) i krzyczała, tupała, że aż wstyd. Chciałem nawet pomóc, ale gdy okazało się, że ona po angielsku nie bardzo, to się poddałem. Pokrzyczała i poszła. W końcu po 20 przybył autobus, wpakowałem się i miałem nadzieję, że pozwolą samemu siedzieć. Niektórzy pasażerowie dość kontrastowali z nowiutkim busem. Wsiadali klasyczni pasterze z tobołami i kijami, miałem nadzieję, że mi takiego nie dosadzą. Jednak największe zaskoczenie wzbudził we mnie pan w bluzie z napisem „Budujemy Nową Hutę”. Próbowałem zagadać, ale nie było jak, udało się tylko ustalić, że nie był nigdy w Polsce, więc nie wie nawet, co wybudował. Po nocy w zimnym hotelu miałem nadzieję, że będzie ciepło. Było, przegięli w drugą stronę, absolutna palmiarnia, cały mokry byłem, spać za bardzo nie szło, więc podziwiałem widoki, co nie jest łatwe, gdy panuje noc. Dość szybko zaczął się śnieg, co mnie przeraziło, bo ciuchy miałem zdecydowanie nie na takie warunki. Już w Trabzonie lekko nie było, nie spodziewałem się tropików, ale cholera, śnieg? Szykowały się inwestycje w ubrania. O 4:50 obudzili i kazali zmienić autobus. Okazało się, że tour operator kleci po rusku, akcent miał dość solidny. Gdy powiedział „Ja żył w Mołdawskoj” to zrozumiałem, że użynał – co mnie obchodzi, że jadł kolację, pomyślałem i dopiero przy powtórce mi się udało pojąć. Pytał po co jechać do Iranu, sensownej odpowiedzi nie byłem w stanie udzielić. O 6:20 dotarliśmy do celu. Wypoczęty, że hej! Wysiadam, patrzę i widzę Ararat. Wspaniale, wyglądał jeszcze lepiej niż od strony Armenii. Posiedziałem na dworcu, który nie jest przesadnie okazały. Zaprosił pan z jedynego czynnego lokalu, dzieciak tam mówił trochę po angielsku. Dali herbatę, musiałem przeczekać wroga. Musiałem też skorzystać z toalety. Po dworcach w Antakyi i Trabzonie byłem dobrego zdania o infrastrukturze w Turcji. Niestety, w Dogubayazit nie przeinwestowali. Betonowa buda to oksymoron, ale tam mają coś takiego. Że syf to jedno, ale że trzeba używać wody zamiast papieru to inny temat. Było 0 stopni, w nocy na pewno ujemna, więc po prostu koszmar nie do wyrażenia słowami. W kranie też lodowata, wyszedłem z odmrożeniami nie tylko rąk. W pobliżu mają pałac Ishaka Paszy, który podobno rozkurwia sufity. Gdyby nie temperatura, to pewnie bym spędził dzień i zobaczył sobie, ale zamiast rękawiczek miałem już dość srodze zdewastowany budżet. Chłopak w lokalu strasznie chciał mi załatwić tour do pałacu, ale nie dałem się przekonać. Wybiła 7:00, zapłaciłem dzieciakowi 50 kurus (czyli pół liry) za herbatę i poszedłem w „miasto”. Sto netowni, dwieście hoteli i 36 tysięcy mieszkańców, w dużej mierze obsługa granicy. Wlazłem do pierwszego otwartego sklepu z odzieżą i po krótkich negocjacjach kupiłem czapkę i rękawiczki. 20 lira jak krew w piach, ale tyle radości, że początkowo chciał 25. Wyszedłem i o ile przyjemniej! Tak to można żyć. W biegu zjadłem bułkę i znalazłem miejsce, z którego odchodzą busy do granicy. Busiarz miał pośrednika, co miało takie plusy, że siedziałem w biurze przy piecyku, paliłem pety z pracownikami (raczej się tam nie zajeżdżali, śniadanie sobie robili) i czekałem, aż kierowca zdecyduje się wyruszyć. Poczęstowali mnie żołędziami. Nie zostałem fanem, chociaż nieco lepiej rozumiem dziki i wiem, co jeść, jak będzie ciężki głód. Sytuacja nie była zła, lokalni musieli czekać w busie, aż zbierze się komplet, ja w nieco przyjemniejszych warunkach. W końcu pan dał sygnał do odjazdu, zapłaciłem pięć lir i pojechaliśmy. W busie rzucił mi się w oczy Japończyk. Domyślałem się, że też jedzie do Iranu, zaczęliśmy gadać. Na imię mu dali Teruhisa, ale mówił, że na potrzeby podróży skraca do Teru. Pojęcie o sprawie miał jak i ja, plany na dzień dobry podobne, więc dość szybko postanowiliśmy współpracować. Miał też przy sobie skrzypce, co mnie dość zaintrygowało, ale postanowiłem zapytać kiedy indziej. Granica to absolutny kocioł. Obywatele Iranu mogą jeździć do Turcji bez wiz, więc handel mrówek kwitnie, tachają ze sobą pełno rzeczy nabytych w kraju Ataturka. Połowa jeszcze nieco najebana. Od razu rzucili się do nas lokalni przedsiębiorcy, że nam rozmienią walutę. Strach się bać, ale potrzebowałem czegoś, więc rozpocząłem rozmowy. Według xe.com, za lirę powinno być 6680 riali. 79

Po długiej walce udało się dostać 6000, no w plecy 10%, ale przynajmniej będzie na pierwsze parę godzin. Mnie poszło szybciej, jemu nieco dłużej, ale w końcu opuściliśmy Turcję. Pozostawało rzucić się w objęcia pracowników służb granicznych Islamskiej Republiki Iranu. Ci od razu nas wyłapali i zaprosili do pokoiku. Tam siedział pan, który miał wygląd KGBisty. Nigdy nie spotkałem nikogo o tak stalowym spojrzeniu. Mówił perfect po angielsku i zadał nam serię pytań, niektóre odpowiadaliśmy wspólnie, niektóre indywidualnie. Niby miła rozmowa, ale badał nas dokładnie. Dość duża różnica między naszymi wspaniałymi pogranicznikami, którzy po 15 latach pracy przechodzą na emeryturę. Ten miał jakieś 40 lat i aż kusiło zapytać, czy torturował przeciwników jedynego słusznego systemu. Poproszono nas o podanie planu podróży, więc takowy podaliśmy. Po kilku minutach podziękował mi, a Teru musiał iść do pobrania odcisków palców – standardowa opcja dla obywateli Japonii. Irańczycy jadący do ww. państwa są poddawani tej procedurze, więc ci postanowili ufundować ją obywatelom Kraju Kwitnącej Wiśni. Niezłe, gdybyśmy tak robili, to Amerykanie mogliby zobaczyć, jakie to przyjemne iść na rozmowę do konsulatu. Po chwili Teru wyszedł z całymi łapami w atramencie. Byli mili i dali mu chusteczki. Mówił, że sprawa średnio prosta, trzy formularze schrzanił, ale w końcu udało się odbić. Skierowali nas też do biura turystycznego, gdzie dano nam w prezencie mapy regionu i ulotki informacyjne w języku angielskim. Totalne nie do wiary, zwłaszcza, że część ulotek dotyczyła świńskiej grypy. Toaleta na granicy całkiem cywilizowana. Czekaliśmy w kolejce, żeby nas ostatecznie wpuścili, czyli popatrzyli, że mamy podbite wizy, kolejka dość epicka. Gadaliśmy o literaturze japońskiej, temat trochę znam, więc Teru był zachwycony, zresztą działa to na większość Japończyków, że jak wiesz, kim był Kurosawa, to już cię lubią, a jak dorzucisz, że Natsume Soseki to fajny pisarz, to kochają. Po chwili przyszedł jakiś pan, przepytał nas z celu naszej podróży i powiedział, że nie musimy tam stać, wolno nam przejść granicę. Baliśmy się, czy to nie podstęp i czy zaraz nam nie strzelą w plecy, więc ruszyliśmy niespiesznie, cały czas oglądając się na celnika, który machał, żeby iść, no idźcie idioci! Wyszliśmy z budynku. Persja leżała u naszych stóp i czekała na odkrycie. Dopiero wtedy dotarło do mnie: miesiąc bez alkoholu. Ja się powieszę. Przestanę pić, wytrzeźwieję i zobaczę rzeczy jakimi są. To wtedy właśnie się powieszę. Pozostawało jakoś spróbować nacieszyć się czasem, który pozostał.

80

X. Iran Awakening

Są czasem takie sekundy w życiu, kiedy nachodzą mnie myśli, że wszystko ma sens, wydarzenia, w których bierzemy udział, są ze sobą powiązane i w jakiś sposób z siebie wynikają, a że i nasza egzystencja do czegoś prowadzi. Na szczęście szybko mi to przechodzi, ale gdy wkroczyłem do Iranu, to miałem takie właśnie odczucia. Gdzieś do roku 2007 wiedziałem właściwie tyle, że nie należy mylić ich z Irakiem, trochę z historii i że jest to szyicki kraj. Na studiach tłumnie chodziliśmy na zajęcia z Islamu, bo zaliczenie było dość łatwe do uzyskania, poza tym akurat zaczynał się Irak, więc wypadało coś z tego wiedzieć. Jakoś nigdy nie zapuściliśmy się za bardzo w okolice Iranu, ale jeżeli miałbym mówić, co dały mi studia, to jedną z rzeczy byłoby zrozumienie problematyki muzułmańskiej nieco ponad średnią krajową. Nigdy jednak mnie to przesadnie nie wciągnęło, aż w 2007 przeczytałem komiks Marjane Satrapi „Persepolis” i bardzo mi się spodobał. Podczas festiwalu Etiuda&Anima w 2007 roku poprawiłem z ekranizacji i pełen zachwyt. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że może fajnie byłoby kiedyś tam pojechać. Indie, styczeń 2008, pierwszy nocleg, jetlag jak szlag, siostra dziewczyny z Couchsurfing zostawiła w mym zasięgu dzieło Shirin Ebadi „Iran Awakening”. Przeczytałem z 50 stron, jakiś rok później dopadłem po polsku. Pełen zachwyt po raz kolejny, Iran poszedł w górę w rankingu interesujących mnie krajów. Do tego parę filmów i tylko musiałem zastanawiać się, dlaczego to wszystko takie porąbane i skomplikowane? Porozmawiałem z doktorem iranistyki, polecił mi parę miejsc i kazał się nie bać. Im więcej słyszałem opowieści w mediach, tym bardziej chciałem zobaczyć Iran. Nie powiem, że byłem absolutnie spokojny, pracowałem na portierni, cały dzień miałem włączone radio i wystarczająco nasłuchałem się o tajnej policji przy okazji zadymy z okazji wyborów prezydenckich w 2009 roku. Wiedziałem, że nie wjeżdżam do normalnego kraju, wiedziałem, że jak się wpierdolę w coś ciekawego, to może się skończyć bardzo źle. Matka niemal błagała mnie, żebym nie jechał, załamała się prawie, gdy dostałem wizę. Przesłała mi materiały edukacyjne od naszego MSZu. Są one wyjątkowej urody, więc podaję za stroną www.msz.pl:

„Wszystkim udającym się do Iranu doradza się nawiązanie kontaktu z Ambasadą RP w Teheranie w celu zgłoszenia swojej obecności oraz podania numerów kontaktowych na czas pobytu. Zaleca się zwrócenie szczególnej uwagi na zakazy dotyczące przebywania w rejonach specjalnych obiektów rządowych i wojskowych. W ostatnim czasie odnotowuje się zwiększone zagrożenie przestępczością pospolitą. Turyści najczęściej stają się ofiarami kradzieży, np. w tanich miejscach noclegowych (nie należy pozostawiać rzeczy wartościowych w pokojach), lub narażeni na wyrwanie toreb z ręki (często sprawcami takich napadów bywają motocykliści). Zdarza się także, że złodzieje – udając funkcjonariuszy służb porządkowych, sił bezpieczeństwa – pod pozorem kontroli kradną paszport, pieniądze lub inne cenne rzeczy. W razie wątpliwości należy dążyć do kontaktu z umundurowanymi funkcjonariuszami policji (np. stałe posterunki przed większością budynków rządowych, ambasad itp.). Wynajmując przypadkowy samochód z kierowcą, należy zwrócić uwagę na możliwość kradzieży i oszustw: odnotowano przypadki, gdy kierowca prosząc o popchnięcie auta lub po wyjściu turysty z samochodu (np. przed hotelem), odjeżdżał z bagażem. W Iranie, praktycznie na całym jego terytorium, stale występuje zagrożenie trzęsieniem ziemi.” No i wjechałem na miesiąc do kraju, gdzie jak nie okradną, to trzęsienie ziemi. Ledwo wyszliśmy z posterunku granicznego, dopadli nas kochani taksiarze. Nie mieliśmy pojęcia, jakie są ceny i realia, więc postanowiliśmy nie dać się ojebać na dzień dobry i poszliśmy z buta. Pogoda była z nami, przyjemne słońce i błękitne niebo. Za plecami Ararat powoli znikał, gdy schodziliśmy w stronę pierwszego miasteczka po irańskiej stronie granicy. Były dobre cztery kilometry, miło się rozmawiało, widoki przepiękne, no i ta aura po naszej stronie, podejrzanie dobrze się zaczynało. Paranoicznie co jakiś czas patrzyłem za siebie, czy ktoś za nami idzie, ale gdy ominęliśmy stado 81

taksiarzy, to koniec, nikogo. Teru miał japoński przewodnik, co bardzo mnie ucieszyło. W pierwszej mieścinie miał być dworzec z autobusami do Tabrizu, nawet mapka z nim zaznaczonym była. Niestety, rzeczywistość postanowiła ośmieszyć mapkę i we wskazanym miejscu dworca nie było, było za to pełno warsztatów samochodowych. Wzbudzaliśmy niezłą sensację, dwóch nieobywateli z betami, jeden skośny do tego, wychodzące ze szkoły dzieci prawie zemdlały na nasz widok. Pierwsza wioska zwie się Bazargan, brzmienie nazwy przywodzi na myśl rzyganie, aż mieliśmy ochotę, gdy pojęliśmy, że musimy wziąć taksówkę. Nie brakowało ich, wszyscy chcieli współpracować. Zrezygnowani rozpoczęliśmy rokowania. Pan powiedział, że dworzec to dwa Chomeini. Od tysiąca w górę wszystko ma Chomeiniego, więc wiele nam to nie mówiło, ale zgodziliśmy się. Wyruszyliśmy i jechaliśmy naprawdę bardzo długo, coś mi mówiło, że dwóch Chomeinich nie wystarczy, żeby pokryć za ten kurs. Przy drodze było niemało porzuconych budynków, na jednym zobaczyłem graffiti „Down with USA”, na innym coś o Izraelu. Ponieważ w ich wizji świata ten kraj nie istnieje, to nie wiem, po co robią o nim graffiti. Ciekawe, czy ludzie, czy jacyś biedny tajniacy muszą bawić się po nocach, żeby każdy wjeżdżający wiedział, co oni o tym myślą. Dojechaliśmy do nieco większej mieściny, było to Mako (Maku też spotykane, widocznie transkrypcja perskiego oferuje kilka ciekawych opcji). Pan zatrzymał się diabli wiedzą gdzie. Mówimy, że miał być dworzec, a gdzie on tu kurwa ma dworzec? On, że dworzec nie, bo policja. Coś mówi do nas o pięciu Chomeinich. Zakładając, że Chomeini to 10 tysięcy rialów, pięciu ich to 50 tysięcy, trochę ponad pięć dolarów. Może nie masakra za jakieś dwadzieścia kilometrów, ale coś nam mówiło, że oszukuje. Zobaczyliśmy, że interesuje się nami policjant, co wzbudziło nerwicę naszego kierowcy. Szybka wymiana myśli i nagle strasznie nas spowolniło, najpierw musiałem poprawić paski przy plecaku, a Teru powoli oglądał, czy jego bagaż jest jego. Gdy już mieliśmy bety na sobie, to rozpoczęła się odyseja szukania portfela. Ojoj, gdzie ja to mam, ojoj, nie tu. Policjant dotarł do nas, rozpoczął rozmowę z kierowcą. W trakcie jej trwania jeden z nich bardzo się denerwował i nie był to policjant. Zapytał w bardzo, bardzo łamanym angielskim, jak się umówiliśmy z panem. My zgodnie z prawdą: że nas zawiezie na dworzec i dostanie za to dwa – nie mieliśmy odwagi powiedzieć, że dwa Chomeini. Policjant nakazał zapłacić 20 tysięcy riali, pan wziął je bez płaczu i zniknął. Mundurowy wezwał nam kolejną taksówkę, ustalił cenę kursu na 10 tysięcy riali i pojechaliśmy. Zdurnieliśmy nieco, bo powiedział, że chce „one”. Tysiąc riali za kurs? Toż nie jest 40 groszy na dwóch chłopa. Może oszukaliśmy tego pierwszego, bo tu były jakieś cztery kilometry, ale nie dręczyło nas to po nocach. No cóż, aż tak dobrze nie było, ten jego jeden odnosił się do 10 tysięcy. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, jaka ciekawa sytuacja walutowa panuje w Iranie. Nieoficjalnie istnieje jednostka płatnicza zwana tomanem, równa jest 10 tysięcy riali. Czyli Chomeiniego. Słyszysz, że coś kosztuje pięć. Myślisz, że 5000, to jakaś 1/3 euro. Potem okazuje się, że myślał o tomanach i jednak 50000. Sprawa pewnie wynika z tego, że rial za potężny nie jest i wiele rzeczy kosztuje ponad 10 tysięcy, więc żeby sobie życie ułatwić, to ludność liczy w ten sposób. No i niektórzy pewnie próbują zakombinować. Daliśmy Chomeiniego i poszliśmy szukać autobusu do Tabrizu. Bez problemu się znalazł, nie ukrywał się jakoś przed nami. 25 tysięcy za twarz i voila! Kolejne 15 poszło na vege kanapkę z sokiem ananasowym, jakimś cudem zrozumieli, o co mi chodzi. Jedno dobre, drugie dobre, to przynajmniej z głodu tu nie umrę. Wsiedliśmy do naszego pojazdu, zapewne miał więcej lat, niż my razem wzięci. Był to autobus typu mahmooly - co w farsi znaczy „zwyczajny”. Busy te robił niegdyś Mercedes w Niemczech, ale tam produkowali je w latach 60-tych, potem nieco zmienili design, a także parę odkryć pozwoliło tworzyć trochę lepsze i wygodniejsze pojazdy. Miejsca na nogi tyle, co w Ryanairze. Siedzenia niedzielone, zamaskowane różnymi narzutami, ręcznikami, kocami itepe. Prędkości maksymalne w okolicach sześciu dych, no może do ośmiu, ale chyba jednak nie. Klima zapomnij, ale dość wiało, więc dało się żyć. Plusy: to jeździ i jest tanie! Oczywiście segregacja genderowa. Działała mi komórka, co bardzo cieszyło, spodziewałem się kłopotów. Mignęło mi parę cafe net, czyli i z tym nie powinno być bardzo źle. Krajobraz przepiękny, Iran kojarzył mi się bardziej pustynnie, a tu 82

niesamowite góry i trochę zieleni. Niestety, pan busiarz zapowiadał KAŻDĄ stację przez mikrofon i dość się przy tym wydzierał. Pewne zdobycze cywilizacji, np. systemy nagłaśniające, nie powinny być dostępne wszystkim. Wymęczony nocą w busie, emocjami pogranicznymi, zasnąłem w warunkach, w których wydawałoby się to niemożliwe. Koło 18 osiągnęliśmy Tabriz i zanim dojechaliśmy do dworca, mogliśmy już zobaczyć, jak wygląda legendarny ruch uliczny po irańsku. Totalne nie do wiary, wydaje się, że każdy robi co innego, wszystko trąbi, przepisów brak absolutny, a przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie na pierwszy rzut oka. Gdy zobaczyłem, jak ktoś próbuje nawracać na środku ronda, to oczy wyszły mi z orbit. W końcu jakoś przedarliśmy się i dotarli do dworca. Japoński przewodnik głosił, że do centrum jeździ autobus numer 160. A teraz sobie go znajdźcie... Po pierwsze, używają swoich cyferek, ale to w sumie już od Libanu mnie dopadło, umiem. Po drugie: dworzec jest dość duży, chwilę się po nim miotaliśmy, żeby w końcu nic nie znaleźć. Po trzecie i najważniejsze: ja pierdolę, takiej ilości ludzi chcących pomóc nie przeżyłem chyba od czasów Wietnamu. Głównie taksiarze, ale też pośredniczący w sprzedaży biletów autobusów. Próbowaliśmy grzecznie dziękować, ale nie miało to sensu, i tak nas nie słuchali, ich znajomość angielskiego ograniczała się do trzech słów. Jakiekolwiek próby komunikacji czyniły ten harmider jeszcze gorszym. W końcu znaleźliśmy busa, który miał jechać do centrum miasta. Ugadaliśmy się na 7000, ledwo ruszyliśmy, to pan zmienił zdanie na 20 tysięcy, ale w tym momencie nastąpił cud: siedzący koło nas lokalny podniósł się i powiedział coś tamtemu, chwilę powymieniali myśli i ostatecznie zapłaciliśmy 10 za dwie osoby. Niestety, miało to swoją cenę: wysadził nas w takim miejscu, że za nic nie mogliśmy ustalić, gdzie jesteśmy. Wzięliśmy taksę, a mój japoński przyjaciel powiedział, że to jego wina, że busiarz nas tak wywiózł i że on zapłaci. Mówię, żeby się nie wygłupiał, wina ludzkiej zachłanności, nie jego, bez niego to dopiero byłoby słabo, nawet bym nie wiedział, dokąd chcę jechać. Taryfa powiedziała dwa, przy wysiadaniu okazało się, że miał na myśli tomany. Zrozumieliśmy system, nie cieszyć się, jak słyszysz „dwa”. Byliśmy przed wejściem do przybytku zwanego Darya Otel Guesthouse, według japońskich materiałów jednego z najtańszych w mieście. Pokój dwuosobowy stał po sześćdziesiąt, jakieś cztery euro na dwóch, wzięliśmy. W odróżnieniu od Turcji tu przegięto w drugą stronę, temperatura oscylowała w okolicach czterdziestu stopni. Poprosiliśmy pana hotelarza, żeby zgodził się na zapłatę przy wyjeździe, szans na wymianę waluty nie widzieliśmy, a jeszcze mieliśmy zamiar coś zjeść i iść na net. Uczymy się cen: kanapka z colą (wielka walka o bezmięsną): 15. Net za godzinę: 7,5. Możliwość napisania jakiejś setce osób „JESTEM W IRANIE, UDAŁO MI SIĘ!” - bezcenne! I to całkiem cywilizowane łącze, może na oglądanie meczu w streamingu bym tam nie szedł, ale maila napisać czy smsa wysłać to bez problemu. Jest jednak problem innej natury: cenzura. Facebook zapomnij, Couchsurfing zapomnij, youtube zapomnij, ale juriusz.blog.pl zapomnij, to już mnie zdziwiło. No nic, jakoś trzeba będzie żyć bez dziecka. Ceny dalej: papierosy Montana Lights – 8. Cola 1,5l – 8. Ciastko – 3. Nie jest najgorzej, chyba będzie się dało jakoś rozsądnie prowadzić budżet, a i przy okazji żyć na poziomie. Pozostawało jeszcze parę spraw do wyjaśnienia: po pierwsze, zdobyć Lonely Planet. Po drugie, znaleźć pralnię. Po trzecie, wziąć prysznic. Ostatnia kwestia mogła wydawać się najbanalniejszą, ale niestety, wieczorami łazienka była nieczynna, powiedzieli nam, że dopiero po 9. Co więcej, prysznic nie był wliczony w cenę pokoju i wymagał dopłaty 15 riali. Pralnię zostawiliśmy sobie na rano. Napotkani młodzieńcy powiedzieli, że przewodnik można kupić w muzeum. Gdy wybieraliśmy miejsce do jedzenia, nagle zatrzymało się przy nas dwóch chłopców. W wielkim stresie jeden szybko zadał parę pytań po angielsku – skąd jesteśmy, jak długo już w Iranie, czy nam się podoba. Odpowiadamy kurtuazyjnie, trochę bojąc się, czy zaraz nam czegoś nie będzie chciał sprzedać, a po szybkim wywiadzie dziękują nam, życzą miłego pobytu i odchodzą. Nieco dziwne, ale dobrze, pomysł z muzeum wydawał się nie być zły. Opcji palenia w miejscu spania czy na korytarzu nie było, więc łaziłem przed hotel. Próbowaliśmy ustawić temperaturę na mniej odjechaną, ale nie dało się. Pomysłów na wieczór nie mieliśmy, więc ostatecznie upraliśmy sobie trochę ciuchów w umywalce i rozwiesili je, no dawało czterdzieści gradusów z kaloryfera, więc było pewne, że do rana wyschną. Miło nam się rozmawiało i czytało, próbowałem zrozumieć, DLACZEGO Teru tacha ze sobą skrzypce. Bo lubi grać, bo często można 83

sobie tak zjednać ludzi. Nie chciałem drążyć, bo domyślałem się, że to dla niego taki temat, jak dla mnie moje buty. W końcu zmęczeni całym dniem zgodnie poszliśmy spać. Odespaliśmy dobrze ponad osiem godzin, a gdy dotarliśmy do recepcji, to na szczęście był tam pan, który komunikował się po angielsku na tyle, że był w stanie zrozumieć, że chcemy skorzystać z prysznica. Prysznic w niezłej cenie, 15 jak krew w piach. Nastał czas posiłku, który sprowadził się do bułki na krawężniku. Trochę się baliśmy, bo przed podaniem pan sprayował je substancją niewiadomego pochodzenia, ale ostatecznie przegłosowaliśmy, że to na pewno był lukier, a nie jakaś trucizna. Ja wygrałem opcję wegetariańską: z parówką. Opcja mięsna była z kotletem, parówkę dało się dość łatwo usunąć i zostały mi same sałatki, też dobrze. Przyszedł czas na bank, baliśmy się powodzenia tej misji bez paszportów, które były w hotelu. Żeby je wykupić, potrzebowaliśmy riali, żeby zdobyć riale, trzeba było iść do banku, gdzie byliśmy pewni, że bez paszportów niczego nie osiągniemy. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu nie było problemu! Kurs wymiany dano bardzo korzystny (14,700 za euro, 9,900 za dolara) i w ogóle nie pytano o żadne dokumenty. Z tego, czego dowiedziałem się potem: kursy przychodzą faxem z Teheranu, więc wcześnie rano mogą nie chcieć wymienić, bo jeszcze ich nie mają. Jednak to, co dostałem, to był rekord świata. Za 150 euro otrzymałem 2,2 miliona riali w banknotach po 20 tysięcy. Zajmowało mi to połowę plecaka, ale szybko mnie odchudzono, najpierw 200 w pralni, najdroższa pralnia w dziejach moich podróży. Fakt, że wyglądała super i chyba z nas nie zdarli, ale kasowo to prawie zemdleliśmy. Szliśmy ulicą i nagle oczom mym ukazała się pewna pozycja w języku angielskim na wystawie. Upragnione Lonely Planet. Kolorowa xerówka z czerwca 2008, ale w końcu koniec zabawy w szukanie wszystkiego po ulotkach podarowanych na granicy czy proszenia Teru, żeby zobaczył w swoich japońskich materiałach następujące informacje. No 100 tysięcy za to, ale nawet sekundy się nie zastanawiałem. Jeszcze za hotel, jakaś woda, cola i z 2,2 milionera spadłem na 1,5 milionera. Przeszliśmy do części edukacyjnej. Z bogatej oferty Tabrizu na pierwszy ogień poszło najlepsze muzeum, Azarbayjan Museum, które kosztuje dość skromnie, bo 2000 riali. Na pierwszym piętrze mają trochę dyżurnych zbiorów w stylu pierścionki z I i II wieku, miedziany hełm sprzed 3000 lat, inne eksponaty w podobnym wieku. Jednak, co sprawia, że warto, to piwnica, gdzie zrobiono wystawę alegorycznych rzeźb Ahada Hosseina. Odlot goni odlot, tematyka człowiek w XX wieku, więc wesoło być nie może. Żołnierze, wychudzeni ludzie, głód, jakieś rakiety i sprzęty wojskowe, to jeszcze można wymyślić, ale wielki smok, to już lepiej, a tacy jaskiniowcy z bronią współczesną to coś, z czym można spokojnie jechać na większość wystaw pacyfistycznych świata. Tuż obok jest kolejna atrakcja Tabrizu, Błękitny Meczet. Nie mieli szczęścia, zbudowali go w 1465, a potem przez 25 lat robiono mu zdobienia, pokrywając każdy kawałek jakimś wzorkiem we wiadomym kolorze. Niestety, rok 1773 i padł w trzęsieniu ziemi. Ponieważ większość miasta spotkał ten los, to wolną chwilę i moce przerobowe, żeby postawić go na nowo, znaleziono dopiero w 1951 roku. Właściwie tylko tylna brama i parę fragmentów w środku pozwalają domyślać się, jak piękne mogło to kiedyś być, reszta to najzwyklejsza cegła świata. O dziwo, tak się wzruszyli, że Japończyk i biały przyszli to zwiedzać, że nie pobrali od nas za wstęp (również po 2000 jest). Usiedliśmy na ławeczce obok i zastanawiali, co robić z resztą tego pięknego dnia i odpowiedzi same nas znalazły. Przysiadły się do nas dwie dziewczynki, które w biednym angielskim, ale z entuzjazmem godnym przemawiających z mównicy sejmowej, rozpoczęły konwersację. Poskarżyły się, że nienawidzą chust, które muszą nosić, że to państwo je zmusza i że gdyby mogły, to pozbyłyby się ich. Obie miały je tak nałożone, że przynajmniej połowę głowy było widać, totalna ściema i jajo z systemu. Niby ma chustę, a bardziej jej nie ma, oficjalnie można za to nawet iść do pierdla, ale już wcześniej widzieliśmy, że musieliby zamknąć dobrą połowę młodzieży. Jedna chciała studiować, ale ponieważ jej starsza siostra pojechała w tym celu do Niemiec, to jej nie wolno – nie zrozumiałem, czy siostra dała dyla, czy nie chcą mieć zbyt wielu wykształconych osób w jednej rodzinie. Po chwili zorientowaliśmy się, że jest z nimi trzecia, która chyba bała się do nas podejść, stała ze dwadzieścia metrów dalej, puszczała jednej strzałki na komórkę i chichrała się. Porozmawialiśmy kilka minut i widzieliśmy, że nas uwielbiają, że stanowimy absolutną egzotykę. Niestety, przyszedł jakiś starszy pan i zaczął na nie krzyczeć, pewnie od jakiś dziwek pojechał i 84

poszły sobie, zostawiając nam wcześniej adresy mailowe i bardzo dziękując za spotkanie. Odezwałem się do obu, ale nie odpisały. To spotkanie to chyba z cyklu „Dyplomacja i łowy” - one chciały złowić obcokrajowca, a my dyplomatycznie odpowiadaliśmy na liczne pytania. Jednak po tym siedzieliśmy z Teru, palili papierosy i próbowali to wszystko zrozumieć: kolejni ludzie podchodzą do nas i zagadują. Miał być zamordyzm, a tymczasem ledwo widzą obcokrajowca, to biegną nawiązać kontakt i są przemili. Coś nam nie pasowało, ale nie wiedzieliśmy dokładnie co, więc poszliśmy zobaczyć twierdzę. Została z niej brama, obok której powoli budują meczet. Co najciekawsze, brama miała zastosowanie jako obiekt do wykonywania kary śmierci – skazańców brano na szczyt i spychano w dół. Pewnego dnia los taki miał spotkać kobietę, która rozpostarła swój czador i spokojnie wylądowała na dole. Nie wiem, jak dalej potoczyło się jej życie, ale mam nadzieję, że to prawda. A nawet jeżeli nie, to piękna historia, przypomina odcinek ósmy drugiej serii MASH (The Trial of Henry Blake – w retrospekcji widzimy jak porucznik Klinger próbuje uciec na lotni domowej roboty, wygląda to dość radośnie, bo ma na sobie różową stylówę. Może kiedyś ta pani wyglądała podobnie do niego). Obok bramy znaleźliśmy bardzo fajny plakat, napisy w języku lokalnym, no i angielskim. Pisownia oryginalna: „As long as tourist is in an Islamic country' the Islamic government is responsible to guarantee his safety and comfort. If a tourist in an Islamic country loses his properties' the government shold support and provide him with the lost property.” Imam Ali (Peacebe upon him) Ciekaw jestem, jak to działa, czy w ogóle. Gdyby tak pójść na policję, że cię okradli i że chcesz zwrotu, to czy zabiliby śmiechem, kazali wyjść czy też może powiedzieli, że jasne, że oddają. Ostatnią interesującą nas atrakcją był bazar. Przy wejściu mieści się biuro turystyczne, o którym krążą legendy – że prowadzą je niesamowici bracia, że są naprawdę bardzo pomocni i że ułatwią życie. Wydawało nam się, że mają remont, ale zawołano nas, więc przeszliśmy przez rusztowania, wylane cementy i weszli do przytulnego, ładnie urządzonego pokoiku. Powitał nas Nasser Khan, czyli sama legenda. Gdy tylko dowiedział się, że jestem z Polski, to przeskoczył na mą mowę ojczystą. Komunikował się w OŚMIU językach, angielski i polski absolutnie perfect. Zapytałem skąd zna mowę Mikołaja Reja, powiedział, że miał niegdyś dziewczynę w Szczecinie. Nie chciałem, żeby Teru się powiesił z nudów, więc jednak bardziej mówiliśmy po angielsku, ale co jakiś czas Nasser wrzucał zdanie po polsku, znacznie częściej pytał: „co, śmigam po polsku?”. Śmigasz, śmigasz, a bluzgi jak fajnie, przemiło posłuchać. Oferta była jasna i prosta: miał Lonely Planet i to po 8000, więc wyjaśniona sprawa dla potomnych, gdzie lepiej się udać. Miał nawet rozmówki persko-angielskie, ale postanowiłem się nie wygłupiać, wiele z rozmówek nie powiem w języku, w którym nawet nazwy miast sprawiają mi kłopoty. Zapytał nas o plany i udzielił paru rad co do trasy przemieszczania się po Iranie. Moment straszniejszy: - Gdzie się zatrzymaliście? - Darya Hotel Guesthouse. - Dużo obcokrajowców? - Nie, jesteśmy tam jedynymi turystami. - No nie, zatrzymała się tam też dzisiaj para Holendrów – poinformował. Ooo, a skąd to możesz wiedzieć? Wersja pierwsza: byli tam chwilę przed nami. Wersja druga: hotele pewnie muszą zgłaszać obcokrajowców do odpowiednich władz, więc jest szansa, że miał drugi etat. No nic, krzywda się nie dzieje, ale dziwnie nam się zrobiło. Częstował nas wylewnie herbatą, a na następny dzień umówiliśmy się na wycieczkę do Kandovan – pobliskiej wioski, gdzie ludzie żyją jak przed wiekami, w pięknej scenerii gór. Pięć euro za to, powiedzmy, że można przeżyć. Mówił, że jak przyjdziemy w okolicach obiadu, to chętnie nas weźmie, jeżeli chcę to na fajną opcję wegetariańską. Podziękowaliśmy i powiedzieliśmy, że zobaczymy, jak się dzień ułoży, mamy jeszcze cały bazar do przejścia. Gdy tylko wyszliśmy, to przez dobrą chwilę milczeliśmy, a potem rozpoczęliśmy się zastanawiać, co też nas dziwiło. Nasser był cudownie miły i pomocny, ale podobnie jak wcześniej pan na granicy, 85

miał coś nieuchwytnie dziwnego w sposobie bycia. Pytania, które zadawał, były niby standardowe, ale coś jakby zbierał wywiad. Miał też w sposobie mówienia coś dziwnego, a poza tym niesamowity dar przekonywania. No i ten polski, wielka niespodzianka. Dla przeciętnego obywatela Iranu, wyjazd do np. Polski (zresztą w ogóle dalej niż poza Turcję) jest niesamowicie trudny, a on mówił, jakby im się jeździło po prostu z buta. Wcześniej w ogóle nie planowaliśmy jechać do Rasht, po rozmowie z nim byliśmy niemal pewni, że od zawsze chcieliśmy się tam wybrać. Powiedział też, że miesiąc to za dużo czasu w Iranie i że nie musimy tak długo siedzieć, żeby jechać tu i tam, no i wystarczy. Nie wiem, może nam się posrało w głowie, a koleś był tylko miły i cieszył się, że nas spotkał, ale coś wzbudzało nasze podejrzenia, a chociaż wielkie umysły myślą podobnie, to powiedziałbym, że szanse na to, że Japończyk i Polak odbierają tę samą osobę tak samo, to już jakby poza przypadkiem. Nie męczyliśmy się za wiele myślami o tym i poszliśmy podziwiać bazar, który uchodzi za jeden z bardziej imponujących w kraju. Nie kłamią, i rozmiar, i asortyment sprawiają, że są powody do mruczenia. Oczywiście, plastikowa chińszczyzna występuje stadami, ale poza tym jest przynajmniej trochę produktów lokalnych. Klimat potęguje to, że wszystko jest zadaszone. Towary wystawiane są sekcjami, więc tu ciuchy, tam kapelusze, po drodze biżuteria i owoce, a tam dalej jedzenie. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim kręcą się koty, które poszukują owego jedzenia. No cóż, chyba zwierzę to nie dorobiło się statusu świętego, ale też nikt ich nie krzywdził. Po drugiej stronie bazaru jest Jameh Mosque, cudownie relaksacyjne miejsce. Siedzieliśmy sobie, robili notatki, niespiesznie gaworzyli i poczuli potrzebę zbudowania meczetu w miejscu zamieszkania. Gdy wracaliśmy, znaleźliśmy najlepszą sekcję bazaru - wyglądała jak po totalnej wojnie światowej. Pięć dni wcześniej mieli pożar, prawie nic się nie uchowało. Ktoś zostawił włączony piecyk, spłonęło 120 sklepów. Zapach spalenizny unosił się nad tym wszystkim. Wpadliśmy na niezły pomysł: przechowamy bagaże u Nassera. Mieliśmy zrobić Kandovan z jego bratem, a potem udać się na dworzec. - Michał, kurwa, nie mogę, rząd budynek, nie mogę! - powiedział z żalem Nasser. No nic, wymyślimy coś innego. Wzięliśmy namiaru na miejsce, gdzie można kupić bilety i poszliśmy tego szukać. No nie szło, w jednym biurze akurat Rasht nie mieli, ale wydelegowali nam dziewczynę, która poszła z nami niezły kawałek do drugiej biletowni. Też nosiła chustę na pół głowy, poleciła nam park na obrzeżach miasta, nocą podobno jest tam szczególnie fajnie. Nie wiem, czy to nie takie miejsce, gdzie się chodzi na randki, gdzie się nie wpakujesz na rodziców, chociaż ona już miała męża, więc przecież mogła z nim oficjalnie dawać. W biurze tam powiedziała, o co nam chodzi i czego chcemy, więc zdobyliśmy bilety. Pan zapytany o toaletę zawołał kolegę, zostawił cały biznes i poszedł zaprowadzić nas na podwórko, gdzie miał kibel. Potem jeszcze czekał aż skorzystamy, był szczęśliwy, że mógł komuś pomóc, powrócił zluzować kumpla. Mieliśmy wielkie plany i wszystko ładnie dograne. Daleko z biletami nie poszliśmy, jak zatrzymały nas dwie dziewczynki i zapytały śmiejąc się, czy nie baliśmy się przyjechać do Iranu. Zapewniliśmy, że nie, z braku dalszej inicjatywy dziewczynek relacja się nie rozkręciła. Poszliśmy na obiad, ja wielka walka o opcję wegetariańską ( „No meat? Chicken ok? Chicken no meat!”, przekonywali), on banalnie wziął standardową, jakieś kebaby. Przyszło do płacenia, za kasą nikt nie mówi po angielsku, dobyli kalkulatora i piszą, że on ma płacić 60. Nie no, przegięcie, toż wczoraj podobne znacznie taniej miał, no chociaż bez frytek. OK, OK! - dało się słyszeć zza lady i powróciła wersja 50. Zapłacił, teraz ja. Nie, to było za dwóch, on 45, vege 15. Zrobiło nam się tak głupio, chcieliśmy dopłacić, ale gdzie tam, wszystko ok. Dobrze nie wyszliśmy z knajpy, zatrzymuje nas jakiś chłopak, że jest z Couchsurfing i czy nie potrzebujemy pomocy. Poprosiłem, żeby mi podał ceny papierosów, więc podszedł z nami do ulicznego sprzedawcy i zdobył cały cennik. Za chwilę pralnia, moje koszulki jeszcze nigdy tak dobrze nie wyglądały, a jeansów w kant zaprasowanych nie miałem, aż prawie wybaczyłem cenę za to wszystko. W cafe internet spotkałem Nassera, który prosił, żebym napisał o nim do znajomych, pozdrowił rodzinę, a także pytał, czy mam girlfriend. Mówię, że nie, a on, że to bardzo, bardzo źle. No pracuję nad tematem, ale jeszcze trochę może zająć, a i gwarancji sukcesu nie ma. Pokazałem mu, że piszą o nim na Mandalay.pl, bardzo się ucieszył. O 20:30 poproszono nas o wyjście z cafe, bo 86

chcą zamykać. Dotarło do nas, że nic złego nam się nie stanie, więc połaziliśmy trochę po mieście, szukaliśmy czegoś na kształt knajpy. No piwa nie będzie, ale tak żeby sobie posiedzieć, coś ci lokalni chyba robią w wolnym czasie? Znaleźliśmy. Sala nabita bandą chłopa, średnia wieku ponad pięć dych, każdy z fajką wodną, a siekiera taka, że ledwo ich wszystkich widać. Wymieniliśmy spojrzenia i bez słów podjęliśmy decyzję, że wracamy do hotelu. Gdy wyszedłem zapalić po 22, ulice były niemal wymarłe, czasem przejechało jakieś auto, ale wyglądało to słabiej niż Kraków w środku nocy w środku tygodnia w środku listopada. Podeszło nagle do mnie trzech chłopa i coś zaczepia. Gdyby w środku nocy w Polsce zatrzymało mnie trzech chłopa, to chroniłbym przednie zęby i podbrzusze, ale tu już nieco mi się przestawiły standardy. Po krótkiej wymianie migów (takie radzieckie samoloty) udało mi się ustalić, że nie chcą niczego złego, tylko porozmawiać. Podkreślili, że są z Kurdystanu i kazali tam jechać. Po chwili poprosili o możliwość zrobienia sobie ze mną zdjęcia, wspaniałomyślnie się zgodziłem. Rozochoceni tym sukcesem, zaprosili mnie do swojego domu. Zawahałem się: możliwości komunikacyjne już się właściwie wyczerpały, z drugiej strony byłem ciekaw. Powiedziałem im, że mam kolegę w pokoju i że może on też mógłby iść z nami, a nawet jeżeli nie, to muszę mu powiedzieć, żeby się nie bał o mnie. Nie zrozumieli nic, pomyśleli, że się wymawiam i pożegnali mnie. Brak opcji życia nocnego miał pewne bardzo znikome plusy: wszystkie zdjęcia ładnie posegregowałem, przewodnik oczytałem w każdą możliwą stronę, rzeczy poukładałem niemal modelowo, uprałem skarpetki. Rozchodzi się o to, żeby te plusy nie przysłoniły minusów, ale na takim etapie nie byłem od opuszczenia domu. Wspólnie z Teru zapoznaliśmy się też dokładniej z walutą. Wartość 500 plasuje się w okolicach wartości papieru toaletowego, patrząc na stan niektórych banknotów obawialiśmy się, że nie jesteśmy pierwszymi, którzy wpadli na ten pomysł. Co do innych nominałów, wtedy akurat wszystko dostaliśmy w 20000, ale później dane było odkryć parę ciekawostek. Wszystko od 1000 do 100000 ma na awersie Ruhollaha Khomeiniego, dla ułatwienia są różne warianty przedstawień naszego bohatera. Rewersy są tematycznie ciekawsze – Kopuła na skale z Jerozolimy, Kaaba, ale też tradycyjne warianty zdobnicze w ptaszki i kwiatki czy góra Damavand. Wygrywa wszystko banknot 50000 – mapa Iranu z symbolem atomowym, przy tym cytat z Mahometa w farsi, podobno dotyczy tego, że uczeni Persji sięgną niebios nauki (o, znalazłem: „Even if knowledge is at the Pleiades, the people from the land of Persia would attain it” ), pod tym podpis „Persian Gulf”. Dość intrygująca mieszanka języków, ale przynajmniej obywatele podciągną się z geografii. I o ile irańskim naukowcom może pójdzie z programem atomowym, to, niestety, z ekonomią idzie tak sobie. Banknot 50000 został wprowadzony do obiegu w 2007 roku. Wcześniej, w 2004, wprowadzono do obiegu 20000, czyli inflacja dość szybko wymusiła takie rozwiązanie. Szacuje się ją na jakieś 25%, czyli może jeszcze nie Zimbabwe, ale srogo. Są też monety, ale jest ich mało, a za 50 riali niczego się nie kupi. Gdy tak bawiliśmy się w czytanie o kraju i analizę różnych tras, pomysłów i wizji, Teru wypadły z betów kondomy „Durex perfect safe”. Powiedziałem, że teraz dopiero czuję się bezpiecznie, na co on odparł, że z tego, co wie, to towar dość deficytowy i że chodzą słuchy o ukrytym sklepie w Teheranie, gdzie można nabyć takie cuda, poza tym słabo, a diabli wiedzą, jak się życie ułoży. Przyznałem mu rację i w okolicach północy zasnęliśmy. Plan dnia mieliśmy: szybki prysznic, opuszczenie pokoju i uproszenie recepcjonisty, żeby nam popilnował rzeczy, szczęśliwie się zgodził. U Nassera Khana odbywało się jakieś spotkanie i chyba było ważne, bo średnio się ucieszył, gdy nas zobaczył, niemniej solidarnie wywiązał z zobowiązania i pokazał, gdzie można iść na dobre śniadanie. No to była bajka, jogurt z miodem i chlebem, jedno lepsze od drugiego. Słowami opisać się nie da różnicy między ichnimi produktami, a tym, co wciska się ludziom na zachodzie. Wszelakie niby naturalne cuda, zdrowotne jogurty można włożyć między bajki. W takich miejscach i momentach odkrywa się, jak wiele tracimy przez masową produkcję żywności. W naszych biosklepach kosztowałoby to wielkie pieniądze, a tam po prostu jest wszędzie i jest tanie. Pewnie parę osób ma też pracę przy robieniu tego, no ale na zachodzie wiemy lepiej. Do wycieczki do Kandovan mieliśmy jeszcze sporo czasu. Połaziliśmy więcej po bazarze i po jego drugiej stronie znaleźli muzeum koraniczne. Z miłych rzeczy: na hasło „student” weszliśmy płacąc 3000 za dwójkę. Z mniej miłych: szacunkowo jakieś 95% eksponatów opisano w języku nam słabo 87

znanym. To, co było po angielsku, było raczej mało użyteczne. Pocieszyły nas dwie rzeczy: po pierwsze, dzięki temu muzeum przynajmniej trzy osoby miały pracę. Po drugie, przez wiele lat Iran prowadził politykę kasowania turystów za wejścia do muzeów DZIESIĘĆ razy więcej niż lokalnych. Gdybyśmy zapłacili 30000 za takie atrakcje, to chyba byśmy kogoś zabili albo rozpętali konflikt międzynarodowy. A tak popatrzysz, uznasz, że dobra, ciekawe opakowania na pióra kiedyś mieli, zapomnieć o tym, co dalej? O, Pomnik Poetów. Po drodze natknęliśmy się na dość dziwnie wyglądający zestaw ogrodowy. Okazało się, że to parkowa siłownia. Trochę później ustaliliśmy więcej, chociaż odpowiedź jest banalna: władza chce, żeby ludzie mieli gdzie i jak dbać o formę. Z tej okazji inwestuje w infrastrukturę. Wyglądało na to, że ludzie nie kradną tego na złom, nie idą na to nasrać, tylko korzystają z tego zgodnie z przeznaczeniem. Chwilę się pobawiliśmy, współćwiczący się do nas pouśmiechali i poszliśmy dalej. Dla kogoś interesującego się problemem, to głębia tych przemyśleń musi być śmieszna, ale dla kogoś, kto Iran zna z telewizji, to nagle się dziwi: tu władza taka zła, ale siłkę ludziom na ulicy postawiła? I tak za darmo można, bez karnetu czy karty z korporacji? Cholera, no chciałbym tak w domu. Następny przystanek, Pomnik Poetów. Budynek z zewnątrz przywodzi na myśl skojarzenia dalekie od poetyckich, ale po dłuższym przyglądaniu się zaczyna nawet intrygować, głównie za sprawą dużej ilości łuków nawiązujących do tego, co kojarzy nam się z architekturą regionu. W środku pochowanych jest ponad czterystu poetów, wielu w efekcie tego, że ich oryginalne miejsca spoczynku zostały zniszczone podczas licznych trzęsień ziemi. Przechodząc między kolejnymi tablicami upamiętniającymi artystów zdałem sobie sprawę, że nie wiem absolutnie nic o literaturze Iranu, czy to antycznej, czy to współczesnej. Zrozumiałem też, że nauka historii literatury w tym kraju musi być szczególnie ciężka: nazwiska takie jak Tabrizi czy Shirazi przewijały się wiele, wiele razy. Złożyliśmy śluby, że spróbujemy dowiedzieć się czegokolwiek na temat poezji irańskiej, bo widzieliśmy, że sprawa traktowana jest bardzo poważnie. Żeby zabić czas do wycieczki, łaziliśmy po bazarze. Z wielkich odkryć: toaleta publiczna kosztuje 500 riali i oferuje standard wart tych pieniędzy. Syf, brud, smród, ale, o dziwo, mydło w płynie było. No i pracowały dwie osoby, jedna brała za męską, druga za damską. O umówionej godzinie stawiliśmy się u Nassera. Oczywiście przyszło poczekać, bo miał z nami jechać turysta z Norwegii, dzięki czemu będzie taniej. No fajnie, tylko nie do końca wierzyliśmy w tego turystę, a im dłużej na niego czekaliśmy, tym mniej prawdopodobny nam się wydawał. Nasser pytał o Polskę, ja pytałem o Iran. Okazało się, że bardzo lubią nasze siatkarki, podobno zwłaszcza Glinka jest popularna. Zdejmijcie waszym kobietom chusty, też zobaczycie wiele pięknych. Znali „Bolka i Lolka”, a także serial „Sąsiedzi”, ale tu musiałem wyprowadzić z błędu: to dzieło sąsiadów z południa. Niemniej to ciekawe, jakie produkty naszej kultury trafiają do takich krajów. Przerobiłem też większość polskich bluzgów, szczególnie podobało mi się pytanie: „mówi się pedał, czy pedało?” . Ta druga wersja nawet ciekawsza. W końcu pojawił się Norweg, więc musieliśmy w niego uwierzyć. Nazywał się dość niebezpiecznie, bo Pedar (nie Pedaro). Nasser zadzwonił po swojego brata, Mansura, który okazał się być kierowcą. Przyjechał wiekowym Mercedesem i pojechaliśmy. Miał świetny angielski i nie wahał się go używać, był też świadom obrazu Iranu na zachodzie, a to prowadziło do wspaniałych wypowiedzi: - Pierwszego dnia turyści znajdują hotel i biegną na net napisać wszystkim, że są w Iranie i że jeszcze ich nie zabili. Drugiego dnia piszą, że tu jest całkiem ładnie i fajnie, a po tygodniu informują, że jest cudownie i że nie będą marnować czasu na net. Kwestia mody: - Moja matka ma ponad 70 lat i nie wyobraża sobie wyjścia z domu bez hijabu, bo dla niej to byłoby jak wyjście nago. To nie będzie tak, że jednego dnia pozwolą przestać je nosić i wszystkie zrzucą, chociaż wiele tak. Iran w oczach zachodu: - Wiem, że mają nas za talibów i nawet nie wiedzą, że to inny kraj. Turysta w Iranie: - Młodzi ludzie widzą was i się wkurwiają, chcą być tacy jak wy, podróżować po waszych krajach, 88

tak, jak wy możecie to robić tutaj. Będą do was podchodzić i wam mówić „we love Iran, we hate mulla”, żebyście wiedzieli, że nienawidzą naszego rządu i noszenia chust. Zasadnicza służba wojskowa: Było dwa lata, skrócono do osiemnastu miesięcy. Kończy się ten piękny okres koło 22 roku życia i to jest uznawane za pełnoletniość. Jego bratanek niedawno osiągnął ten stan, gdy wcześniej chciał pojechać do Turcji („Oczywiście nalać się i iść na dziwki” ), to mu nie pozwolono i koniec pieśni. Koniec taki, że i tak pojechał. Armenia i Kurdystan: Ormianie są kłopotliwi. Wielki Kurdystan jest marzeniem wielu osób w paru krajach i może kiedyś uda się go zrealizować. Życie imprezowe: - Słyszeliśmy wiele o tym, że macie bardzo dużo tajnych imprez (parties). - Tajną policję? Mamy pełno tajnej policji. - Nie, liczba mnoga od party, wiesz, ludzie się spotykają, rozmawiają, no piją alkohol, tańczą. P-A-RT-I-E-S. - No tak, mamy tajną policję. Nie dogadasz się. Piknikowanie: Irański sport narodowy, potrafią piknikować wszędzie. Widzieliśmy rodziny przy drodze szybkiego ruchu, siedzące na kamieniach i wdychające spaliny. Spytaliśmy Mansoura, co on o tym, powiedział, że to jacyś idioci-desperaci i że co za przyjemność siedzenia przy autostradzie? Tematy paliwowe: Na początku każdego miesiąca dostajesz talon na 120 litrów paliwa, z tym za litr płacisz 1000 riali. Jeżeli to wykorzystasz, za litr musisz płacić 4000 riali „Kogo na to stać?” - filozoficznie zapytał Mansur. Rzeczywiście, drogo jak szlag. Minimalna płaca w Iranie w 2010 roku to były 263 dolary, jakieś 750 PLN, w Polsce 984 PLN. Przy naszej cenie benzyny, kupisz jakieś 200 litrów. W Iranie najpierw masz promocyjne 120 litrów, a potem za resztę możesz sobie nabyć ponad 600 litrów paliwa. Nie mówiłem tego Mansurowi, bo by mi nie uwierzył. Podobno są cudowne kombinacje z tymi talonami, handel i wymiana na całego. Bardzo mnie to nie zaskoczyło, parę lat socjalizmu tu mieliśmy. Inna sprawa, że u nich zdrowy rozsądek nie działa, państwo potrafi obciąć dopłaty i przez noc ceny idą o 30%, więc mając wspomnienia z tego, ile kiedyś kosztowało paliwo, to można się średnio cieszyć. Młodzieży świata, łączmy się: - Młodzież z Polski ucieka, za jakiś czas będzie kłopot z utrzymaniem społeczeństwa, przyrost naturalny ujemny... - Podeślemy wam naszych młodych, mamy ich za dużo. Nie kłamał. Ponad 70% z 70 milionów Irańczyków nie ma skończonych trzydziestu lat. Takie cuda są efektem polityki porewolucyjnej, która zachęcała ludzi do mnożenia się. Dopiero po paru latach zreflektowano się, że to nie do końca był dobry pomysł. Obecnie bezrobocie ogólne to około 25%, wśród młodych być może nawet i 50%! Brzmi jak Polska pod mikroskopem, tylko oni mają o wiele trudniej z wyjazdem. Niemniej wyjeżdżają, i to oczywiście najlepsi opuszczają irańską wyspę szczęścia. W sytuacji nie pomaga około miliona uchodźców z Afganistanu, którzy psują rynek pracy i podejmą każdą robotę za każde pieniądze. Kolejny cudowny efekt demokratycznych misji, drugie tyle Afgańczyków uciekło do Pakistanu. Islamska Republika Iranu: - To wszystko jest hipokryzja. Bogaci ludzie mają alkohol, korzystają z usług prostytutek i nie boją się żadnej policji, bo tysiąc dolarów rozwiązuje tu większość problemów. Najmądrzejsza odpowiedź dotycząca przyszłości i licznych pytań „Co z tym Iranem?”: - Nie wiem, co będzie jutro. Dzisiaj, które było 9 listopada 2009 roku, przyniosło nam Kandovan. Dostaliśmy czas wolny, bo wiele do oprowadzania tam nie ma. Główna atrakcja to wydrążone w skałach domy, gdzie „ludzie żyją jak przed wiekami”. No trochę anten telewizyjnych się pojawiło, a i elektryczność powoli do 89

nich dociera, ale rzeczywiście, trudno to nazwać nowoczesną metropolią. Krajobraz górzysty, no wszyscy mówią, że jak Kapadocja, więc dobrze: jak Kapadocja. Ludzie wykazali się dość dużą pomysłowością w robieniu okien, dominowała folia, ale występowały także kawałki szkła czy też zabite wszystko deskami. Podobnie wykazano się niemałą kreatywnością jeżeli chodzi o kominy, nierzadko puszki po żarciu i farbach stanowiły idealne rozwiązania dla lokalnych. Niestety, syf był dość poważny. Odchody różnych zwierząt, dominowały kurze i ośle. Pełno ptactwa domowego, siedzącego w najróżniejszych miejscach, gdzieś między tym wszystkim ludzie, którzy z jednej strony patrzyli na nas, z drugiej przerobili już chyba tylu turystów, że nic ich nie mogło zadziwić. Mniej uroczym akcentem było zapraszanie nas do domów, a potem próby pobrania za to kasy. Coś tam daliśmy, ale była to najmniej zachwycająca część pobytu – albo zapraszasz, bo chcesz pokazać, co tam masz, albo postaw budę z biletami. Miło połazić po okolicy, popodziwiać widoki (zwłaszcza górę Sahand – wulkaniczne 3707 metrów) i patrzeć jak ludzie kończą dzień, wracają z kozami i krowami z pastwisk, mniej miło widzieć, jak traktują swoje zwierzątka. Ogólnie po trzydziestu minutach mieliśmy wszystko przerobione na każdą stronę i siedzieliśmy do pełnej godziny już tylko kurtuazyjnie, żeby Mansour nie pomyślał, że nam się nie podobało. Naprawdę, warto jechać i zobaczyć, ale godzina to góra, chyba, że gdzieś po okolicy da się zrobić fajną wycieczkę. Jest opcja zostania na noc, ale nie interesowała nas, zresztą tam chyba każdy z radością przyjmie, żeby dorobić. W Tabrizie Mansour wysadził nas przy lokalu z jedzeniem, podziękowaliśmy mu, uznając, że był to prawdziwy los na loterii turystycznej. Super mieć takiego chłopa, skąd indziej dowiesz się, że budowa metra trwa już tyle czasu, że wątpi, czy kiedykolwiek będzie, bo odkąd pamięta, to robią i mówią, że już zaraz będzie. Z Pedarem było całkiem miło, więc zaproponowaliśmy mu, żeby dołączył do nas i pojedziemy wspólnie do Rashtu. Okazało się, że jest pianistą, nie woził ze sobą instrumentu, ale miał jakiś kijek treningowy, żeby mu się ręce nie odzwyczaiły. Jeszcze parę dni i będę miał orkiestrę – pomyślałem, gdy zagryzałem falafel i popijałem go piwem jabłkowym. Oczywiście bezalkoholowym, takie dostępne jest niemal wszędzie. Nie ma sensu, bo lać się chce, efektów oczywiście brak. Pobraliśmy bagaże i w imię balansowania budżetu postanowili dostać autobusem miejskim na dworzec. Trafili się lokalni, którzy bardzo nam chcieli pomóc, wskazali skąd autobus odjeżdża i potwierdzili, co mówił Mansour, że bus na dworzec odchodzi z 13 peronu. Trochę zabawy z tym było, ale za 2000 riali nasza trójca przedostała się przez całe miasto do punktu wyjścia. Tak, wiem, 2000 za nic nie dzieli się rozsądnie na trzy, ale tyle nam policzono za bilety. W końcu dotarliśmy na dworzec, okazali nasze bilety do Rasht i usadzono nas na krzesełkach. Przegląd podstawowych przekąsek dworcowych Iranu: wiśniowa guma do żucia 5000, chipsy i woda w sumie 9000. Przyszedł do nas pan i poprosił o audiencję. Siadaj, wiele do roboty nie mamy. Spytał, co sądzimy o Iranie. Diabli raczyli wiedzieć, czy to jakiś agent i podpucha, czy normalny obywatel, dla bezpieczeństwa skoncentrowaliśmy się na turystyce, że bardzo ładny Kandovan, świetne muzeum, a Błękitny Meczet to już w ogóle. Ten drąży, co sądzimy o rządzie Iranu. Dyplomatycznie odparłem, że obawiam się, że rząd nie do końca wyraża wolę obywateli kraju. Dostał ataku śmiechu. Dowaliłem, że niefajne jest cenzurowanie internetu, popadł w ekstazę. Podziękował za rozmowę i poszedł. Dziwne – wymieniliśmy uwagę. Niemniej Tabriz to miasto Musawiego, więc pomyśleliśmy, że tu widocznie nastroje są nieco bardziej rewolucyjne i ludzie mniej boją się mówić, co chcą, są bardziej prozachodni, do Turcji też całkiem blisko mają. Pierwsze dni w Iranie były zaskakujące, spotkaliśmy się z tak niesamowitą życzliwością, jak w chyba żadnym kraju świata. Dla wegetarianina nieco droga przez mękę, angielskiego za wiele nie ma, po 20 wszystko martwe, ale co tam, przyjaźni ludzie wynagradzali wszystko. Moje wyobrażenia o Iranie okazały się być bardzo dalekie od prawdy. Ichnie kobiety, mimo chust, jawiły mi się jako jedne z najpiękniejszych na świecie, zwłaszcza po Syryjkach i Turczynkach, które pobudzały mnie niczym samica wombata. Pozostawało mieć nadzieję, że dalej wszystko będzie szło chociaż w połowie tak dobrze. Problem, który wydawał się, że będzie największym, zszedł już na plan dalszy – po co alkohol, gdy rzeczywistość ich kraju jest tak fascynująca?

90

91

XI. No one knows about Persian cats

Tym razem autobus mieliśmy typu Volvo – skandynawskie produkty sukcesywnie wypierają z irańskich dróg osiągnięcia myśli niemieckiej. Minusy: zazwyczaj są jakieś dwa razy droższe niż mahmooly. Plusy: dają w nich jedzenie. Neutralne sprawy: jest działająca klimatyzacja, czyli można albo życie uprzyjemnić, albo uczynić temperaturowe piekło. Jest telewizja, co dla mnie stanowi przekleństwo, a dla lokalnych powód do radości. Dostaliśmy żarcie i nie mogliśmy uwierzyć ile: sok, woda, batoniki, wafelki, jeszcze przyszli i polali Zam Zam colę. Było dość wcześnie, chwilę po 20, ale już oczywiście ciemno, niestety, światła zgaszono, więc czytać się nie dało. Prawdziwy problem zaczął się jednak dopiero później. Nigdy, przenigdy nie jechałem w takiej temperaturze. Było ponad czterdzieści stopni i to z solidnym okładem, nie mogliśmy wytrzymać. Uciekać nie ma gdzie, jest też ograniczona liczba rzeczy, którą można z siebie zdjąć. Koło 22 zatrzymaliśmy się gdzieś, biegliśmy na wyścigi, żeby tylko złapać oddech, żeby chociaż przez chwilę nie być w tym cholernym, mobilnym piekarniku. Na zewnątrz problem w drugą stronę, zimno jak diabli. Gdy tak staliśmy i pracowali na zapalenie płuc, podeszło do nas trzech chłopców. Widzieliśmy już wcześniej, że nas obserwują i coś żywiołowo rozmawiają, więc byliśmy tylko ciekawi, co tym razem. W pewnym sensie standard, po szybkim zapoznaniu się przeszliśmy do dyżurnych dla tego kraju tematów, czyli polityka. Przez następne pięć minut „ fucking Ahmadinejad” padło jakieś trzydzieści razy. Poinformowali nas, że on tych wyborów nie wygrał, lud wybrał Mousaviego. Kazali nie jechać do Qom, bo to „fucking governmental city”. „Chcemy być jak wy, chcemy móc jeździć po świecie, a ja mam 30 lat, jestem inżynierem i byłem tylko w Turcji” . Było nam głupio i smutno. Obiecaliśmy opowiadać ludziom w naszych krajach, że Iran to nie tylko wariaci, że wcale nie wszyscy są bardzo wierzący, że nie chcą mułłów i że chcą żyć w normalnym kraju. Dotrzymuję więc danego im słowa i opowiadam powyżej. Dowiedzieliśmy się też od nich, że jesteśmy w najzimniejszym punkcie Iranu i że będzie już tylko lepiej. No nie od razu na pewno, bo autobusowy tropik to dla nas żadna atrakcja. Pojechaliśmy dalej. Pedar czytał Dickensa, widząc, że ja Tołstoja, zapytał, czy jest jakiś niepisany przepis, że podczas podróżowania trzeba czytać klasykę, bo prawie wszyscy których napotkał tak czynili. Powiedziałem, że chyba nie ma, ale każdy chce mieć niby wizytówkę, że jest taki wysublimowany, anglojęzyczny, widzisz, że z Dostojewskim siedzi, to raczej nie debil, bo nawet jak nic nie rozumie, to wpadł na niezły pomysł, żeby się maskować. Autobus nie był pełen, więc rozsiedliśmy się i próbowaliśmy spać. Mi szło tak sobie, włączyłem Portishead i gdy tak dojeżdżałem do końcówki Third to prawie mi się udawało zasnąć. O godzinie 2:00 zepsuto mi tę idyllę. Telepie mnie ktoś i mówi, że policja się o mnie pyta. Kurwa, świetnie, ale co ja zrobiłem? Wychodzę do nich jak stałem, krótki rękaw, buty niezawiązane i pytam, o co chodzi. - Masz otworzyć plecak! - No mogę, ale to nie mój, tylko kolegi z Norwegii. Konsternacja, narada. Chcą paszportu. Wyruszyłem po paszport, ci nerwica, że chcę dać dyla i dawaj za mną. Po drodze obudziłem Pedara, że chyba nie ma co panikować, ale policja wzięła jego bety za moje i z tej okazji mnie tam męczą, a zaraz pewnie będą i jego, więc niech przygotuje uderzenie wyprzedzające. Jeszcze tylko musiałem uspokoić naszych przyjaciół z postoju, że wszystko w porządku i że chyba nie muszą interweniować. Wychodzę, daję papiery i palę sobie. Kazali wrócić do środka, ale się zamotałem i wypaliłem z pół peta. W tym czasie oglądnęli paszport Pedara, wystarczyła im okładka. - Norway ok – poinformowali i kazali wracać i jechać dalej. Niestety, wejść się nie dało, bo nasi przyjaciele się ogarnęli i zaczęli wychodzić nas wesprzeć. Mówię, że już chyba po sprawie, ale oni i tak dla porządku zjebali dość poważnie policję. Mdlałem jak tam stałem, Iran, parę miesięcy wcześniej strzelali do tłumu, a my tu wielka zadyma na zadupiu, nie rozumiem czegoś. W końcu się rozstaliśmy i mogliśmy powrócić do naszej palmiarni. Byłem w szoku, chuj z policją, ale kolesie, 92

którzy wyszli z nami i chcieli za nas umierać, chociaż znaliśmy się całe pięć minut z postoju... Przecież nam policja może o wiele mniej niż im, mamy ambasady, ich mogą zabrać do piwnicy i zrobić im sympatyczne 24 godziny czy i sześć miesięcy. W ogóle się tym nie przejmowali, poszli nam pomagać, bo parę godzin wcześniej miło porozmawialiśmy. Szukaj takich ludzi w Europie, mnie tak zwani przyjaciele z o wiele większym stażem robili w wała w o wiele mniej groźnych sytuacjach. Do Rasht przybyliśmy w okolicach 6 rano. Wymęczeni, niewyspani, źli na wszystko. Od razu powitało stado taksiarzy, myślałem, że nas sobie rozerwą. Chcieli, żeby każdy wziął taksówkę, ale na szczęście znalazł się mniej cwany osobnik, który bez większej walki zgodził się zabrać całą naszą wesołą grupkę do Hotelu Sedaghat. Wysiadamy, patrzymy, a tu wszystko wymarłe, totalna cisza, sklepy zamknięte, nawet na bazarze wiele się nie działo, dopiero po dłuższych poszukiwaniach udało mi się kupić Zam Zam Colę. Szary blok, smutny szyld, to chyba to. Na dole nic, idziemy niepewnie na piętro, syfna klatka schodowa, farba odpada, grzyba więcej niż ściany, niemalowane przynajmniej od czasów rewolucji. Znalazła się recepcja, widząc ten syf nie bardzo chcieliśmy płacić po 50 tysięcy od głowy za noc, więc zrobiliśmy całą trójkę za 130. Pokój na chyba czwartym piętrze, schody długie jak szlag. Popatrzyliśmy, lepiej niż klatka schodowa przynajmniej, powiedzieliśmy, że bierzemy i padliśmy spać. Pobudka nastąpiła o 12:30, tyle potrzebowaliśmy, żeby odreagować nocny przejazd. Wyszliśmy z hotelu i jakże inaczej, wszystko ożyło i to ożyło na całego. Cała ulica zmieniła się w wielki targ, przy wejściu do naszego przybytku były kury, zaraz obok gęsi i kaczki. Totalna Azja, poziom Chin. Łatwiej kupić ptactwo domowe niż coś do picia, przeszliśmy niezły kawałek i dopiero po jakimś czasie znalazłem sklep, gdzie mieli colę. Śniadanie już o 13, koledzy poszli mi na rękę i udaliśmy się do lokalu Kourosh, gdzie według wiadomej książki są dobre opcje wegetariańskie. Wygłupiałem się potężnie, próbując wymówić mirza ghasemi (jajo dość poważnie obrobione, pomidor, czosnek, jajo nieobrobione), nie zrozumieli za wiele, z zachodniego też nie umieli odczytać, ale w końcu powiedziałem, że no meat i dali właśnie to. „Being vegetarian means that you are not stupid” , poinformował mnie Pedar. Spodobała mi się ta koncepcja. Świetne, popiłem miętowym mlekiem (użyjmy tu terminu: intrygujące) i okazało się, że każdy z nas chce robić co innego. Swe kroki skierowałem do miejskiego muzeum. Oczywiście się pogubiłem i to dość poważnie, nie było nawet kogo o drogę pytać, aż w końcu napotkałem dwóch taksiarzy naprawiających samochód. Trochę klecili, jeden rzuca się do samochodu i pokazuje, żeby wsiadać. Nie, nie, ja sobie pójdę na piechotę, tylko powiedz, dokąd. „No money, no money”, krzyczał i machał zachęcająco rękami. Postanowiłem zaryzykować, wiele gorzej nie będzie. Bardzo daleko nie było, w czasie rozmowy dostałem pytanie, czy Iran mi się podoba i czy nie miałem problemów, wiadomo, co odpowiedziałem. Mój szofer podjechał pod same schody muzeum. Chciałem mu zapłacić, bo wydawał mi się w porządku, ale odmówił przyjęcia pieniędzy. Podziękowałem bardzo, jeszcze wprowadził mnie do ośrodka i przekazał obsłudze muzeum. Niesamowite jak bardzo ludzie potrafią się troszczyć o całkowicie obcą osobę. I jeszcze podwiózł za darmo, cud. No i niestety, jakiś czas później odkryłem, że to nie cud, a Taarof – specyficzna właściwość etykiety. Jeżeli ktoś, tak jak mój taksiarz, mówi, że nie chce pieniędzy, to grzeczność-taroof wymagają, żeby ponowić prośbę zapłaty trzy razy. Jeżeli po trzecim razie będzie powtarzał, że nic nie płacimy, to znaczy, że naprawdę nie chce pieniędzy. Podobnie działa to, gdy oferują posiłek. Nie należy się rzucać do żarcia, tylko odmówić i jeżeli naprawdę się uprą, to wtedy dopiero brać. Może się zdarzyć, że ktoś mający bardzo mało zaoferuje coś, co jest dla niego bardzo drogie, bo jest pewien, że odmówimy. On oferując zachowa twarz, my nie przyjmując pokażemy, że rozumiemy i doceniamy. No i niestety, nie wiedziałem tego wtedy, oszukałem tego pomocnego chłopaka. Szkoda, bo zwyczaj uważam za bardzo ładny i obawiam się o jego przyszłość. W muzeum dali mi dość dużo ulotek i osobistego ochroniarza. Nie wiem, czy bali się, że coś zapierdolę, czy że jestem takim debilem, że upadnę i się zabiję. Koleś łaził za mną krok w krok. Postanowiłem go wykończyć, czytałem wszystko, oglądałem po trzy razy, wracałem do ekspozycji, 93

porównywałem z ulotką, robiłem notatki. Ekspozycje są średnie, żeby nie powiedzieć jak kulturoznawca mówić nie powinien. Jakieś stroje, jakieś naczynia, rogi do picia, na szczęście trochę opisane, ale mimo wszystko denne. Widziałem, że ma ochotę się powiesić, więc wyniosłem znęcanie do poziomu właściwego GUŁagom. Zacząłem iść żywym krokiem niby do wejścia, by tuż przed nim rzucić się do samego początku wystawy. Mdlał jak stał, żal mi się go zrobiło i po paru sekundach bardzo wszystkim podziękowałem (oczywiście trzy osoby obsługi i jeden zwiedzający) i wyszedłem. Atrakcja numer dwa: miejsce spoczynku Dana-ye Ali. Ciekawe, kto to – pomyślałem, wchodząc do pociesznego budyneczku, gdzie spoczywał ww. No cóż, fajnie się siedziało, lokalni zachwyceni, że ktoś to przyszedł oglądać, mnie znowu miło, że mogę gdzieś siedzieć i nikt się nie dopieprza, po raz kolejny islamskie budynki sakralne jako ośrodki relaksacyjne. Wszystko wskazywało na to, że atrakcje Rasht uległy wykończeniu. Znalazłem jeszcze pomnik orła, kuriozum totalne. Jakaś dziewczynka zdjęła prawie całkiem chustę na mój widok. Było to bardziej podniecające doznanie niż zdjęcie gaci przez Europejkę. Pozostało mi więc obserwowanie zachowań mieszkańców - pomyślałem. Snując się po mieście, najpierw trafiłem na jednego, a zaraz potem na drugiego kolegę. Łaziliśmy wspólnie, nudno jak chuj, aż podeszła do nas trójka młodzieńców. Przemówili, jeden świetnie po angielsku, jeden słabiej, trzeci w ogóle. Po standardowej wejściówce Ali powiedział, że wyglądam na interesującego się muzyką. Potwierdziłem, więc zapytał, czy znam taką grupę TooL, bo są we trójkę najlepszymi przyjaciółmi i to ich najukochańsza grupa muzyczna. Zemdlałem. Po prostu mnie zamurowało. TooL. Fani TooLa w okolicach Morza Kaspijskiego w Iranie. TooL. Goście znają TooLa. W IRANIE ZNAJĄ TOOLA. Nie da się tego przebić. Jaka jest szansa, że Adam Jones wie o tym, że jest idolem kolesia z Rasht? Że ktoś siedzi po nocach, ogląda, jak on gra i też tak próbuje? Znali też A Perfect Circle i Puscifera, ale to w sumie wynika z pierwszego. Jedziemy dalej, teraz oni pytają: Metallica? Panie, z czym do mnie... Ich marzenie, to być kiedyś na ich koncercie. Z automatu mi się powiedziało, że byłem trzy razy. Spytali, jak to możliwe, bo im marzy się, że może raz w życiu będzie dane usłyszeć to na żywo, ale pewnie nie. Głupio mi się zrobiło i nie mówiłem, że na TooLu też byłem i to też trzy razy. Chętnie bym im oddał przynajmniej jeden z tych koncertów. Przeszedłem na Nirvanę, kochają. Przy znajomości TooLa to nic wielkiego w sumie. Pogadaliśmy chwilę o wszystkim, spytali, co byśmy chcieli. Powiedzieliśmy, że oddajemy się w ich ręce, nie mamy żadnych pomysłów, a bardzo nam z nimi przyjemnie. Myśleli, debatowali, kłócili się chyba nawet, jak też nam czas zorganizować. Gdy tak staliśmy, przyszły do nas trzy dziewczynki i zaczęły robić numer z pokazywaniem włosów, połączony z uśmiechaniem się. Zaczęliśmy mieć piękne wizje, ale nasi przyjaciele przegonili je, potem jakoś negatywnie wyrazili się o atrakcyjności rodaczek. Pedar zapytał delikatnie, czy jakiegoś jarania by się nie dało skołować. Debata nabrała temperatury, zrozumieliśmy, że nie bardzo są w stanie, ale nie chcą nas rozczarować, więc zrobią wszystko, żeby tylko zdobyć to palenie. Poczęliśmy się wycofywać, powiedzieliśmy, że w zamian może być zwykła fajka wodna, jak tylko znają jakiś lokal. Zaczęliśmy zmierzać do knajpy, po drodze zatrzymaliśmy się przy sklepie z biżuterią. Pokazali nam, że można sobie kupić logo Metalliki z czasów Reload. Jaja... Kolejne jaja już za parę metrów, zatrzymał się samochód i wyskoczył z niego jakiś młodzieniec. Okazało się, że to kolega, chwila rozmowy i Pedarowi zaproponowano wyjazd nad Morze Kaspijskie na libację, gdzie będzie można zajarać. Nie było to takie proste, jak w świecie zachodu, po długich rozmowach postanowiono, że ma udawać chłopaka córki wujostwa, który kiedyś tam wyemigrował do Norwegii. Powiedzieli mu, jak córka wygląda, jak się nazywa. Doszło tu do sytuacji bardzo dla nich zabawnej: - Ej, powiedz, że ona ma na imię Zeidan! - rzucił jeden z nich. Wszyscy dostali ataku śmiechu, a potem powiedzieli, że jednak ma tak broń Allachu nie mówić, bo będą sceny. Ciekawe co to znaczy, pewnie jakąś wywłokę, albo i gorzej. Pedar pojechał, do nas ktoś się dołączył, inny odłączył, w końcu dotarliśmy do knajpy, której sami byśmy nigdy nie znaleźli. Zapłacimy za wszystko jak tam z nami pójdziecie. Tam nas znają i będą potem długo pamiętali z kim przyszliśmy – powiedzieli. Pomyślałem sobie o tych setkach knajp, przez które przewinąłem się w życiu. Bywało, że nie chcieli obsłużyć, bywało, że wypierdalali z lokalu za stylówę czy zachowanie. Rzadko się cieszyli, nawet jak przepijałem dwie stówy w wieczór, to jakoś nie widziałem, żeby obsługa mówiła, że fajnie, że 94

przyszedłem do nich. Jedziesz do Iranu i od razu potrafią poznać wartościowego człowieka, nie dziwne, że Zachód się boi! Po drodze jeszcze dostaliśmy irański chleb, rewelacja i to za jakieś grosze. Wielkie, gorące płachty ciasta, opchać się można na dłużej. Zakupili kilka fajek, właściciel tańczył wokół mnie i Teru, było nam durnie. Paliliśmy, robili sobie zdjęcia na tony i gadali. Co szczególnie mnie zainteresowało: - Gospodarz mauzoleum był bardzo ważny, podobno widywano go jednocześnie w Rasht, w Mekce i w Medynie, w jego czasach niemożliwe było podróżowanie tak szybko, więc miał zdolność bilokacji (trilokacji nawet). - Stinkfist jest piosenką o bogu. Na moją konsternację i subtelne: GDZIE O BOGU??? Odpowiedział: - Człowiek przemawia do Allacha. Boże, patrz wyciągam do ciebie mą brudną dłoń, brudną pięść! A bóg ją przyjmuje. Nie miałem odwagi mówić, jak zazwyczaj interpretuje się ten kawałek na zachodzie. Mój przyjaciel cieszył się jeszcze bardziej niż ja ze wspólnych pasji muzycznych i starał się wplatać cytaty ze swych ulubionych piosenek, gdzie tylko się dało. „Learn to swim, learn to swim”, krzyczał, gdy robiliśmy sobie zdjęcia przy fontannie. „Gimme fuel, gimme fire, gimme that which I desire” , gdy chciał zapalić. Normalnie uznałbym, że wioska totalna, ale to nie było normalnie. Koncerty u nich: - Miała grać taka grupa w Esfahan, już naprawdę było blisko, ale kazali gitarzystce ubrać chustę. Ona powiedziała, że nie i sprawa się rypła. Mimo wielkiej niechęci do narzucania innym kanonów ubioru, na jej miejscu bym się zgodził. Pewnie większość publiki w życiu nie była na porządnym koncercie. Gdyby tam uskutecznili choćby minimalne pierdolnięcie, to publika wyskoczyłaby pod gwiazdy. A chusta zawsze się może zgubić podczas występu. Nie mówiąc już o tym, że pewnie wszyscy kupiliby sobie ich płyty. Niestety, nie ustaliłem, kto miał grać. Zrobiło się chłodniej, musiałem ubrać bluzę. Znając już ich poglądy i znajomość angielskiego, uznałem, że nie chcę rozmawiać o „We believe in god, but we don't trust him” . Tempo zaprzyjaźniania się miało tendencję zwyżkową, poprosili nas o jakieś pamiątki z naszych ojczyzn. Teru był przygotowany, miał zestaw pocztówek, przy okazji ja dostałem jedną, z górą Fuji. Pokarało go nieco, bo poprosili, żeby na każdej napisał coś po japońsku, więc z dobre sześć wypisał. Ja poszukałem dobrze po portfelu i szczęśliwie znalazły mi się bilety z Warszawy i jakieś do kina. Wstyd było mi to dawać, ale oni bardzo się ucieszyli, że mają coś z Lachistanu i chwilę nawet ustalali, kto co weźmie. Największą jednak furorę wzbudził Iphone Teru, słyszeli o nich, ale oczywiście, do Iranu nie dotarły. Pokazywał im, ile tam się mieści, jak robić zdjęcia, jak działa ekran dotykowy. Widziałem, że niemal kusi go dać im w prezencie, ale wiele by z tego nie mieli, interface japoński, połączenia w roamingu będą mu tłukli? Część polityczna, Ahmadineżad jako kanalia po raz kolejny. Kwestionowali jego osiągnięcia ekonomiczne, że opowiadają jak bardzo się poprawiło, a oni chuja z tej poprawy widzą. Rozumiem, też pochodzę z kraju, gdzie kolorowanie statystyk to wielka gałąź wmawiania obywatelom, że jest im tak zajebiście, tylko oni tego nie widzą. - Nie winię Amerykanów za Busha, my przecież mamy Ahmadineżada. Jednak jak na tak długie spotkanie, to mało czasu zmarnowaliśmy na opowieści o polityce. Po krótkim przekonaniu nas, że oni na niego nie głosowali, skoncentrowali się na mówieniu, że najlepsze, co jest na świecie, to muzyka. Że łączy nas wszystkich, że pełno tej muzyki jest z USA, więc oni nie uważają, że tam jest źle, skoro są takie grupy jak wspomniane wcześniej. Że oni wcale nie uważają, że Down with USA, że chcieliby się przyjaźnić z ludźmi z całego świata, bo chociaż nie byli nigdy poza Iranem, to wierzą, że ludzie są tacy sami wszędzie. Siedziałem, słuchałem i nie mogłem w to wszystko uwierzyć. Dlaczego u władzy wszędzie są takie kanalie, ludzie, którzy nie mogą zrozumieć tych najprostszych spraw? Może to jest naiwne pytanie, ale nie znalazłem na nie racjonalnej odpowiedzi. Wyobraźmy sobie, że byłoby to spotkanie na szczycie Polska-Iran-Japonia. Od razu podpisalibyśmy wszystkie możliwe traktaty o współpracy kulturalnej, wysłali im naszej 95

muzyki, wzięli ichniej, zaprosili parę grup na tournee... No nie, przecież to wróg, nie można. Wydawało się, że nie przebiją niczym tego TooLa, NIN nie znali, Ministry nie znali, Mansonem gardzili za image. Jednak udało im się, najpierw Leonardem Cohenem, a potem Tomem Waitsem. Następnie dotarliśmy do działu muzyka filmowa: - Wspaniały jest motyw Johna Williamsa do „Listy Schindlera”. Nie, z Izraelem też nie mieli problemu, niech sobie istnieje, w niczym nie przeszkadza w naszym życiu, chociaż co do izraelskich banków mieli już mniej pozytywne uczucia, chociaż na pewno nie byli nawet blisko wielu Polaków. Muzyka irańska: - Tego się nie da słuchać, to wszystko jest o jednym i to na smutno. - A ten pop, co leci? - Też, muzyka chujowa, a tekst o nieszczęśliwej miłości, dziewczyna rozstała się z chłopakiem i za nim tęskni. Religia, deklarowałem się jako buddysta, bo ateizmu nie lubią: - Lubię nauczanie Buddy, ale uważam, że nie powinien zostawiać rodziny, to było nie w porządku. Przyznam, że nigdy tak o tym nie pomyślałem, w jakimś sensie jest to prawda. Kultura japońska: - Dzięki „Nausice z Doliny Wichrów” odkryłem, że to nie jest wstyd mieć dziewczynę. Znali też i lubili Naruto, wspomnieli, że był kiedyś jakiś festiwal anime w ich TV. Największy hit jednak, „Oshin”. Teru zemdlał, mówi: - Rany, po co im to wyświetlali? Totalna chałtura serialowa, taki serial dla babć z początku lat osiemdziesiątych. Po rozmowie, w której nie miałem jak brać udziału, okazało się, że w Iranie pokazywano wersję ocenzurowaną, ale i tak była wielkim hitem. Problem, że tak powycinali sceny, że główna bohaterka wychodziła na biedną kobietę, a w oryginale to kawał suki był. Gdy pytano ludzi o idoli, to zdobyła dość wysokie miejsce w rankingu. Chwała, że „Klanu” czy „Ojca Mateusza” im nie przysłali, bo to mnie byłoby wstyd. Pornografia: - Jak weźmiesz komórkę młodego chłopaka to znajdziesz same pornosy i to ostre. Wiem, że na Zachodzie płaci się za filtry, żeby nie było jak oglądać pornografii. U nas płacą za antyfiltry. Dziewczynki: - Czy jeżeli pojadę do Japonii, to mam szanse u japońskich dziewcząt? Teru zmierzył wzrokiem rozmówcę. Dorodny chłop z brodą, długimi włosami, nienajszczuplejszy, ale jeszcze nie zapuszczony jakoś poważnie. - Wszystkie twoje! Prawie się pobiegł pakować. Dziewczynki, a edukacja: W przedszkolach i szkołach panuje całkowity rozdział płci. Gdy jednak idą na uniwersytet, to muszą być w jednej sali, chłopcy siedzą po jednej, dziewczynki po drugiej, ale to to samo pomieszczenie. W efekcie i panie, i panowie, mają w dupie wykładowcę, bo interesują się płcią przeciwną. Co mnie zaskoczyło, na wioskach często są wspólnie chowani i powoduje to, że ludzie są nieco zdrowsi na punkcie sexualnym, sam Ali to przyznał. W temacie: moja koszulka z nagimi plecami Tori Amos wzbudziła dość poważne zainteresowanie i komentarze, że very hot. Oferta nie do odrzucenia: - Zostańcie dłużej, to przyjdziemy jutro do was z whisky i się wszyscy upijemy w waszym hotelu. Był to jakiś pomysł, ale nie chcieliśmy ich narażać na koszta, już fajka i chleb wystarczą. Brzydko mówiąc, rzygaliśmy już fajką wodną. Dwie godziny palenia, mieliśmy dosyć na resztę życia. Poprosiliśmy o internet, trochę żeby nie musieć palić kolejnej. Było dość późno, ale coś pogadali i poszliśmy. Po drodze przyczepił się do nas jakiś chuderlawy okularnik i dawaj po hiszpańsku, czy ktoś z nas habla espanol? Mówię, że trochę, ale bardzo mało, że nie jestem w stanie prowadzić konwersacji w tym języku, po rusku jakoś. Ten, że hablamos, więc jakieś podstawy dukam, ja Miguel, on Muhammad, ja męka, on zachwyt, że przecież mówię. Na szczęście był z nami Ali, który 96

wspierał mieszanką angielskiego i farsi, ale tamten był niezłomny. Pytał, co chcemy robić następnego dnia, więc powiedzieliśmy, że jechać do Masuleh. Poprosił o pozwolenie jechania z nami. Wymieniliśmy spojrzenia, parę zdań i zgodziliśmy się. Wydawało nam się, że chce być miły, ustawiliśmy się na 9 pod naszym hotelem, nie bardzo wierząc, mimo jego zapewnień, że przyjdzie. Po wielkiej walce wpuszczono nas na kwadrans do netowni, ale wykopano zgodnie z obietnicą o 22. Wystarczyło, żeby napisać, że chyba udało się przeżyć kolejny dzień w tym strasznym kraju, w sercu osi zła. Poszliśmy jeszcze na kolację, lokal Theodor Burger pasował tam mniej więcej jak jaszczur z kosmosu. Normalnie bym się nie odważył, ale Ali zamówił opcję dla psychicznego, nawet mimo jego zapewne dobrej znajomości farsi miał pewne kłopoty z wyjaśnieniem, że BEZ MIĘSA! Nastał czas pożegnania. Ubyło nieco towarzystwa, byliśmy w wyjściowej trójce. Ali powiedział, że to był dla niego bardzo dobry dzień, bo spotkał turystów w Rasht, a nigdy wcześniej takowych nie widział. Powiedział mi, że mam życie w jego stylu i że gdyby nie urodził się w Iranie, to byłby taki jak ja. Dużo wcześniej wymieniliśmy maile, Facebooka i obiecaliśmy pozostać w jakimś tam kontakcie. Było to jedno z najmilszych spotkań jakie przydarzyły mi się w życiu. Kupiliśmy po drodze jakieś ciastka, dużej coli się nie udało, więc małe. Stoimy przed wejściem do hotelu, żremy to, zapijamy Zam-Zam colą, aż podchodzi pan. Nie bardzo możemy zrozumieć, czego chce, ale powtarzał coś brzmiącego „dros” i pokazywał startujący samolot. Może to jego edycja drugs? Może farsi ma z angielskiego tak przerobione? Czyżby narkotyki? Potem zaczął łapać się za jaja i pokazywać, że pała stanie jak marzenie. Wymieniliśmy spojrzenia. - Nie uwierzysz, w Lonely Planet nie napisali, co robić w takiej sytuacji... - Jak nie napisali, to powrót do pokoju wydaje się być dobrym rozwiązaniem. Dochodziła północ. Teru uznał dzień za bardzo udany, podobnie oczywiście jak i ja. Z tej okazji postanowił trochę poćwiczyć na skrzypcach, bo to w końcu jego pasja i po coś je tacha. Zapytał, czy mi nie będzie przeszkadzało. Szalej! Rozpoczął zabawę, kilka melodyjek, a potem jakiś odlot, głośno jak szlag. Dawałem trzy do pięciu minut aż sobie pogadamy z recepcjonistą. Nie pomyliłem się, z zegarkiem w ręku: trzy minuty. Rozumieliśmy, co nadawca chciał powiedzieć, gdy tak udawał, że gra na skrzypcach i krzyczał no, no, no. Próbowałem nie wybuchnąć śmiechem, ale mi się nie udało, łysawy, starszy koleś, wytaczający z siebie lawiną słów i symulujący grę na skrzypcach, nie podołałem. Wyszliśmy zapalić jeszcze raz, dość późno w nocy, akurat przywieziono ryby na targ. Wolałbym tego nie widzieć, standardowo azjatyckie, tragiczne traktowanie zwierząt, tu nierzadko żywych. Prawie taki syf, jak w hipermarketach na święta. Sprzedawca chciał nam dać jedną rybę, ale nie wiem, co miałem z nią sobie zrobić, Golluma znowu? Jak tamci w Libanie, to musi mieć jakieś uwarunkowanie kulturowe w Islamie, że dają ci trzepoczącą się rybę. Może jak w „Jane Austen's Mafia”, przekazują, że będziesz spał z rybami? Wolałbym jednak Irankę. Koło 1 wrócił Pedar, również w niezłym nastroju. Pojechali nad Morze Kaspijskie, wypalili trochę na plaży trzeciej kategorii, potem pojechali do wypasionej rezydencji i wypalili więcej. - Dziewczyny wprawdzie bez chust, ale jak malowidła, no jak Indianki, całe twarze w makijażu, nie widziałem nigdy takich kobiet. Do tego miniówy, że zachód wysiada, no prześliczne, ale żadna z nich słowa po angielsku, tylko ten jeden koleś, co mnie zabrał, coś mówił, więc nudno. Nie wiem, po co, ale kazali mi zatańczyć przed wszystkimi, więc coś tam się pogibałem, a spalony byłem jak Drezno w 1945. Na koniec polano trochę wódki i przywieźli mnie pod hotel. Paradoksy Iranu: pić nie można, więc policja podobno nie ma alkomatów. Znaczy pewnie ma, ale nie jest to standardowy element kontroli drogowej, a z okazji świąt nie łapią tysiąca najebanych obywateli. Podziękowaliśmy sobie za udany dzień i zapadli w sen. Niektóre osiągnięcia ludzkości wzbudzają zdumienie i niemy podziw. Koło. Silnik parowy. Telegraf. Promienie rentgenowskie. Antybiotyki. Energia jądrowa. Komputery. Loty kosmiczne. Prysznic w hotelu Sedaghat. Teru wylazł i próbował udzielić wskazówek, ale mówił, że nie rozumie, woda raz leciała, raz nie, w sumie to bardziej poparzył się, niż umył i że życzy mi powodzenia. Wbijam, drzwi wyrwane z 97

zawiasów, trzeba przestawić i oprzeć o otwór wejściowy. Bywało brudniej, odkręcam wodę, nic się nie dzieje. Kręcę kurkiem i kręcę, wiele się nie dzieje. W końcu pierdolnęło wrzątkiem. Kręcę drugim kurkiem, przestało lecieć. Przetestowałem jeszcze parę kombinacji, nic nie przynosiło sensownych rezultatów, więc poddałem się i wyparzyłem. Śniadanie zamówiłem standardową metodą. „Chcę to co on, ale mu nie zabierajcie, tylko zróbcie takie same” - rzekłem, wskazując na jogurt z dżemem wiśniowym jakiegoś emeryta. Chwilę przed 9 stanęliśmy przed hotelem i zastanawiali się, czy Muhammad, our friend, oferował się kurtuazyjnie i właśnie siedzi w irańskim odpowiedniku korporacji i przerzuca faktury, czy też przybędzie i naprawdę pokaże nam Masuleh. Był punktualnie. Niestety, przez noc nie nauczył się angielskiego, a i mój hiszpański wiele nie zyskał, więc lekka męka komunikacji, ale wiedzieliśmy o co chodzi, więc ze wszystkimi betami (tu hotel nie był aż tak miły jak w Tabrizie, nie chcieli przechować, a może chcieli, ale nie dało się z nikim dogadać) pojechaliśmy na dworzec. Zastanawialiśmy się, czy wypada, żeby on płacił za taksówkę, ale tu się uparł. Chwila zamieszania i załatwił kolejną, do Masuleh. Cena iście lokalna, osiem dolarów za trzy osoby, ten koszt wzięliśmy na siebie. Jest jakieś sześćdziesiąt kilometrów, po drodze droga zmienia się ze smutnych terenów w okolicach Rasht w niesamowicie zielone górki, owinięte mgłą, delikatne słońce, droga idzie doliną, wyglądało jak najlepsze terytoria Armenii. Za najważniejszy punkt naszej wycieczki Muhammad uważał dom swego wuja, skierował taksiarza, żeby zjechał kilka kilometrów przed Masuleh na jakieś podwórze. Wuja niestety nie było, reszta rodziny chyba niekoniecznie chciała z nami spędzać czas. W końcu sama Masuleh, populacja 800 osób. Pierwsze wrażenia dość mieszane: z jednej strony piękny widok na domki położone na zboczu górki, ułożone niemal w schodki. Z drugiej strony, przedobrzono: postawiono rzeźby JELENI I SARENEK w dość dziwnej tonacji kolorystycznej. Między nimi wiodła droga do pierwszego przystanka zwiedzaniowego, wodospadu, gdzie tuż nad powierzchnią wody tworzyły się tęcze. Muhammad uparł się, że musimy tam niemalże wejść, co z całym rynsztunkiem prawie skończyło się wjebaniem i co całkiem skończyło się robieniem sobie zdjęć z Muhammadem w objęciach. Komunikacyjnie szło tak sobie, miał całkiem inne kojarzenie niż ja. Przy okazji jeszcze starałem się przekazywać Teru co ciekawsze rzeczy z opowieści naszego przyjaciela. Wyjaśniłem, że chcemy zostawić nasze bety, zanim pójdziemy na wycieczkę, bo nie damy rady, ten jeszcze ze skrzypcami. Pierwsza próba, sklep. Nasz człowiek idzie pytać. Wyszła z tego wielka dyskusja, widziałem, że nic z tego, więc mu pokazuję, że dobra, chodźmy dalej, jak nie ten, to pewnie następny. Wyjaśnił mi, że musiał pouczyć właściciela, że nie wolno być niemiłym dla innych i że ludzie świata muszą sobie pomagać. Następna okazja za kilkaset metrów, jakaś ekipa remontowała drzwi, więc było stosunkowo łatwo dotrzeć do wnętrza. Pogadał chwilę i tu bez problemu, wzięli wszystko i zapewnili, że zadbają. Można było w końcu nacieszyć się łażeniem. Z jednej chaty przechodzi się prawie że po drugiej o poziom wyżej, czasem jakaś ścieżka, ale większość trasy po dachach. Wdrapaliśmy się na górę, no widoki zajebiste, przemysłu w zasięgu wzroku zero, tylko co dalej? Można sobie pochodzić po okolicy, więc szliśmy przed siebie, mrużyli oczy od słońca i podziwiali najbłękitniejsze niebo świata. Muhammad zrobił sobie z nami niemało zdjęć, ale o jakiś półdniowych trasach spacerowych nie wiedział nic. No i właściwie to koniec atrakcji Masuleh, piękne widoki, osada ludzka, która znajduje się w tym miejscu od ponad tysiąca lat, ludzie dość powoli przyjmujący nowoczesność i jedyna wioska w Iranie, gdzie obowiązuje całkowity zakaz ruchu samochodowego, a nawet motorowego. Po dwóch godzinach było po sprawie, poszliśmy po bety, no i się zaczęło. - Czy będziemy tak dobrzy i napijemy się herbaty? No, w tym już mnie dawno wytrenowano, herbaty napić trzeba się zawsze. Podano. Najmocniejsza herbata w moim życiu, obudziła bardziej niż większość znanych mi kaw świata. Muhammad tłumaczył, że właściciel przeprasza, że nie jest nas w stanie godnie podjąć, sam dodał, że to nie jest bogaty człowiek. Mówię, że bardzo dziękujemy, że już samo przetrzymanie naszych bagaży to była wielka przysługa i naprawdę nie chcemy nadużywać. Ta, mów se w Iranie, zaraz podali orzechy. Nie chcieliśmy zeżreć mu za dużo, więc początkowo wzięliśmy po kilka, ale on się upierał. No i wiedz 98

teraz, czy to Taroof, czy już naprawdę masz jeść? Po chwili podał ser. Norm unijnych produkt ten nie spełniał, pływał w czymś, a owady dość poważnie się nim interesowały, ale postanowiliśmy nie drążyć, zjedliśmy trochę sera. Oliwki. Mandarynki. Pieczywo. Ryż. Za każdym razem przepraszając, że nie może nas porządnie ugościć i że mu wstyd. Nie wiedzieliśmy co mówić, chłopie, przecież to jest straszne, że nas karmisz, widzimy, że nie masz wiele. Pytałem co chwilę Muhammada, czy naprawdę nie żremy temu chłopu ostatnich zapasów, ale on mówił, że mamy jeść, że będzie niegrzecznie i wstyd dla gospodarza, jeżeli przynajmniej trochę nie pojemy. Z cyklu „reputacja krajów w świecie”: - Gospodarz mówi, że Japonia to solidny kraj. Widzisz ten piecyk? Został zrobiony w Japonii i służy tu już ponad trzydzieści lat. W jakimś momencie, gdy przeprosił po raz dwieście czternasty, że jest beznadziejnym gospodarzem, to już kusiło mnie odpowiedzieć: - Chamie! Bydlaku! Nie przygotowałeś się na nasze przybycie! Jak zapraszasz, to wyskocz z czymś do ludzi! Posiłek trzydaniowy, jakieś wino do tego, a nie, oliwkami i serem nas będziesz spławiał! Zżarliśmy strasznie dużo, pełen obiad. Wszystko było pyszne, przedefiniowałem oliwki, to jest właśnie różnica między żarciem w Europie, a w Azji. Tam to jest naturalne, oni tego nie hodują w szklarniach i nie sprzedają na tony. Chłop sobie sadzi za domem tyle, ile mu trzeba, wymieni się potem z innym najwyżej i dzięki temu to jest prawdziwe jedzenie, wszystko jest pyszne, a nie pomidory o smaku wody! Po tym wszystkim zebraliśmy nasze rzeczy. Widząc skrzypce, Teru dostał pytanie, czy nie zechciałby czegoś zagrać. Mówię mu, żeby dawał, tylko jakieś banalne rzeczy, a nie to co ćwiczył w nocy, bo tu raczej fani klasyki, a nie Henryka Wieniawskiego. Wyszedł, stanął na dachu, nawiązując tym samym do dziejów mleczarza Tewjego, chwilę postroił i zaczął grać. „Cztery pory roku”, fragment z Beethovena i chyba Czajkowskiego. Wyglądało to jak z filmu, robotnicy od drzwi przerwali prace, spacerujący ludzie zatrzymywali się i szukali źródła dźwięku, na kilka minut miał Masuleh u stóp, a gdy skończył, to dostał wielką owację. Wtedy też zrozumiałem, dlaczego wozi ze sobą skrzypce. Nasz gospodarz wyraźnie był dumny, że to przed jego domem ma miejsce koncert, pewnie opowiadał potem sąsiadom, że gościł światowców. Mieliśmy w cholerę czasu, więc w ramach nie szastania pieniędzmi poprosiliśmy o wersję skomplikowaną powrotu, dwa busy. Pierwszy do Fuman, tanio jak barszcz, za trzy osoby 20 tysięcy. Poza nami było mało pasażerów, więc mogłem dalej ośmieszać się swoją znajomością hiszpańskiego. Rozmowy z Muhammadem wyniosły poziom absurdu na poziom nieco wyższy. Słabe możliwości językowe sprawiały, że chwilami bredziłem totalnie od rzeczy, bo akurat miałem słówka z tej dziedziny, a nie innej. Muhammad miał wiele pytań, niektóre były dość zaskakujące. - Czy współżyłeś ze wszystkimi swoimi znajomymi? Widocznie taki jest obraz ludzi zachodu u nich. Poszedłem dookoła, on mnie naprowadzał – znajomi są jak dzieci i z nimi nie można współżyć, można tylko z nieznajomymi. Bez sensu, ale powiedział, że rozumie. Był głodny zdjęć mojej rodziny. Jedyne, co miałem, to sprzed wyjazdowego koncertu, matka z Tori Amos. Pokazuję, a ten pyta, która to moja matka. W sumie skąd miał wiedzieć... Potem jeszcze kto to ta blond baba. Koleżanka mamy powiedziałem. - Czy masz zdjęcie kogoś, z kim współżyłeś? Przejrzałem cały telefon. Znalazłem jeszcze Reznora, Beth Gibbons i Jourgensena. Z nikim z nich nie współżyłem. Rada podróżnicza: jeżeli nie chcesz się wdać w długą, zawiłą i skomplikowaną rozmowę, nie mów nikomu w Iranie, że jesteś jedynakiem. Dla nich jest to niepojęte. Nie wiem, ile czasu spędziłem powtarzając, że No tengo hermano y hermana! Czy jak tam ma być... To jest jeszcze w kategorii strzału w kolano. Strzałem w potylicę jest wyznanie, że rodzice się rozwiedli. Tego się nie da wyjaśnić w tej kulturze. Ostatecznie zgodziliśmy się, że to dobrze, że wychowała mnie matka, bo kobiety są ważne dla dobra wioski. - W Iranie dzieje się źle, bo nie można pić wina i tańczyć – poinformował mnie. 99

W Fuman Muhammad postanowił pokazać nam rzeźbę, jedyna podobna jest we Włoszech. Tachamy się z betami, i widzimy produkt z tej szkoły, co jelenie w Masuleh, gips pociągnięty farbą, tu przedstawiający boginię zwycięstwa w rydwanie. - Teru, byłeś we Włoszech? - Nie. - Nie zrażaj się, jedź kiedyś, tam takich nie mają. Za chwilę inny plastikowy koszmar, okazał się być herbem miasta. Wszystko wyglądało, jakby zdjęli z karuzeli i to z jakiegoś ukraińskiego wesołego miasteczka. Gdyby kosmici wylądowali w środku Fuman, to nie wzbudziliby większej sensacji niż my. KAŻDY się patrzył, a gdy usiedliśmy na ławce, to niektórzy zagadywali. Poziom obłędu był dość wysoki, do mego japońskiego przyjaciela przyszedł pan, dobył z torby ciśnieniomierz (błysk w głowie: po chuja chodzić z ciśnieniomierzem po mieście, tachać go ze sobą w kraciastej torbie?) i zgłosił reklamację, nie działa. Czy to jakaś ukryta kamera? Gdy już Muhammad przełożył na hiszpański, a ja na angielski, to chwilę nam zajęło, ale wybrnęliśmy. Pokazaliśmy petentowi, że to chiński aparat i dlatego się zepsuł. Gdyby był japoński, to by działał, ewentualnie Teru przyjąłby reklamację, a tak nie może, to nie jego kraj. Zadziałało, poszedł. Za chwilę drugi, w średnim wieku, stanął, popatrzył chwilę i krzyknął: - HAPON!!! SAMURAAAAAAAAIIIII! Po czym zaczął wymachiwać niewidzialnym mieczem. Muhammad przetłumaczył mi, a ja chciałem koledze. - Pan mówi, że... - ZROZUMIAŁEM, CO MÓWI! Chodźmy stąd, bo oszaleję. Sam też już miałem dość hiszpańskiego. Jedną (jedyną obawiam się) atrakcją Fuman są słodycze z orzechami włoskimi. Muhammad kupił nam trochę, rzeczywiście dobre, ale niech ręka boża broni jechać tam tylko po to. W busie było dość tłoczno i na szczęście nas rozdzielili, więc nie musiałem dalej rozmawiać z Muhammadem o historii mojej sexualności i dziejach rodziny. Jeszcze wcześnie Muhammad wdał się w wielka kłótnię z kierowcą, który chciał 10 tysięcy za trzy osoby. Tak mu truł, że w końcu dostałem 4000 riali zwrotu. W końcu Rasht, centrum. Dziękujemy wylewnie za niezapomniany dzień naszemu przewodnikowi, że lepiej nie mogliśmy trafić, że nie dalibyśmy rady bez niego. On zaczyna do nas, że musimy zostać na noc, że nie ma busów do Esfahanu wieczorami, są tylko rano. Mówię, że moja mądra książka mówi, że są. Zgodził się, oferował kompromis: Teru pojedzie, ja zostanę na noc u niego. Nie, jesteśmy razem, prosimy, zatrzymaj nam taksówkę i estacion, naprawdę prosimy. Zgodził się, zatrzymał, wsiadamy, padamy sobie w objęcia, a ten zaczyna ryczeć. Ryczy i ryczy, siedzimy już w aucie i chcemy jechać, a ten trzyma drzwi i ryczy. Dorosły chłop opowiada nam, że jesteśmy wspaniali i ryczy. Gdy myślałem o tym potem, to zareagował właściwie. Każdy, kto wie, że nie będzie mu dane zobaczyć mnie przez jakiś czas, powinien tak reagować. Niestety, poza nim nikt tak jeszcze nie zareagował, tylko Muhammad wiedział jak się stosownie zachować. Pojechaliśmy, niestety, nie wszystko jest takie proste. Po drodze pan wziął kogoś, gdzieś go zawiózł, za chwilę kolejną osobę, jeszcze gdzieś indziej. Wymieniamy myśli, ale nie wiemy, co robić. Gdy już nikt nie chciał korzystać z jego usług, to łaskawie pojechał na dworzec, gdzie oczywiście stoczyliśmy wielką debatę na temat tego, że miało być pięć. W końcu dostał siedem i jeszcze trochę pojęczał, ale widać było, że krzywdy nie ma. Jeszcze dobrze nie wysiedliśmy, a tu jakiś dworcowy chłopaczek ciągnie po bilety. Dobrze, pójdziemy z tobą, ile Esfahan? 170 TYSIĘCY? OSZALELIŚCIE CHYBA. Po chwili się okazało, że to cena za dwóch, więc wszyscy rozpoczęli się śmiać i szczęśliwie zasiedliśmy w poczekalni. Mądra książka mówiła, że bus będzie o 18, niestety, 19:30, więc półtorej godziny siedzenia na plastiku. Sensownego jedzenia brak, jakieś chipsy i banany. Pani zza kasy puszczała do nas oczka i strzygła brwiami, nawet zabawnie. Za chwilę podchodzi inna: - Nanannananana? - Yyy? - You no farsi? - i wielce zaskoczona. - Polskiego w szkole nie miałaś? To nic nie poruchałem w tym odcinku... 100

Kolejny incydent miał miejsce, gdy chcieliśmy skorzystać z kibla. Nie wiem, czemu tak często prowadzi to do jakiś komplikacji, tu zaczęło się niewinnie. Razem z mym japońskim towarzyszem postanowiliśmy iść do łazienki (określenie „sracz” było tam bardziej na miejscu, jak i sam sracz). Oplata wynosiła 500 riali, a najmniejsze, co mieliśmy, to 2000. Szanse na resztę oceniliśmy na znikome, więc prosimy panią biletową, czy by nam nie rozmieniła 2000 na 2x1000. Gdy podchodziliśmy, to już chustę zaczęła zsuwać, ale nie jarzy i to widać, że totalnie nie jarzy. Po chwili pokazała nam, gdzie jest money exchange. My, że fajnie, ale nie o to chodzi. W końcu poszliśmy zaryzykować te 1000 riali. Wyszło na nasze, bo pan pobierający opłaty akurat sprzątał, więc oszukaliśmy Iran na 1000. Wracamy, a ta gdzieś już zadzwoniła, podaje nam telefon, padło na Teru. Okazało się, że po drugiej stronie jest córka, która mówiła po angielsku. Wyjaśnił jak tylko mógł najpoważniej, matka przejęła słuchawkę i pogadała z córą. Efektem konwersacji była próba wręczenia nam 2000 riali na ten sracz, my nie chcemy brać (a mówią, że tylko ryby nie biorą...), ta nam wciska. W końcu poszliśmy na kompromis i zgodzili się skorzystać z biurowego kibla, ona zgodziła się, że ostatecznie możemy nie brać 2000 riali. Na koniec dostaliśmy numery (domowy i komórkowy) do córki, bo ta akurat mieszka w Esfahanie. Jej współpracownik nie chciał być gorszy i podał namiary do swojego kolegi w Teheranie, z którym koniecznie musimy się skontaktować. W tym wszystkim nie będzie niczym dziwnym, że rzeczy zostawiałem totalnie bez opieki, czy to szedłem do kibla, zapalić czy po wodę mineralną. Ostatnio taki komfort psychiczny miałem w Kanadzie. Potem jeszcze tylko zapewniali nas, że nie mamy się co przejmować spóźnieniem autobusu, naprawdę przyjedzie. No i rzeczywiście, przyjechał, a co lepsze dla nas, miał pełno miejsca na pokładzie i oferował jeszcze lepsze zestawy jadła niż podczas poprzedniego przejazdu. Każdy pasażer dostał sok, ciastko, słodki batonik, bułkę wiśniową, batonik kawowy, do tego kubeczek i serwetkę. Zanim jeszcze wyruszyliśmy, wysoki chłopak w dresie wezwał policję, bo mu coś ukradziono. Policjant przeszukał cały bus, w tym mój plecak i bagaże wszystkich, niestety, nie znalazł nic. Żal mi było chłopaka, bo widać było, że jest na granicy załamania nerwowego. Nie wiem, czy kasa, czy jakiś przedmiot. Byłem zaskoczony pozytywnie reakcją policjanta, nie powiedział mu, że nie przyjmuje zgłoszenia, bo mu się popsują statystyki, a złodzieja przecież i tak nie złapie, tylko rzucił się do roboty i chciał pomóc poszkodowanemu. Budujące. Potem kierowca postanowił nadrobić stracony czas. Jechaliśmy cztery godziny bez postoju, myślałem, że się posikam, widziałem, że nie tylko ja na to cierpię. Jeszcze się dobrze nie zatrzymaliśmy, a już byłem w kiblu. - Gdzie jest toaleta? - zapytał Teru widząc, że wracam wyluzowany. - Lej pod murem, przyjemniej jest. Im późniejsza godzina, tym chłodniej się w busie robiło. Pan za mną słuchał Rammsteina, więc myślałem sobie o tym, jak dobrze im na koncertach z tymi miotaczami ognia, można się ogrzać. W końcu, po trzech godzinach totalnej zimnicy, włączono ogrzewanie i to na full. Przez następne parę godzin było tak zajebiście gorąco, że nie dało się tego wytrzymać. Średnia temperatur wychodziła dobra, niemniej rozważaliśmy pójście do odpowiedzialnego za to i pobicie go. Udało się jednak zdzierżyć i koło 7 rano dotrzeć do miasta zwanego „połową świata”.

101

XII. Esfa-fun

Sen nie był luksusem, którym los obdarzył nas przesadnie. Problem ten nie interesował dworcowej hołoty, która rzuciła nam się do gardeł, ledwo wysiedliśmy z autobusu. Ignorowaliśmy ich, wiedzieliśmy, dokąd chcemy się udać, ale nie chcieli nam odpuścić. Zadałem Teru pytanie: - Komfort czy kasa? - Wkurwiają mnie, nie chcę im dać zarobić – odparł, walcząc z jakimś dzieckiem o swój plecak. - To chyba tam jest przystanek, bilet kosztuje 500 riali, a jeżeli dobrze rozumiem moją książkę, to do najtańszego hotelu trzeba jechać prosto w stronę centrum, a stąd chyba wszystko będzie jechało tamtędy. Książka nie myliła się. Połowę drogi Teru mówił mi, że nie może uwierzyć, za ile kupiliśmy bilety, że wie, że Japonia ma posrane ceny, ale to już jest rekord. No jest, 500 riali to jakieś 15 groszy. Udało się skomunikować z lokalnymi na tyle, że powiedzieli, gdzie wysiąść. W okolicach 7 rano wysiedliśmy przed Amir Khabir Hostel, desperacką opcją noclegową dla odwiedzających Esfahan. Od razu dopadły nas jakieś dzieci, trajkotały jak posrane: „Hello, hello, welcome, hi!”. Tak, też się cieszymy. Niosły wielkie placki chlebowe i po chwili krzyczenia pozdrowień zaczęły nam je wciskać. Balsam na duszę i żołądek. Wymiana myśli: - Mówią, że straszny i niebezpieczny kraj, a tu ci chleb dają za darmo na ulicy. - Ja już chyba do końca życia będę jeździł po krajach, o których mówią, że są niebezpieczne. Recepcja hostelu wyglądała profesjonalnie. Niestety, aż tak, że jak tylko dowiedzieli się, że chcemy do dormitorium, to kazali wrócić o 14. Siedem godzin. - Gdybyśmy wzięli dwójkę, to moglibyśmy od razu iść spać. - Do 14 to zrobimy połowę Esfahanu, nie podoba mi się, że postawili takie warunki – tym razem ja opowiedziałem się za oszczędzaniem. Zostawiliśmy bety, zorientowali mapę i ruszyli z buta. - Spać mi się chce. - Chcę się umyć, jestem brudny, wszystko mnie swędzi. - Sram na ten ich „Pół-świata-Esfahan”, znajdziemy jakiś park i skimamy, nie mam zamiaru czekać do 14, brakuje mi około sześciu godzin snu do funkcjonowania. - Masz rację, zwiedzimy te cuda jutro, najedzeni i wyspani, dzisiaj musimy odpocząć, nie da się tak żyć na dłuższą metę. W takich tematach upłynął nam spacer w stronę Imam Square. Minęliśmy muzeum historii, mieli Jurassic Park w ogródku, jebać to. W okolicach 7:50 wyczołgaliśmy się na Imam Square. Popatrzyliśmy. Potem Polak popatrzył na Japończyka. Japończyk odpatrzył na Polaka. Zaległa cisza. - Wow! – powiedziałem po chwili - To jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu – odparł mój azjatycki przyjaciel. - Myślisz, że w środku też jest tak pięknie? - Myślisz, że gdybyśmy nie byli tak strasznie zmęczeni, to też by się nam podobało? - Ej, nie jest źle, o tej godzinie nie będzie turystów. Nie jestem w stanie oddać tego, jak wygląda Imam Square. To dzieło sztuki. Arcydzieło. Pełna nazwa to „Plac obrazu świata”. Gigantyczny, przy którym jest kilka obiektów sakralnych. W tym ten najważniejszy: Imam Mosque, zwany też Shah Mosque. Pognaliśmy do wejścia, ale jeszcze było zamknięte. Teru poczytał swój przewodnik i znalazł, że jest fajny lokal zaraz obok. No rzeczywiście, jaja na twardo, ciepły chleb, litry przesłodzonej herbaty. Gdyby u nich cukier kosztował tyle, co u nas, to nauczyliby się pić gorzką. Nażarliśmy się dobrze i wrócili na plac. Niby dalej było zamknięte, ale widząc takich fanów meczetów, strażnicy poszli szukać biletera. Weszliśmy i zemdleliśmy. To było tak piękne, że zapomniałem, że zasypiam na stojąco i że swędzą mnie jaja. Każdy milimetr z 102

jakichś 30 metrów tego meczetu był jebanym arcydziełem, wszystkie znane mi katedry Europy z nim przegrały. Z ciekawostek: nie ma doskonałej symetrii, bo ta uznana jest za ideał, a człowiek nie ma prawa tworzyć rzeczy idealnych, tylko Allachowi wolno. I bez symetrii wyszedł im ideał. Zaczęli w 1611, a skończyli w 1629, no ale to jednak troszkę poważniejsza inwestycja, niż budka dla ptaków. Shah Abbas, który był fundatorem projektu, strasznie darł dupę, żeby szybciej. Cała impreza zaczęła się, gdy miał 52 wiosny i chciał zobaczyć finał przed zgonem. Z jednej strony rozumiem, z drugiej pośpiech jest wrogiem dobrego. Architekt, Shaykh Bahai, lał po nogach, dał nawet dyla w trosce o swe życie. Shah Abbas słynął z tego, że jak się wściekł, to nie było dobrze, kiedyś oślepił swego syna, dwóch innych potomków zabił, pracodawca jak polski kapitalista, ale potem architekt został ułaskawiony i wrócił. Skończyło się dobrze, wybudowali, Abbas zobaczył i spierdolił z wrażenia, jak i ja 400 lat później Sposób tworzenia zdobień stał się standardem dla meczetów, Abbasowi trafił się los na loterii i wieczne miejsce w historii ludzkości, podobnie jak i Bahaiowi. Chodziliśmy niemal na palcach, bo baliśmy się, że nasza obecność coś w tym wszystkim popsuje. Świątynia ablucyjna przy wejściu, pięknie odbijała zdobienia ścian, chwilami wersja wodna była lepsza od rzeczywistości. Zdobienia florystyczne, kaligrafowane cytaty z Koranu, wszystko w pięknych kolorach i marmurach. Przez dobre dwadzieścia minut nie wydaliśmy z siebie żadnego dźwięku, bo tak bardzo zerwał nam kask ten obiekt. Przyszła Iranka z dwójką turystów i pokazała im fajny bajer: jak tupniesz w taką jedną płytkę, to echo idzie po całym meczecie. Gdy wyszli, to sprawdziliśmy sami, cudowne! I tak, Polak i Japończyk w środku Iranu stali i tupali w kafelki, żeby usłyszeć jak dźwięk się odbija po ścianach. Nie wiem, ile tam spędziliśmy, czas przestał istnieć, zdominowało nas piękno meczetu. W końcu wyczołgaliśmy się w stronę kolejnych atrakcji. Mogą wydawać się niezbyt zróżnicowane, ale nie ma powodów do rozpaczania, wszystko jest naprawdę pierwsza klasa. Meczet Sheikh Lotfollah, 5000 za wstęp. Robota tego samego teamu, co poprzedni. Tu postawiono na zamknięte przestrzenie, też pięknie. Nie wyjebało nas z butów jak Jameh, ale pierwsza piątka meczetów świata na pewno. Powtórzę: plusem godziny było to, że poza nami nie było niemal nikogo. No ślicznie, tu raczej mrok i ciemna tonacja. W samej kopule znajduje się paw, którego dość ciężko zobaczyć. Ściany gęste od cytatów z Koranu, no coś niesamowitego, nie ma milimetra wolnego miejsca. Szach miał swój podziemny tunel, żeby móc przejść z drugiej strony placu w spokoju. A po drugiej stronie placu miał pałac Alu Qapu, dokąd następnie skierowaliśmy nasze kroki. Total rozpizd wrażeniowy, najpierw malowane schody, potem zajebiste widoki z tarasu na cały plac i meczet Sheikh Lotfollah, absolutna rewelacja o poranku, gdy słońce powoli zaczyna wszystko oświetlać. Spotkaliśmy tam wycieczkę szkolną dziewczynek, one robiły nam zdjęcia, my im, wszyscy się cieszyli, dużo krzyku i śmiechu, chociaż widać było, że nieco się obcinają. Pałac ma dość ciekawą opcję: pokój muzyczny. Ściany mają różną grubość, w tym wykute kształty i są położone pod różnymi kątami, żeby lepiej odbijać dźwięki, użyto gipsu do modelowania ścian. W sumie 48 metrów wysokości, siedem pięter, tu nawet schody wymalowali. Pod pałacem jest tourist office, po raz kolejny tego poranka zjebaliśmy z wrażenia. Angielski idealny, dostaliśmy mapy i ulotki o atrakcjach Esfahan. To nie były jakieś smutne karteluszki z kawałkiem centrum i zaznaczonymi oczywistymi idiotyzmami, plus kilo reklam. To były składane płachty map, z zaznaczoną całą komunikacją miejską i ponad czterdziestoma atrakcjami, połowy w ogóle nie mieliśmy w przewodnikach. Pani z obsługi pomagała jakiejś durnowatej Brytyjce zarezerwować bilet lotniczy, byłem bliski spytania turystki, czy w kiblu daje sobie radę sama, czy też musi prosić kogoś o asystę. Gdy z nią skończyła, to zajęła się nami. Poleciła nam wiele miejsc, z długiej listy wybraliśmy Sotun Palace, bo jest właściwie tuż obok Placu Imama. 1706 rok, pałac relaksacyjny, fajny, rozległy ogród z ławeczkami do siedzenia zarówno w cieniu, jak i w słońcu. Oszukują, bo mówią, że pałac ma czterdzieści filarów. Ma ich dwadzieścia, ale staw odbija je, więc widzimy czterdzieści. Sam budynek pokryty jest licznymi freskami, obrazkami, głównie tematyka wojenno-szachowa (w sensie jakiś bankiet, na którym jest szach, nie gra). Dookoła śliczny ogród, cywilizowany kibel, jakieś cafe, między tym wszystkim łaził ogrodnik i robił, co do niego należy. Warto, chociaż mieliśmy już nieco dosyć, a czasu jeszcze w cholerę. Jedne drzwi mnie rozbawiły, ale było to dość sytuacyjne i chyba trudno oddać słowami, chociaż spróbuję i tak. 103

Niegdyś kolega kupił drzwi do mieszkania, okazały się nieco za duże. W myśl „JA NIE ZROBIĘ?” chwycił za piłę i rozpoczął działania. Po chwili piła się złamała, więc wziął drugą, która podzieliła los pierwszej. Robotę dokończył piłą pożyczoną od sąsiada, ale po pracach wyrównawczych okazało się, że ma prześwit na dobre trzy centymetry. W sumie wszystko działa, tyle że czasem koty wkładają łapy pod drzwiami. No i pewnie podobną historię zaliczył jakiś cieśla w dawnych czasach, bo prześwity pod drzwiami były takie, jak u kolegi. Przez bardzo ładny park poszliśmy w stronę rzeki Zayandeh, podziwiać kolejną flagową atrakcję Esfahanu: mosty. W sumie jest ich jedenaście, chociaż nie mieliśmy w planach oglądać wszystkich, dwa najważniejsze zdobią takie ilości materiałów promujących miasto, że wiedzieliśmy, czego szukamy. Przy moście zaczepił nas kolejny couchsurfer, z pytaniami jak idzie i czy potrzebna jest nam pomoc. Podziękowaliśmy, że w miarę nam idzie, więc odpytał nas z tego, co już widzieliśmy. Rozmowa ta przyniosła wiedzę o tym, że „czterdzieści” w farsi to bardzo dużo, niemal nieskończoność i o to chodzi z filarami pałacu Sotun. Dał namiary do siebie, gdybyśmy czegoś potrzebowali. Sympatia dla ludzi Iranu: +1. Mosty przeznaczone są tylko dla ruchu pieszego. Lokalny mędrzec wiedział lepiej i wpakował się tam na motorze, nawet jak na ich standardy ruchu drogowego to było przegięcie i parę osób zadało mu pytanie, które zapewne poddawało w wątpliwość jego możliwości intelektualne, a także zgodność prowadzenia się jego matki z naukami Mahometa. Mosty są bardzo ładne, ale o wiele ładniejsi są Irańczycy, którzy po nich chodzą, bardziej wiekowi odpoczywają w parkach. Odniosłem wrażenie, że tam wiek nie sprawia, że ludzie siadają w domu i czekają na śmierć, tylko się integrują i cieszą wolnym czasem. Pewnie pomagają im rozległe rodziny i dzieci, bo jakoś nie wierzę w wielkie emerytury w Iranie, ale wiedząc, jak wygląda życie wielu emerytów w Polsce, to jakoś model irański bardziej mi pasuje. Przeszliśmy parę mostów i stwierdzili, że skoro po drodze był fajny park, to znak, idziemy tam posiedzieć, bo już dosyć łażenia. Jeszcze dobrze nie usiedliśmy, gdy przyszedł do nas pan i w bardzo dobrym angielskim najpierw przedstawił się, powiedział, że jest z Armenii i zapytał, czy znamy książkę „Animal Farm” George’a Orwella. Teru nie znał, ja oczywiście znam, więc pan nakazał mu uzupełnić braki w lekturze, a mnie poinformował, że to najlepsza książka o totalitaryzmie. Odniosłem wrażenie, że sugerował, że sytuacja w Iranie jest dość podobna do książkowej alegorii. Powiedziałem, że w mym kraju również, chociaż w nieco inny sposób. Na hasło „z Polski” zapytał, kto znany pochodzi z Polski. Z mej listy kojarzył Wałęsę i Papieża, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Wziął mnie za katolika, powiedział coś o tym, że musiałem się cieszyć, że mój papież był z ojczyzny. Kurwa, jaki wstyd. Brali mnie już za męską kurwę, za ćpuna, za alkoholika, ale w dorosłym życiu nigdy nie wzięto mnie za katolika. Pan miał przy sobie radio i powiedział, że lubi słuchać wiadomości w zagranicznych rozgłośniach radiowych. Ciekawe dlaczego… Pan sobie poszedł, a my poszliśmy na lody. Wielki kubek kosztuje 10000 riali, ale wart byłby i 30000, to chyba ze cztery gałki były tak na nasze przeliczając, a na tym jeszcze polewa czekoladowa. Pyszne, w ogóle niesłodkie, nie taki syf z pudełek jaki jest u nas w marketach, czuć, że te lody robił cukiernik, a nie taśma. Żarliśmy to nie wiem ile, ale nie było w ogóle objaw zmęczenia. Esfahan to stolica słodyczy. Słodycze to shirin – jest też takie imię żeńskie, a poza tym to jedno z dwóch słów, jakie opanowałem w farsi. Nadeszła 14. Wpadliśmy do hotelu może 14:01, dawaj pokój, chcemy spać! No i dał, piwnicę przerobioną na czteroosobowe dormitorium. Pięknie, bierzemy. Spałem, zanim moja głowa dotknęła poduszki. Teru spotkał Japończyków i poszedł się z nimi integrować. Zazdroszczę im tego czasem, gdy ja spotykam Polaków, to raczej nie mam odruchu rzucania się im na szyję tylko dlatego, że to rodacy. Z drugiej strony, co za zabawa ciągle łazić ze swoimi? Wstałem dopiero wieczorem, podziękowałem losowi, że prysznic w hotelu działa, kibel nie działa, więc lać trzeba było pod pierwszym. Postanowiliśmy iść z mym japońskim przyjacielem coś zjeść. Z budżetem szło nieźle, więc zdecydowaliśmy się na położony tuż koło meczetu Imama lokal o nazwie Bastani. Japoński przewodnik się zachwycał, Lonely Planet podawało, że jakość jedzenia spadła ostatnimi czasy, a także, że bywają kłopoty przy rachunku. Temu jednak bardzo zależało, więc 104

poszliśmy. No i niestety, Lonely Planet miało rację. Jedzenie było w porządku, ale strasznie mało. Menu nie miało cen napojów, więc pozwoliłem sobie zapytać. Zemdleliśmy, najdroższe napoje w Iranie, wzięliśmy wodę, która i tak kosztowała trzy razy więcej niż zazwyczaj. Gdy dostaliśmy rachunek, to nastąpiło omdlenie. 150 tysięcy riali. Na rachunku nic nie wyszczególnione, tylko „total 150”. Nie ma kurwa, mówisz po kolei. Wyciąga kalkulator i zaczyna liczyć, widzimy, że bardzo jest zaskoczony, że nam się nie podoba. Wiedziałem w miarę co braliśmy i że powinno być koło 50-60 tysięcy za osobę. Koleś liczy, próbuje policzyć coś tam dwa razy, potem tłumaczy, że jeden zamówiony półmisek sałatki to się liczy jako dwie sałatki według cen w menu, totalne kombinacje. Wyszło mu w końcu coś w okolicach 120, już ni chuja nie mógł nic dodać, chcemy płacić, a ten co z tej okazji? Że jeszcze opłata za obsługę. W końcu dostał 142000 i dość długie kazanie na temat tego, że to jest oszukiwanie, że jego rodacy byli dla nas zawsze bardzo dobrzy i mili, a on jest pierwszym chujem, jakiego mamy nieszczęście spotkać w tym kraju, że przynosi wstyd swojemu pięknemu miastu i całemu Iranowi. Niestety, nie sądzę, żeby go to ruszyło, zapadł już na chorobę, która pochodzi z zachodu, czyli chciwość. Teru całą drogę powrotną mnie przepraszał, że tak źle wybrał lokal, chyba ich biją w ojczyźnie za coś takiego. Kazałem mu się nie wygłupiać, trafiłeś ze śniadaniem, nie trafiłeś z kolacją, mogło być gorzej, jakoś przeżyjemy. Chociaż żeby ten chuj zachłanny nogę złamał… Potrzebowałem długopisu, więc polazłem do kiosku, pokazałem na migi o co chodzi, a pomny doświadczeń z restauracji zapytałem, ile kosztuje. 3000. Dobra, wyjmuję 2000 i daję, szukam 1000, a sprzedawca do mnie, że 2000 ok. Mówię, że nie no, co ty, szukam, a tu jak na złość nie ma. Kazał sobie iść i tak żywiołowo przepędzał, że poszedłem. No i taroof, czy kawał chuja znowu ze mnie wyszedł? Poprawił mi się humor, czyli ten fiut z restauracji to była jedna mała narośl na pięknym ciele społeczeństwa Iranu. Obawiałem się, że w nocy może być zimno w naszej piwnicy. Obawy okazały się bezpodstawne, przez piwnicę szedł system ogrzewania do reszty hotelu, mieliśmy żar tropików. Długo nie mogłem zasnąć i tak sobie fantazjowałem: gdyby tak można było iść na piwo, a nie leżeć i gapić się w rurę ciepłowniczą, to Esfahan byłby najlepszym miejscem na świecie.

„Amir Kabir Hostel nie ponosi odpowiedzialności za zagubienie rzeczy, skurczenie lub rozciągnięcie się ich, a także, gdy same z siebie rozpadną się ze starości lub pofarbują” – tak głosił kwit, który musiałem własnoręcznie podpisać, oddając o poranku rzeczy do prania. No cóż, tu za wszystko płacimy 15000, znaczna różnica wobec sytuacji z Tabrizu. Niegdyś Amerykanie dali Indianom koce z tyfusem. Mój ręcznik i polar grały w tej samej lidze. Podpisałem, ale radziłem mu, żeby nic nie zginęło i się nie podarło. I tak chyba nie zrozumiał. Hostelowe śniadanie ma dwa oblicza: jedno to przegięta cena 20000 riali, drugie to dość dobry dżem marchewkowy. Pojechaliśmy do Manar Jomban, czyli Trzęsących (się) Minaretów. Bilety można było kupić od starszego pana na przystanku, dałem 2000 i dostałem PIĘĆ biletów, czyli o jeden za dużo. Dzięki mapce z infoturizmu złapaliśmy bez problemu odpowiedni autobus. Nie widzieliśmy żadnych kasowników, więc z kretyńską miną analizowaliśmy, jak to wygląda w innych krajach. Po paru przystankach zrozumieliśmy: wysiada się przednimi drzwiami, wsiada środkowymi i tylnymi. Opuszczając pojazd, wszyscy dawali bilet kierowcy. KAŻDY DAWAŁ BILET KIEROWCY, NIKT NIE WYCHODZIŁ TYLNYMI ANI ŚRODKOWYMI DRZWIAMI. Mówię do Teru: - Nigdy czegoś takiego nie widziałem, w Polsce chyba nikt by nie zapłacił, a w Japonii? - Niektórzy by płacili, ale raczej nie każdy jak tutaj. JAK DZIEWCZYNA WYSIADŁA TYLNYMI, TO BIEGŁA DO PIERWSZYCH, ŻEBY KIEROWCY PODAĆ TEN BILET, A MOGŁA PRZECIEŻ SPIERDOLIĆ, ALE TEGO NIE ZROBIŁA!!! Ludzie, wy chcecie zalać Europę? Uważajcie, naprawdę, tam tak dobrze nie będzie, będziecie musieli się nauczyć, że po pierwsze bilety są drogie, a po drugie, że sprawdzają je dość wyrywkowo. No chyba, że u nich za jazdę bez biletu jest ukamienowanie. Gdy dotarliśmy do Manar Jomban, to musiałem sobie zapalić. Taki mały meczet, dwa minarety, w środku nic ciekawego, ale o każdej pełnej godzinie mają się trząść. Siedzimy, czekamy, dobre czterdzieści minut i w końcu wylazł pan, chwycił za okno i zaczął się miotać. W efekcie cała 105

wieżyczka z nim i to całkiem dynamicznie. Drugi minaret po chwili odpowiedział i tak się kolebały, na obu dzwonki, więc były i efekty dźwiękowe. Trik polega na tym, że w konstrukcji są elementy drewniane i dzięki temu to się tak buja. W sumie fajne, chociaż nie jakieś największe wow ostatnich dni, dodatkowo punkty ujemne za to, że przez 40 minut siedzieliśmy na kamiennej ławce i wstałem z odmrożonym tyłkiem. W busie usiedliśmy spokojnie, ale po jakiś dwóch sekundach zaczęto nam wskazywać, że nie wolno. No tak, tylna część pojazdu przeznaczona dla kobiet, przednia dla mężczyzn. Kuriozalne nieco, bo w przedniej dość tłoczno, w tylnej wolne miejsca. Staliśmy z jakimiś pasterzami i patrzyli na wolne krzesełka, wymieniając spojrzenia pod tytułem „przejebane”. Skierowaliśmy nasze kroki do katedry Vank, dla Ormian zamieszkujących Iran absolutnie najważniejsze miejsce. Niestety, okazała się być zamknięta, przerwa obiadowa. Nad rzeką obozowanie trwało na całego, tyle osób grających w piłkę, to nie ma chyba nawet w Brazylii, herbaty i wszystkie inne atrakcje piknikowe obecne w nadmiarze. Wszędzie siedzieli. To były rekordy, środek ronda i jakaś rodzina przy stoliczku, dookoła ruch jak diabli, a oni wyglądają, jakby się relaksowali. Samowary, fajki wodne, lodówki przenośne, rodziny z większą ilością dzieci, jazgot i harmider, ale z drugiej strony, oni chyba naprawdę dobrze spędzali czas. Zacząłem snuć wizje: najpierw perska żona, potem potomstwo, a potem co piątek będę chodził z dywanem i butlą gazową nad brzeg rzeki. Mała Shirin będzie bawiła się u mych stóp, a Mohammad rzucał do mnie piłką. Po miesiącu trafi mnie szlag. Minaret Alego na mapie był o wiele bliżej niż w rzeczywistości (na mapach zawsze jest bliżej…), 48 metrów wysokości go nie ratuje, wygląda nieco jak komin fabryczny. Rozumiem, że pierwsza wersja pochodziła z XII wieku, update z XVI wieku, ale co zrobić, że nie zachwyca? Meczet Jameh jest największy w Iranie, także jeden z najstarszych (VIII wiek przerobiony w XI wieku) i całkiem niezły, z jednym zastrzeżeniem: po zobaczeniu meczetu Imam(a), to nie ma mowy, żeby to kogoś poważniej wzruszyło. Tamto to po prostu arcydzieło, wszystko inne w temacie wydaje się słabe. Słabi byliśmy też już i my. Jedno odmrozić sobie tyłek od ławki, drugie zapocić się od łażenia między meczetami, trzecie nie jeść od dobrych paru godzin, już nam się nie chciało. Wobec dnia wcześniejszego, drugi odcinek Esfahanu nie powalał. Znaleźliśmy restaurację i wymęczyłem, że chcę bez mięsa. Poszło świetnie, przynieśli mi liście. Autentyczne liście. Takie, co normalnie może by ktoś wrzucił do potrawy, góra ze dwa i tyle, a ja dostałem cały talerz liści i płachtę chleba. Gdybym nie był bardzo głodny, to bym się nawet śmiał, ale ja naprawdę miałem dosyć. Teru dopadł jeden z kelnerów, który zobaczył jego Iphone’a i chciał go odkupić. Już się w to bawiliśmy, dziękujemy panu. Poszliśmy i z racji różnych priorytetów rozdzieliliśmy się. W netowni pan wskazał na mą koszulkę „I love Lebanon” i powiedział, że nie wierzy, że jestem z Libanu. Odparłem, że nie twierdziłem nigdy, że jestem i że pochodzę z Lachistanu. Wzbudziło to radość i policzyli jakoś dziwnie tanio. Inna sprawa, że łącze nie powalało, no ale dało się coś tam wysłać, czy odebrać.

W powieści „Głód” Knut Hamsun odchodzi od dziewiętnastowiecznego psychologicznego naturalizmu. Świat bohatera powieści został zredukowany do psychiki głodującego człowieka, uwikłanego w walkę o byt. Mniej więcej tyle mogłem powiedzieć o sobie po wyjściu z cafe. Liśćmi głodu nie oszukasz, polazłem szukać czegoś sensownego. Uznałem, że pierdolę restauracje, skończę z czymś chujowym, zapłacę jak za woły, a nie pojem, żywność uliczna, niech żyje! Daleko nie zaszedłem, gdy zatrzymał mnie starszy pan i spytał, czy jestem z Libanu, bo on z Afganistanu. Gdy poznał prawdę, to pozwolił sobie jęknąć, że w tym kraju nie jest dobrze być z Afganistanu, ale potem jakby przestraszył się tego, co mówi i pożegnał mnie. Pierwszy przystanek: ziarna kukurydzy z solą i sosem chyba okołojogurtowym podawane na ciepło. 15 000 riali za wielki kubek, sukces, dobre. Drugi przystanek, mordownia z ambicjami do bycia KFC i frytki z ketchupem jakości 0,99 PLN za 10000 riali. Był full absolutny, to zresztą jeden z powodów, dla których wybrałem to miejsce – skoro tyle osób tam je, to 106

pewnie jest dobrze. Stanąłem przy jakimś blacie i wpieprzam, starając się, żeby więcej trafiało do ust niż na koszulkę i nie odnosząc w tym pełnego sukcesu. Spróbowałem zdobyć sól, zlokalizowałem solniczkę przy stoliku dwóch takich zawodników, że gdybym spotkał ich w nocy, to bym spieprzał. Przemawiam, zero reakcji, na migi pokazuję, że tylko pożyczę i zaraz oddam, nie jarzą, w końcu eureka i bierz sól, a widząc, że nie mam gdzie siedzieć, nakazali dołączyć do siebie. Siadam, uśmiecham się, oni do mnie po swojemu, uśmiecham się jeszcze więcej, w końcu jeden wstał, wydał z siebie okrzyk, w odpowiedzi dobiegł okrzyk z drugiego końca sali i przyszedł modelowy student, pasiasta koszulka i okulary. Mówił po angielsku, co pozwoliło nam na prowadzenie konwersacji na poziomie wyższym niż uśmiechy i migi. Standardowa metryka, skąd, jak na imię, ile lat i jakie plany. Mówię zgodnie z prawdą, że jutro chcę jechać do Shiraz. Oni, że są z Shiraz i że jutro tam jadą, Jamid i Rashid, bardzo mi miło. Co ja na to, żeby pojechać z nimi? Jasne, tylko mnie jest dwóch, moja druga połowa z Japonii. - Czy z Japonii to jest dziewczyna? - Niestety, samiec jak w samą pizdę strzelił. Widziałem, że to nie była najwyżej punktowana odpowiedź, ale powiedzieli, że nas podwiozą, detale dogramy później, przyjdą do hotelu. No to ładnie to zaczyna wyglądać. Dojadłem, podziękowałem i obiecałem czekać w hotelu na podwórku. Wracając naszło mnie na loda, w sensie spożywczym. Zamawiam, pytanie skąd jestem, mówię, a sprzedawca pyta, czy jak z Polski, to może mówię po rosyjsku. Mówię, że mówię i przechodzę na ten mój smutny ruski, a ten że on nie, ale jego brat mówi. Chwyta za telefon i dzwoni gdzieś, daje mi słuchawkę i mogę pogadać z kimś o tym, że mam na imię Michał, bardzo mi się w Iranie podoba i że chciałem lody z polewą. Nie, jutro już mnie nie będzie w Esfahanie, chyba nie uda nam się poznać, chociaż rozumiem, że bardzo chcesz. Miałem już dzień hiszpański, z ruskim stoję lepiej, ale skoro ta podwózka do Shiraz jest nagrana, to wybieram tamtą opcję. W końcu dostałem wielkie lody z litrem chyba polewy, a zażyczono sobie, że mam zapłacić za nie tylko 5000. Próbuję pytać, czy nie 10000, bo tak mi cennik mówi. Nie, nie, 5000. Zniżka za rozmowę z bratem, za bycie obcokrajowcem, czy znowu kawał chama ze mnie i Taroof niszczę? W hostelu ledwo zdążyłem Teru powiedzieć, że chyba mamy transport do Shiraz, to przyszedł recepcjonista, że pyta o mnie jakaś banda na recepcji i że on ich nie wpuści na teren hostelu. A, to pewnie grupa transportowa, idziemy! Rzeczywiście, tylko poszerzyli swój skład – student tłumacz przyprowadził pokaźną grupę kolegów. Usiedliśmy na przystanku, umówili, że jutro w samo południe po nas będą, dwóch kolegów z Shiraz poszło sobie, a my zostaliśmy ze studentami. Gadaliśmy z nimi przez godzinę. Była to całkiem fajna rozmowa, tematy ich i nas nurtujące obejmowały: - Moje poglądy na temat hijabu – tu już byłem wyćwiczony – jest to część pięknej tradycji, a nie ma drugiej rzeczy, dla której żywiłbym tak wielki szacunek jak dla tradycji, niemniej żywię też wielkie umiłowanie dla wolności jednostki w kwestii wyboru możliwości ubioru i uważam, że byłoby o wiele piękniej, gdyby kobiety mając wybór same decydowały się na hijab. Aplauz. - Czy zechcę pojechać z nimi do ich domu? Nie chcę nadużywać waszej gościnności. Zrozumienie. - Czy pojadę z nimi do Kerman, bo stamtąd pochodzą i czy zechcę z nimi zwiedzić wschodni Iran? Chciałem jak diabli, ale zgranie się logistyczne było niesamowicie trudne. Oni chcieli jechać do Kerman z buta, z tego, co wiem, to wiele tam nie ma, więc powiedziałem, że po Shiraz bardzo chętnie pojadę do Kerman, ale na razie jednak Shiraz i Persepolis. Ponieważ tylko student pasiasty, Jalal, mówił perfect po angielsku, reszta zmęczyła się tematem i poszła, zostaliśmy w składzie Iran-Japonia-Polska. Koleś nigdy nie był w kraju anglojęzycznym, a mówił świetnie, pytał, czy go rozumiem i czy może jakoś poprawić swój angielski. Panie, to ja cię chyba powinienem zapytać. Dalej: - Czy uważam, że wybory w Iranie były wolne – tak, mniej więcej jak w Edenie, gdy bóg stworzył Adama i Ewę i powiedział do niego: wybierz sobie żonę. Posmutniał, więc pocieszyłem go, że z tego, co wiem, to prezydent w Iranie to raczej funkcja prestiżowa, bo przecież i tak o wszystkim decyduje ojciec dyrektor i jego banda. - Oczywiście dziewczynki, zachodnie kontra irańskie. Wybrałem perskie, nie mógł uwierzyć. 107

- Jako znak upadku wskazał fakt, że młodzież nie czyta. Pocieszyłem go, że ten problem dopadł również społeczeństwa zachodnie. Inne problemy nękające Iran: narkomania, alkoholizm, depresja, Playstation. Próbuję go pocieszać, że ludzie mają różne zainteresowania, odparł ładnie: - Tak, tylko granie na komputerze to nieco inny rodzaj wysiłku umysłowego niż czytanie Dostojewskiego. No i prawda, ale co zrobić, zmusić ludzi? Czytać im przez megafon? Spodoba im się wtedy? - Zepsucie sexualne młodzieży odciąga je od książek. Piękne. Nie mówiłem mu, że jeżeli ktoś ma 16 lat i bardziej interesuje go Dostojewski niż koleżanka/kolega, to dla mnie jest to dziwne i coś nie gra. Jeżeli ta koleżanka dodatkowo nosi hijab, to już chyba nie ma siły na świecie, która sprawi, że będzie chłopca interesowało cokolwiek bardziej od niej. No dobra, może iść w fanatyzm religijny, ale wiemy, jak to się lubi kończyć, zdrowiej już jak pójdzie w Playstation czy Dostojewskiego. Zatrzymał się przy nas autobus wycieczkowy, poczęli z niego wysiadać kolesie w dresach, wszyscy w takich samych, jakaś drużyna sądząc z gabarytów. Ledwo nas zobaczyli, to porwali i poczęli robić sobie z nami zdjęcia. 5 minut, 500 zdjęć, w objęciach z dwoma, z pięcioma, z kolejnymi, obłęd! Jeszcze podkładano mi pod pysk dyktafony, żebym przemówił, nie rozumiałem nic. Nie wiem, na co im to, ale skoro mają taką potrzebę, to proszę bardzo. Po burzy zainteresowania pojechali dalej, powróciłem do rozmowy z Jalalem. Geopolityka: - W USA, czy w UK to wszyscy wiedzą, gdzie jest Iran, ale w innych krajach to już nie. To wszystko przez Ahmadineżada, on nas marginalizuje i sprawia, że nie jesteśmy ważni dla świata. - Ręczę ci, że nie wszyscy tam wiedzą, gdzie jest Iran, nie wiem, czy połowa wie. Właściwie to dzięki niemu wie pewnie więcej osób, niż gdybyście mieli demokrację z prawdziwego zdarzenia. Pozwoliłem sobie zapytać o Shirin Ebadi. Najpierw myślał, że to facet, gdy uświadomiłem, że laureatka Nagrody Nobla, najbardziej chyba znana na świecie kobieta z Iranu, prawniczka, to nie mógł uwierzyć. Najbardziej w prawniczkę w Iranie. No naprawdę, przypadkiem jej wyszło jak diabli, ale macie wybitną prawniczkę-pisarkę na stanie. Idyllę zepsuli jacyś idioci, którzy rzucili się w stronę Teru i zaczęli udawać ninje-samurajów, co tam im się usrało w głowie i parodiować japoński. Ten się dość poirytował i sobie poszedł, my już też kończyliśmy rozmowę, bo dobrze ponad godzinę tam siedzieliśmy. Jalal żegnał mnie kilka minut, mówił, że to bardzo szczęśliwy dzień w jego życiu, bo mógł spotkać kogoś takiego jak ja i ze mną porozmawiać. Odpowiedziałem niemal tym samym, że dla mnie to również bardzo szczęśliwy dzień, bo spotkałem go i mogłem dowiedzieć się tylu ciekawych rzeczy o ludziach zamieszkujących ten jedyny w swoim rodzaju kraj. Gdyby tylko jeszcze mogli mi to opowiedzieć przy zimnym piwie… Następnego dnia mieli być o 12. Siedziałem na dziedzińcu, wiedziałem, że ich nie wpuszczą, ale że mnie zawołają, a tam chociaż były jakieś stoliki i tak zwane cywilizowane warunki. Dzieci cesarza Hirohito gotowały jajka, rozumiem oszczędność, ale widziałem, jak im idzie i kusiło mnie zapytać, czy naprawdę nie wolą sobie kupić hotelowego śniadania. Teru chyba też miał poczucie obciachu, chociaż jajo zjadł, ja podziękowałem, tego dnia było więcej dżemu marchewkowego, więc mogłem uratować godność. Daliby mniej, to i godność wyparowałaby z wodą z jajek. O jakiejś 12:20 przyszedł boy hotelowy i powiedział, że wzywają Monsieur Michel. To był Jalal, przybiegł, bo przyjaciele z Shiraz zadzwonili, że się spóźnią. - Dziękuję. Przepraszam, czy przyszedłeś tu specjalnie, żeby mnie o tym poinformować? - Tak, nie chciałem, żebyś się denerwował. - Jak to kurwa „nie denerwował”? Przecież to nie autobus rozkładowy, no zakładam, że mogą się spóźnić, koło 14 zacząłbym się denerwować, koło 16 olał sprawę, ale dlaczego marnujesz swój wolny czas na moje sprawy? Jalal nie udzielił koherentnej odpowiedzi, uciekł dość szybko, a koło 13 przybyli nasi przyjaciele. Zaparkowali na jakimś totalnym zakazie, ktoś darł mordę, gdy pakowaliśmy bety do bagażnika nowiutkiego Peugeot 206, królowie życia. W środku były jeszcze folie na siedzeniach, więc siadałem ostrożnie. Nie było po co, powiedzieli, że można palić. Trochę nie wierzyłem, ale dali przykład, więc 108

my w ich ślady. Pewnym problemem był język: oni znali tylko farsi, my znaliśmy parę innych, ale żaden z nich nie był nawet bliski farsi. Skończyło się, że pisali smsy do kolegi, który znał angielski, ten odpisywał. Dostawaliśmy komórkę, odczytywaliśmy i odpisywali. Po chwili wracała wersja w farsi, oni robili „aaa” i znowu sms. Nie wiem, ile wiadomości wymieniliśmy w ten sposób, dobrze ponad dziesięć na pewno. Najważniejsza z nich: „Czy piliście już alkohol w Iranie?” Padliśmy. Popatrzyliśmy na siebie i nie potrzebowaliśmy słów. Odpisałem dużymi literami: „NIE, NIE PILIŚMY!!!” Przyszło: „Czy lubicie wino?” Odeszło: „PONAD KURWA ŻYCIE!!!” Temat umarł. Przyszło pytanie: „Czy potrafimy tańczyć?” Wymiana spojrzeń. O sobie wiem, o nim wiem ledwo zobaczył wiadomość. Jeszcze historia Pedara… „Nie, niestety nie potrafimy.” Znowu: „Czy mógłby grać na skrzypcach podczas jazdy do Shiraz?” Patrzę, kręci głową i pokazuje, że nawet jak okno otworzy, to nie da rady. „Nie, nie mógłby, za mało miejsca.” Znowu: „Co robicie?” Okazało się, że chodzi o nasze imiona. Ja zostałem Michael w wersji angielskiej, on Michelle we francuskiej. - Teru, z całym szacunkiem dla Twojego imienia, nie chcę i nie mam siły tego prostować. - Może być i tak. Myślisz, że naprawdę napijemy się z nimi wina? - Nie wiem, ale myślę, że bliżej wina w Iranie nie będziemy nigdy. Niezręczne milczenie pomagały przełamać kilogramy cukierków. Po godzinie mieliśmy tak odświeżone oddechy, że mroziliśmy nimi Peugeota 206, nawet z foliami. Widoki powalały, piękne góry, kusiło napisać smsa, żeby nas tu wysadzili, a my następny tydzień będzie sobie po nich łazić i spać w grotach czy wioskach, cokolwiek, ale u nas to by przy tym były cztery schroniska i osiem parkingów, a u nich to po prostu jest, nikogo nie obchodzi. Kolejny sms: „Czy możemy zaprosić was na obiad?” Taroof? Naprawdę chcą? Trzy smsy pisać i pytać? Wybrałem wersję pośrednią, pytałem, czy no problem. Oni, że no problem. Zatrzymaliśmy się przy jakiejś budzie, u nas by było w szczerym polu, tam w szczerej okolicy górzystej. Próbowałem wyjaśnić, że nie jem mięsa: - Chicken no meat – usłyszałem w odpowiedzi. Nie wypadało się kłócić. Na stół wjechał chicken-no-meat, poza piórami niczego mu nie brakowało. Wjechał też ryż i półmisek sosu z totalną padliną w sosie cytrynowo-cebulowym. Próbowałem oszukiwać i jeść tylko ryż z sosem (tłustym jak sam skurwysyn), ale nie pozwolili mi, kazali brać się za kuraka. Coś tam kurtuazyjnie wziąłem, ale czułem się po tym fatalnie, wnętrzności nie przyzwyczajone do mięsa słabo przyjęły takie ciężkie cudo. Pojechaliśmy dalej. Smsy, odcinek kolejny, jaki mam samochód: „Toyota Yaris” Wysyłka, powrót: „Czy ma sześć cylindrów?” Chuj jeden raczy to wiedzieć. Znaczy konstruktor i większość użytkowników auta pewnie tak, no ale ja nie. 109

„Tak, ma sześć cylindrów. Ile cylindrów ma Peykan?” Peykan to irańska legenda, symbol perskiego ducha, a raczej jego wróg. Narodowy samochód od końca lat 60-tych do 2005 roku. Zerżnięte z Peugeota z 1966 roku. Nazwa znaczy „Strzała” i niczego bardziej durnego ludzkość póki co nie wymyśliła. Osiągi niesamowite, spalanie 12 do 15 litrów benzyny ołowiowej na sto kilometrów. Podobno irański rząd zapłacił fabrykom, żeby przestali to produkować, bo nawet taki rząd, jak irański, uznał, że syf związany z eksploatacją tych cudów przekracza wszelakie dopuszczalne normy. W 1972 nie było w Iranie praktycznie innych samochodów. Cena wahała się od 7000 do 10000 USD, obecnie to około 8000 USD. Niemniej, według Lonely Planet z 2007 roku, ponad 40% samochodów na irańskich drogach to Peykany. Wiele taryf, które braliśmy, to były Peykany. Można sobie odmierzać kwadraty z jego karoserii, wyjebane z totalnego szablonu. Wyposażenie wnętrza żadne, wykończenie wnętrza jeszcze lepsze. Po 2005 produkcja przeniosła się do Sudanu, gdzie w końcu pewnie zaleją drogi tymi wspaniałymi produktami. Miejsce Peykana zajął Samand – również produkowany przez Iran Khodro, ale ten ma w miarę sensowne wyniki i spalanie. Każdy jeden Irańczyk na pytanie o Peykana dostawał ataku śmiechu. Trabant wydaje się najlepszym przekładem-przykładem terminu-problemu, chociaż to z blachy chociaż. Są też dowcipy o cudzie, podejrzanie podobne do czeskich o Skodach, polskich o Maluchach, niemieckich o Trabantach, czy też ruskich o ich zdobyczach techniki. P: Jak sprawić, żeby Peykan przyspieszył od 0 do 100 poniżej 15 sekund? O: Zepchnąć go ze skały P: Co znajduje się na dwóch ostatnich stronach instrukcji do Peykana? O: Rozkład autobusu. P: Dlaczego tylna szyba w Peykanie ma ogrzewanie? O: Żeby było ciepło w ręce podczas pchania P: Jak podwoić wartość Peykana? O: Zatankować go. P: Co to jest: Peykan na szczycie góry? O: Fatamorgana P: A co to jest: dwa Peykany na szczycie góry? O: Cud. P: Jak nazywa się Peykana z układem hamulcowym? O: Niestandardowy P: Dlaczego Peykany mało się niszczą podczas zderzenia czołowego? O: Laweta przyjmuje na siebie większość uderzenia P: Co zrobić, żeby Peykan jechał szybciej z góry? O: Wyłączyć silnik. P Jak nazywają się pasażerowie Peykana? O: Amortyzatory Odpowiadając na swoje pytanie: Peykan ma cztery cylindry. Opowiedziałem przyjaciołom, ile kosztuje paliwo w Polsce. Nie uwierzyli. Chcieli odwiedzić kolegę, zjechaliśmy na jakąś totalną wioskę, ale naprawdę totalną. Niestety, kumpla nie było w domu, więc pojechaliśmy dalej. Żeby nam uprzyjemnić czas, pokazywali nam filmiki z komórek. Były to przewspaniałe rzeczy, to szczególne drżenie serca osiągnąłem przy filmie, gdzie królik posuwał kurę (o dziwo, udawało mu się to). Potem pokazali nam jakieś pięć minut ich filmiku z odwiedzin w stodole z krowami. Drapaliśmy się w łeb i zastanawiali, czy tego tam jeszcze dużo jest. Był jeszcze facet, który udawał traktor (niektórych rzeczy nie da się oddać słowami) i na tym skończył się na szczęście repertuar. Przeszliśmy do zdjęć, tam była córka (4l.), która miała na imię Sara! Oj, to nie jest perskie imię!!! Jednak największy wybuch radości wywołało, gdy odczytał nam smsa o treści: „Ar ju kamfortkibel?” Było comfortable, było przemiło, było fajnie. Jednak prawdziwe atrakcje dopiero nas czekały. 110

XIII. Prince of Persia

Gdy dojechaliśmy do Shiraz, było już ciemno. Od razu zawieźli nas do mauzoleum Saadiego – wielkiego poety perskiego z czasów XII i XIII wieku. Doszło do sytuacji dość kuriozalnej, bo jestem prawie pewien, że goście ostatnio do czynienia z jego dorobkiem mieli w okolicach szkoły, ale pokazywali z taką dumą, że aż szło uwierzyć, że naprawdę zaczytują to dniami i nocami. Mauzoleum jest bardzo ładne, dookoła całe ogrody, wszystko pięknie zadbane, podświetlone, świetne miejsce, żeby sobie usiąść i poczytać poezję lub samemu pisać. Może upamiętnienie poety w ten sposób ma nieco więcej sensu niż zasranie jego pomnikami całego kraju i nazwanie imieniem tysiąca szkół? Co ja tam wiem, co wiedzą pasterze z Iranu… Szybko okazało się, że mauzoleum to zaledwie skromna część atrakcji, jakie nasi przyjaciele przygotowali na ten wieczór. Gdy już nacieszyliśmy się obcowaniem z dziedzictwem kulturalnym okolicy i wyszli na zewnątrz, przybyli ich znajomi. Pan w skórze, przywitał się z nami, oba kciuki miał przetrącone, wyglądało, jakby na wieczność zgięły mu się do wewnątrz. Pewnie nie od upadku na nartach. Jeden poszedł do auta, które było zaparkowane jakieś dwadzieścia metrów od wejścia, drugi został z nami i z panem z ciekawszą geometrią palców. Po chwili przyjechał kolejny koleś, też w skórze i na motorze. Otwarto drzwi naszego samochodu, ten wrzucił czarną jednorazówkę, po czym podjechał parę metrów dalej do drugiego, który przekazał mu dość pokaźny zwitek banknotów. Niby była to akcja konspiracyjna, ale z kilometra widać było, że kombinują jak diabli. Byłem strasznie ciekaw, ile to u nich kosztuje, czy mogli sobie wybrać, czy brali cokolwiek, czy tamci mają hektolitry, czy towar deficytowy, ale nie wypadało pytać. Zresztą: po jakiemu? W farsi? Spytać brodatą mafię w skórach, czy jest brodatą mafią w skórach? Pożegnaliśmy się i pojechaliśmy dalej. Długa przejażdżka zakończyła się w dość słabo oświetlonej części miasta, chociaż to już chyba były przedmieścia. Weszliśmy do jakiegoś warsztatu samochodowego, gdzie mimo godzin wieczornych pracowali. Na jakieś migi przekazali nam, że to ich kuzyn, zaproszono nas do kanciapy, gdzie rozpakowano tajemniczą czarną siatkę. Skrywała dwie puszki whisky. Puszka 0,33 ml, whisky 43 stopnie. Gdyby mi to przynieśli na imprezę w Polsce, to bym powiedział, że ok, ale tam… Tam prawie padłem na kolana. Nie widziałem żadnego alkoholu od tak dawna, że zapomniałem, jak wygląda. Nie mogłem się doczekać, aż zaczniemy. Niestety, nasi gospodarze mieli jeszcze parę innych pomysłów, takich jak kupno zagrychy i przepity. O ile zagrycha mnie waliła, jakieś słone chipsy, o tyle zapoja to temat dość istotny przy alkoholu powyżej 40 voltów. Kupili jakąś Irandę, efekt kazirodztwa lokalnej oranżady z zachodnią marką o smaku cytrusowym czy raczej chemicznym. Odpaliliśmy temat, zrobili drinki: pół whisky, pół Irandy. Dla mnie ok, Teru agonia i skręt, nie każdy jest SłowiaNINem. Kolesie chyba w życiu nie pili, narzucili tempo znane z pierwszych imprez w liceum, polewali szybciej, niż mogliśmy spożywać. Znaczy ja tak lubię, ale Irańczyk pauzował co chwilę, a widziałem, że Teru zbiera się do śmierci. Byli zachwyceni, chyba myśleli, że właśnie pokazują się jako światowcy. Miałem ich uświadomić, że to się nie tak pije? Ja? No kurwa, co zrobić, dali alko, to piję. Jeden nie pił z nami, tylko swojego Tuborga ze sklepu, oczywiście 0,0%. Na moje pytanie, dlaczegóż nie, odparł, że on lubi walnąć piwo. Ja też, ale 0,0%? Dziwaczne… W połowie przeprawy Teru poszedł rzygać. Nie dziwię się, jak na Azjatę i tak długo dał radę. Oni za nim, podziwiać i cieszyć się. I wtedy do mnie dotarło: w tym kraju za koniec spożycia alkoholu uznaje się moment, kiedy haftujesz. Po prostu, masz pić aż się zbełtasz. Problem, że przy takim połączeniu składników to lampy zbyt poważnej nie miałem, a też nie byłem daleki od rzucenia pawiem. Zawziąłem się, Teru odpadł, więc kuzyn-szef warsztatu wezwał swojego pracownika i kazał mu pić ze mną. Pewnie dotarł do nich przesąd, że jak pijesz samemu to źle, więc czuli się w obowiązku, żeby zapewnić mi towarzystwo. Ten nie chciał, więc go niemal zmuszali, chociaż dość sprytnie podmieniałem banie, żeby to mnie przyszło z tego najwięcej. Po tylu dniach (jakiś tydzień) 111

to czułem, że alkohol mi mózg oliwi, podobało mi się jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Żeby sytuacja była ciekawsza, z trójcy naszych Irańczyków pił tylko jeden. Kierowca. Ma to sens. Pracownik dopił ze mną whiskacza, cudem się nie porzygałem tą Irandą, Teru wydawał czuć się lepiej, pojechaliśmy do miejsca zamieszkania jednego z naszych przyjaciół. Strasznie się dziwili, że żyję po tym, ile wypiłem, namawiali, żebym się porzygał, a mnie za nic nie brało, chociaż już chyba powinno po takiej ilości Irandy. Zrozumiałem, dlaczego w Iranie nie kochają alkoholu: gdyby przyszło mi pić jak oni, to też by mi się nie podobało. Drogo, smakowo chujowo, totalny helikopter w ofercie, rzyganie gratis. Ruhollahu Homeini, do czego doprowadziłeś swe dzieci?! Przynajmniej się nauczyłem, że WC to tualet, a tak bardzo po ichniemu to hala. Kierował najebany, ale szło mu dobrze, chociaż gadał o wiele więcej niż wcześniej, niestety nadal w farsi, więc nie wiem, co opowiadał i czy jego opowieści zyskały nowy wymiar. Dotarliśmy do miejsca zamieszkania jednego z naszych przyjaciół. Była jakaś północ, myślałem, że cichutko wejdziemy i pójdziemy spać, ale myliłem się. Obudzono wszystkich domowników, same kobiety, żona, matka, córka. Te zamiast zrobić, co zrobiłaby każda Polka, czyli opierdolić z góry na dół, zapytać, co to za wstawieni menele i pokazać, którędy mamy wyjść, powitały nas radośnie i rozpoczęły gotowanie. Kolacja po północy, ciekawe całkiem, ale jaka kolacja, chyba z dziesięć potraw! Nie wiem, jak oni to robią, że o każdej porze dnia i nocy w kilka minut są w stanie podać pełen obiad, ja bym to wszystko ze trzy godziny przygotowywał i to w świetle dnia. Do tego hektolitry herbaty i komunikacyjna walka. Chicken no meat, tyle mięsa w jeden dzień nie zjadłem od lat. Jeden był żywo zainteresowany moim telefonem i bawiąc się nim odkrył menu „Muzyka”. Rozpoczął odsłuch, najbardziej przypadł mu do gustu utwór „Never Believe” MinistrY. Wiedział co dobre, mój chłop! Kryzys zainteresowań melomańskich przeżył, gdy dotarł do folderu Leonard Cohen, po paru kawałkach oddano mi z niesmakiem telefon. Kanadyjski Żyd w Iranie, to nie mogło zadziałać. Pokazali nam, ile mają kanałów telewizji satelitarnej, okazało się, że w tym i jakiś polski, Tele5. Pochwaliłem się, że to z Lachistanu, a oni, że to super kanał, o 4 nad ranem dają świetne filmy. Zmiana czasu u nich taka, czyli pornosy wtedy idą. Zrozumiałem też, po co im tyle kanałów z zachodu. Ciekawą obserwacją wydaje mi się też, że dom mieli bardzo ładny, zadbany, pełno nowoczesnych sprzętów, ale kibel był na polu i to w standardzie buda z cegieł. Prysznica nie stwierdziłem, oni też się nie umyli. Po zakończeniu konsumpcji panie po nas posprzątały i udały się na spoczynek. Nasi dobyli leżanek, dostałem spodnie od dresu w ramach piżamy i wyciągnęliśmy się przed telewizorem. Leciało arcydzieło kultury zachodniej, kamień milowy kinematografii, film stawiany w jednym rzędzie z produkcjami Clouzot, Bergmana i Viscontiego. „Kickboxer 5”. Co lepsze, leciało po polsku. O ja pierdolę… Co gorsza, oni myśleli, że my to chcemy oglądać, nie wypadało powiedzieć, że oczy bolą od tej głupoty. Na szczęście koło 4 wyłączyliśmy okno na świat i mogliśmy spokojnie zasnąć. Wstałem z dość poważnym kacem, ale tym razem było to całkiem miłe uczucie, jakby brakowało mi tego. Śniadanie oczywiście było wywalone w kosmos, tony żarcia, a przede wszystkim pistacje. Handlowali nimi na dużą skalę i mieli wielkie wory pełne orzeszków przy domu. Widząc, jak bardzo nam smakuje, dali nam chyba ze dwa kilogramy na drogę. Prosili nas o adresy, żebyśmy mogli pozostać w kontakcie, a przede wszystkim żebyśmy im wysłali zaproszenia do naszych krajów. Z tego, co zrozumiałem: żeby wyjechać poza Turcję, kolesie muszą wpłacić do banku depozyt o znacznej wysokości, zależnie od kraju, do którego jadą. Norwegia była w grupie najdroższych „wiz”, 30 tysięcy euro, a inne kraje europejskie chyba koło 15 tysięcy. To i tak są sumy, których przeciętny obywatel Iranu w życiu nie zgromadzi, mogłoby być i 15 milionów euro. Jeżeli nie wróci, kiedy trzeba, to kasa przepada na rzecz ambasady danego kraju. Poza tym, to jest dopiero początek drogi, następnie trzeba dostać wizę i opcja „chcę odwiedzić rodzinę, która wyemigrowała tam lata temu” jest nisko punktowana, bo wtedy boją się, że nie będziesz chciał wrócić. Wyjaśnia to dlaczego nigdy nigdzie nie spotkałem turysty z Iranu. Zaproszenia im się do czegoś tam przydają, ale wtedy ty bierzesz odpowiedzialność za jego pobyt i jeżeli gdzieś się zawieruszy, to masz problem (nie wiem jakiej skali). Wysyłanie zaproszenia komuś, kogo zna się dwa dni, nieważne jak cudownie miły i pomocny jest, nie wydaje się najmądrzejszą rzeczą świata. 112

Daliśmy im jednak adresy, nie chcieliśmy, żeby atmosfera padła. Nie napisali albo może napisali, ale poczta zatrzymała te cenne wiadomości. Teru prowadził kurs japońskiego dla początkujących. Szło tak sobie. Kurs zakończył się, gdy poproszono go, żeby wygłosił wiersz po japońsku. Zarzęził, oni popatrzyli na siebie i zdecydowali, że podwiozą nas do centrum. „Znam tylko haiku, co miałem zrobić?”, pytał Teru, który zrozumiał, że miało być po japońsku i się rymować, a nie znaczyć cokolwiek. Migowo dogadaliśmy się, że chcemy do hotelu. W sumie było nam nieco żal, że nasza przyjaźń nie przeszła w dzień kolejny, bo z nimi było dość łatwo, wygodnie i tanio, dodatkowo ich siedziba oferowała bardzo dobry standard pobytu. Również migowo ustaliliśmy, że prosimy o cenę poniżej 5$ za dobę za osobę. Powiedzieli, że no problem i pojechaliśmy. Gdy zatrzymaliśmy się przy pierwszym hotelu, to myślałem, że któryś z naszych kolegów chce skorzystać z kibla. Okazało się, że poszedł pytać o pokój dla nas. Wrócił zmieszany, że drogo. No, na me oko to koło 30 dolca przynajmniej. Drugi adres wyglądał lepiej, to znaczy gorzej, ale tym samym dawał szanse, że cena nie będzie z gwiazd. Poszedł, wrócił i powiedział, że four dollar. O, aż tak źle to nie wygląda, idę ja. No i było źle, 20 dolca, trochę wrzasku i wylazłem. Przyjaciel zaskoczony, więc mu wyjaśniam: „ty wlazłeś i powiedzieli cztery, zobaczyli mnie i skoczyło do dwudziestu” . Takie życie, powieś się albo wkurw i zrób im na złość. Dwa hotele później znalazł się obiekt, który zgodził się przyjąć białasa i skośnego za trzynaście dolarów za noc. Gdy zobaczyliśmy pokój, to wiedzieliśmy, że przepłacamy. No nic, i tak w tym Shiraz jest pełno atrakcji, brudna pościel nie przyćmi na pewno uroków miasta. I kto by się przejmował, że akurat naprawiają prąd i nic nie działa, przecież mają skończyć do wieczora. Najłatwiej znaleźć cytadelę, XVIII wiek, wielkiego wypasu nie ma, o jej wyjątkowości stanowi fakt, że ma krzywe wieżyczki. Najbardziej podobały mi się zdjęcia lokatorów z początku XX wieku, zwłaszcza jakiś chłopak z kotem. Ponieważ to Iran, to akurat tu pamiątek zbyt wielu nie było. Pars Museum takie sobie, skąpe informacje po angielsku sprawiły, że nie wiedzieliśmy nawet do końca, co podziwiamy. Zaczęliśmy mieć wtórności, po wspaniałym Esfahanie Shiraz wypadało tak sobie. Najsmutniejsza sprawa, to że szczep winogron Shiraz pochodzi z tego miejsca. Klasycy perscy siedzieli, popijali wino i pisali cuda, współcześnie zostały same cuda, bez wina. Jeszcze o szczepie: to, co my pijemy jako shiraz-syrah jest z Francji, niemniej legenda głosi, że tam dotarło z Iranu. Nie obchodzi mnie to, ale gdyby to był „normalny” kraj, to na każdym rogu byłyby hektolitry shirazu do kupienia. Z jednej strony człowiek wiedział, dokąd jechał, z drugiej w tym miejscu stało się to szczególnie irytujące. Udaliśmy się zobaczyć magiczne bazary, ale po chwili łażenia zaczęliśmy bardzo poważnie zastanawiać się, dlaczego polecają to oglądać. No targowisko jak targowisko, dużo ludzi, hałasu, pełen przekrój towarów, od kabli komputerowych przez burki i wszelakie żarcie. Chcieliśmy zobaczyć meczet, ale był zamknięty dla niewiernych z okazji modłów. Dowalił się do nas pan, który oferował, że może nas oprowadzić w pięciu językach. Mimo takiego talentu lingwistycznego nie mógł zrozumieć, że naprawdę nie chcemy. Cenę niby oferował korzystną ( „you pay how much you want”), ale nie mogliśmy się uwolnić przez dobre 10 minut. Jedno z najświętszych miejsc w Iranie, Aramgah-e Shah-e Cheragh, to mauzoleum Sayyed Mir Mohammada. Oficjalnie niewierni wejść nie mogą, nieoficjalnie wpuścili nas bez żadnego problemu. Szału nie było. Pozostała jeszcze jedna atrakcja, mauzoleum Hafeza. Mówią, że w perskim domu znajdą się zawsze dwie książki: Koran i wiersze Hafeza. Nie wiem, czy nasi gospodarze je mieli, jeżeli tak, to raczej dobrze schowane. Jeżeli chodzi o rzekę, Shiraz przebił Syrię, tam był chociaż syf w wodzie, tu zostało samo koryto, w którym powoli zaczynał wyrastać las. Pewnego dnia będą mieli las z mostami, twór dość kuriozalny, niemniej będzie to jakaś atrakcja. Oddaliśmy się zadumie nad losami Hafeza, bo ogólnie było dość gorąco, a w jego ogródku łatwo było znaleźć cień i spokojnie posiedzieć. Tu mieli gift shop, poczytaliśmy trochę wierszy jednego z najważniejszych poetów historii tego kraju. Można powiedzieć, że wiele się nie zmieniało od XIV wieku: 113

„Nie ma na rynkach Świata Uspokojenia dla serca, Jest tylko omamienie Złudną radością pijanych.” czy

„W piersi kwiat, w dłoni wino, przy mnie ukochana, sługą moim jest dzisiaj nawet sułtan świata.” W tych pięknych okolicznościach Zostałem autorem koncepcji militarnej: gdybym miał prowadzić wojnę z Iranem, to żadne czołgi, naloty i karabiny. Puściłbym na nich stado dziewczynek w bikini, każda z tacą z szampanem, zimnym piwem i półlitrówką. Cała armia natychmiast zapomniałaby o walce i się rzuciła. Znajome panie z Trabzonu mogłyby stanowić trzon uderzenia. W końcu postanowiliśmy zobaczyć, co tam panie w internecie. Nie sądziłem nigdy, że łatwo będzie zrozumieć Iran, ale gdy znaleźliśmy SZEŚĆ kafejek, które wszystkie miały przerwę do godziny 16, to nieco nas przerosło. Jeszcze bardziej, gdy o 16 nic się nie wydarzyło, dopiero pod trzecim adresem udało się odnieść sukces. Częściowy, bo mieli aż sześć komputerów, jeden wolny. Nie do wiary. Poszliśmy jeszcze na pizzę. Nigdy nie wpadłbym na to, że Shiraz to chyba światowa stolica pizzy. Są setki lokali, menu właściwie te same, żarcie całkiem dobre, no i opcję wegetariańską łatwo dostać. Skończyły nam się pomysły, nikt nie zapraszał na nic, więc wieczór spędziliśmy jedząc kilogramy pistacji, które dostaliśmy od przyjaciół na odchodne. Zaczął rysować się pewien problem – tempo mieliśmy tak imponujące, a wszystko szło tak dobrze, że musiałem przemyśleć mój plan pobytu w Islamskiej Republice Iranu. O poranku byliśmy umówieni pod agencją turystyczną Pars na wycieczkę do Persepolis. Impreza kosztowała 12 euro, co jak na Iran nie jest małym wydatkiem, ale jakoś nie mieliśmy nastroju w zabawy z taksiarzami na dystansie 60 kilometrów. Oczywiście w busie byli tylko turyści, żadnego lokalnego. Dość szybko zrobiło się zabawnie, wszyscy opowiedzieli, jak im się zdobywało wizę, wystawiający tym samym gigantyczny pomnik irańskiej biurokracji. Komendantami imprezy został Niemiec i Brytyjczyk, którzy mieli cały zestaw komplementów od irańskich dziewcząt. Dość często próbowano się do nich dowalić, a sposoby podrywu zaskakiwały. Przykłady w wersji podanej przez nich: - Are you hungry? Are you hungry for me? - Is your country beautiful? Beautiful as me? - Pani chciała zaprosić ich na imprezę. Mówiła, że jej mąż wyjechał na parę dni, a ona ma bardzo fajne jacuzzi. Nie poszli, bo ktoś ich ostrzegał, że to często wystawka jest i przychodzi kumpel pani przebrany za policjanta. Mówi, że wpakuje cię do pierdla, chyba, że go odpowiednio złapujesz. Gdy wychodzisz, pani z panem spokojnie dzielą się kasą. I zwycięzca, gdy Niemiec powiedział skąd jest, usłyszał: - I like German guys like… Adolf Hitler. To jednak Austriak bardziej pasowałby tej pani. Dotarliśmy na miejsce. Przyznam, że byłem niesamowicie przypalony, spodziewałem się, że to będzie hit Iranu. Persepolis założono w VI wieku przed naszą erą, była jedną z czterech stolic (niezły patent, koniec kłótni, kto mieszka w stolicy) Persji. Niestety, Aleksander Wielki spalił miasto w 330 p.n.e. – sprawa nie jest do końca jasna, ale jedna z wersji głosi, że po zdobyciu miasta zrobili epicką libację, która zakończyła się zemstą za spalenie Akropolu dwa wieki wcześniej. Podobno później żałował, ale poszło totalne „to se ne vrati”, zapaliło się drewno, potem zaczęło topić się złoto i nie 114

wiemy nawet, ile nam przepadło z miasta, które było nazywane najpiękniejszym na świecie. Współcześnie musimy dość mocno wysilać wyobraźnię, ale nie jest źle. Są fajne płaskorzeźby, trochę kolumn i rzeźb i właściwie tyle. Bez przewodnika nie ogarniemy nic, trafił się opowiadający dość dużo i ciekawie. Zapamiętałem, że Nieśmiertelnych było 10 tysięcy, najbardziej elitarne oddziały. Gdy któryś ginął, jego miejsce natychmiast zastępował następny (pewnie do czasu) stąd nazwa, że ich nie ubywało. Miałem taki moment chwały, że do końca dnia chodziłem z siebie dumny. Padło pytanie, co to za zwierzątko jest wręczane w prezencie na tej płaskorzeźbie i rzuciłem, że okapi. Okazało się, że tak i że to dowód na to, że ówcześni władcy mieli kontakty z Afryką Środkową. Potem zabrano nas do Necropolis, miejsca pochówku królów. Widać same wejścia, są parę metrów nad ziemią, wejść się nie da. Wygląda to dość intrygująco, „zwiedzenie” zajmuje około 30 sekund. Ogarnianie historii w biegu wychodzi człowiekowi tak sobie, gdy wcześniej wiele się tym nie interesował. Nie było nam dane, ale w pobliżu (jakieś 50 kilosa) jest jeszcze Pasargadae – również dawne miasto, ale po pierwsze gorzej zachowane niż Persepolis, po drugie cholernie trudno się do niego dostać. Abstrahując od cudownie radosnego wątku towarzyskiego, wycieczka polecanego przez Lonely Planet biura Pars to darcie skóry z klienta, bo wszystkie wstępy opłacasz samemu. Jeżeli jest się w grupie większej niż dwie osoby, to na pewno bardziej kalkuluje się zrobienie tego z taksiarzem (przewodnik głosi, że 200 do 250 tysięcy). Z całej wesołej gromadki każdy jechał w inną stronę. Teru chciał do Yazd, ja zdecydowałem się na wyprawę nad Zatokę Perską. Pożegnaliśmy się i podziękowali sobie za wspólnie spędzony czas. Zdecydowałem się na autobus typu mahmooly, miał jechać dziesięć godzin, więc idealnie, żeby się przespać i obudzić w Bandar Abbas, potem iść popływać w Zatoce Perskiej, przyszłość malowała się cudownie. Iran był w pierwszej trójce moich ukochanych krajów. Na dworzec sobie poszedłem dobre dwa kilometry, bo na mapie było bliżej (jak zawsze). Tam skonfrontowany zostałem z ceną 26,500 za mahmooly i 70000 za Volvo. Odjazd miał być o 17, więc gdy o 17 wiele się nie działo, to zapytałem pana, czy ja na dobrym dworcu jestem, bo może coś pojebałem. Pan długo wpatrywał się w mój bilet, po czym pokiwał głową i powiedział, że mam na imię Michelle i że jest to dziewczęce imię. Wcześniej gotowałem z upału, jak wybredził, to zacząłem trochę też wewnętrznie. Na szczęście siedzący obok nas czador ożył, wychynęła z niego bardzo sędziwa głowa, która w całkiem niezłym angielskim poinformowała mnie, że tutaj i że mam czekać. Wydawałoby się, że facet w garniturze to pewniejszy trop, a tu popatrzcie. Oczekiwanie umilałem sobie patrząc na przejeżdżające autobusy. Tak jak my nazywamy statki, tak w Iranie dają imiona autobusom. Przejechał Herkules, Princess, King of Black, AnJelina Jolie (ciekawe, czy wie). Widziałem wiele podróbek w życiu, ale że autobus Scania dorobił się konkurencji SANIA, to bym nie wymyślił. W końcu przyjechało, ze środka wyskoczył facet, który już od dawna powinien być na emeryturze i rozpoczął załadunek. Był ze szkoły „ignoruj turystę, to może zniknie” , samemu nie pozwalał załadować, więc chwilę sobie postałem, aż nie było już nikogo poza mną. Gdy wsiadłem, autobus zamarł. Wszyscy się na mnie gapili, nie widzieli chyba sahiba w mahmooly. Usadziłem dupę, odpowiedziałem na kilka pytań i miałem nadzieję , że wywiad przesadnie się nie rozwinie, bo chciałem pospać. Z wizytą wpadł też pan, który był pierdolnięty albo dobrze udawał, raczej to drugie. Zataczał się, darł mordę, ale przechodziło mu natychmiast, gdy tylko dostawał jakiegoś pieniążka. Po kilku sekundach znowu mu się pogarszało, znowu wył i się miotał, aż znowu ktoś dał pieniążka i następowało cudowne ozdrowienie. Miał szczęście, że ten zespół chorobowy dopadł go w Iranie, gdzie nawet tak tanie lekarstwo jak banknot 1000 rialowy mu pomagało. W takiej Jordanii to raczej by wiele papieru nie zobaczył. Próbowali go leczyć jedzeniem, ale na to jego choroba była odporna, musiał być Chomeini, bez tego dramat. Po kolejnej donacji ludzie powiedzieli, że ma sobie iść. Na to ten spokojnie wyszedł. Cudowny, kusiło spróbować, czy mnie też coś dadzą jak pokrzyczę i się pomiotam. Dołożyliśmy jeszcze dziesięć minut do opóźnienia, nikt się tym specjalnie nie przejął i ruszyliśmy. Zdania zapisane w kajecie: „Koleś zaraz zrobi całun turyński na tej stronie, tak tu pysk wkłada” 115

Koleś był w wieku studyjnym i czuł się królem życia, że siedzi koło turysty. Postanowił zadbać o mój komfort jazdy: wyświetlał mi irańskie teledyski z komórki, pytał, czy ok, mówiłem, że tak. Gdy mu się skończyły, komórki pożyczyli inni pasażerowie. To były wspaniałe produkcje, najlepsza: koleś kosi zboże, za nim gibają się panie w strojach narodowych. Operator zadawał pytania, których nie rozumiałem, ale odpowiadałem, że Polska i Michał i buddysta. Gdy próbowałem się odciąć i zagłębić w muzykę, to niemal wyrwał mi playera, żeby też posłuchać. Trafił na Manic Street Preachers i „Your Love Alone is Not Enough”, niesamowicie mu się spodobało i zaczął się gibać. Już wcześniej siedziałem z kolanami pod brodą, to że zaczął się na mnie wywalać tylko sprawiło, że trochę częściej waliłem się nimi w zęby. Moją otwartość na świat docenił, gdy doszło do momentu podawania wszystkim picia – kierowca lazł z termosem po autobusie, każdemu polewał filiżankę herbaty, czekał aż pasażer wypije, po czym do tego samego naczynia lał następnej osobie. Przy mnie system się wysypał, stewardowi wstyd było dawać białemu z zastawy zbiorczej, a innej nie miał. Sam wziąłem i pokazałem, że ma mi polać do wspólnej. Uczynił to z pewną rezerwą, wypiłem i to był strzał w dziesiątkę. Cały świat dookoła się uśmiechnął, po chwili dostałem całą kiść bananów, potem jeszcze jakieś cukierki. Autobus był całkowicie pełny, więc nie było opcji, żeby siedzieć samemu, a miejsca nie było w ogóle, kolana mi trzeszczały po dwudziestu minutach jazdy, po paru godzinach wyparłem ze świadomości posiadanie kończyn dolnych. Zatrzymywaliśmy się częściej niż osobowe PKP, przynajmniej było kiedy palić i jednak wyciągnąć kopyta. Niestety, koło 21 miał miejsce postój na posiłek. Wszyscy się nażarli i w całym busie zaczęło tak strasznie cuchnąć, że szło oszaleć. Na szczęście wiele okien było otwartych, więc gdy ruszyliśmy, to się szybko wywietrzyło. Autobus to był Mercedes O302. Nie udało mi się znaleźć, jakie to ma spalanie, ale tankowaliśmy wiele razy. Koło 2 prawie mi się udało zasnąć, modliłem się o jak największe spóźnienie. Niestety, równo o 3:27 dotarliśmy do Bandar Abbas. Rozpoczął się horror, gacie na dupę, koniec miłości z Iranem. Po pierwsze, dworzec jest kilka kilometrów od miasta, nic nowego. Taksiarzy było więcej, niż pasażerów, a ja zostałem ich ukochanym potencjalnym klientem. No nie będę łaził w środku nocy, jeden coś klecił po angielsku, powiedział, że mam zobaczyć w mojej książce, że taksówka do centrum jest bardzo droga, 40 tysięcy będzie kosztowała. Otwieram więc i pokazuję, że nie tak daleko, a taksa nie powinna być taka droga, „about 12000”. Na co ten: „A boat? Kayak?”, i zaczął pokazywać na migi, że wiosłuje. Miał przy tym minę wyrażającą dumę z faktu, że tak dobrze poszło mu nawiązanie kontaktu z człowiekiem z dalekiego kraju. Mnie jaja zwiędły, nie miałem siły się poirytować, po prostu rozdziawiłem ryja, patrząc na to, jak ten żywiołowo wiosłuje po parkingu i tak stałem i nie wiedziałem co robić. Tak, przynieś mi kajak, powiosłuję cztery kilometry do centrum po asfalcie, trochę pierdolnięty jestem i lubię tak podróżować. W końcu ktoś mnie zaciągnął do taksówki i zgodził się jechać za 12000, a początkujący anglista szedł za nami, udawał, że wiosłuje i powtarzał, że załatwi mi kajak, by następnie bardzo się na mnie zeźlić, że z nim nie jadę. Taksiarz nie miał pojęcia, czego chcę, pokrążył po mieście i wysadził mnie przy jakimś rondzie. Dobra, centrum, znajdę jakoś, wielkie to nie jest. I rzeczywiście, znalazłem. Policjantów. Siedzieli na krawężniku przy bazarze i czytali gazetę. Gdy mnie zobaczyli o tej godzinie, to niemal spadli. Ponieważ w okolicy nikogo nie było, zadałem im pytanie: gdzie jest Mosaferkhaneh-ye Bazar, czyli najtańszy w mieście hotel, nieszczęśliwie położony na bazarze. Nieszczęśliwie, bo bazar jest ogromny, a mapa nie mówiła zbyt wiele, gdzie tego szukać. Policja złapała się za głowę, debatowała chwilę i zaprowadziła mnie do przybytku, załomotała do drzwi hotelu. Nic. Począł napierdalać pałą, że w końcu jakieś bluzgi poleciały z jednego z górnych okien. Wydarł się, oddarli się, wychynęła zaspana pała jakiegoś pracownika i jeszcze chwilę pokrzyczała. Przełożył, że mam wrócić o 8 rano, teraz zamknięte. Ja pierdolę, nie można kogoś wpuścić chociaż? Co ja będę robił do 8? Czemu jak już wstali, to nie mogli mnie wpuścić? Na szczęście, policja twój przyjaciel. Wróciliśmy do miejsca spotkania, pogadali chwilę, kazali czekać, po czym jeden poszedł na bazar i po chwili powrócił niosąc dość dużo kartonów. Rozłożył je 116

i powiedział, że mogę tu spać, a oni mnie będą pilnować. Myślałem, że to jakieś jaja, ja się położę, a oni mnie zgarną za włóczęgostwo. Była 4 z minutami. Fatalny czas na myślenie, zwłaszcza jak się nie spało nawet dwóch godzin przez całą noc. Położyłem się, trochę cennych rzeczy do kieszeni, jeden plecak pod głowę, drugi obok. Przykryli mnie gazetami. Długo nie mogłem zasnąć, w tym czasie wpłynąłem na zdecydowane popsucie swojej karmy. Wytłukłem taką ilość robactwa, że na pewno ogłosili sobie dzień żałoby i postawili krzyż. W końcu padłem. Obudzono mnie przed 7. Załapałem się na wcale ładny wschód słońca nad Zatoką Perską, wpiszmy to po stronie plusów wydarzenia. Chłopakom kończyła się zmiana, nie chcieli podrzucać polskiego kukułczego jaja następnym. Jednak najpierw zaprowadzili mnie wgłąb bazaru, otworzyli sekretne drzwi, za którymi była łazienka. Umyłem sobie ryj i nogi, wiele więcej nie było jak przy kraniku usytuowanym 20 centymetrów nad ziemią. Po chwili przynieśli śniadanie, ciastka pomarańczowe. Nie ogarniałem świata, to musiała być jakaś ukryta irańska kamera, konkurs na posterunkowego roku. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, dziękowałem im jak rzadko kiedy komu. Zmienili się, a ja miałem jeszcze prawie godzinę do otwarcia przybytku. Nie sądziłem, że czas może się aż tak ciągnąć. W końcu o 8 polazłem do „jak Malkovich grał Ruska, to mówił” Maderfakier-ye Bazar i tym razem mnie wpuszczono. Historię z hotelu postanowiłem przedstawić w dwóch wariantach: ten oznaczony literą A zawiera słowa obraźliwe i koncentruje się na indywidualnych przeżyciach bohatera. Wariant B to próba ujęcia problematyki w sposób nieco bardziej subtelny. Wariant A Wdrapałem się po schodach, popatrzyłem na raczej kiepską recepcję, rozwalające się meble, rzuciłem recepcjonistce paszportem i poprosiłem o pokój. Moje spojrzenie mówiło: „Mam dość życia, całego mnie robactwo pożarło, w jajach mam tak brudno, że Dworzec Główny w Krakowie wysiada, chcę się umyć i spać”. - Możesz dostać pokój dla trzech osób za 22 dolary - Z chuja spadałaś jak ci kaptur ubierali? - Tak, nie mamy nic innego. - Nie, coś ci kurwa nie gra kochanie. Mam tu przewodnik, dobra, ma jakieś dwa lata, ale ceny nigdzie nie poszły w górę więcej niż 10-20%, u was to wychodzi ponad 300%. Jestem jeden. Nie chcę pokoju dla trzech osób. O, albo może być dach, tu jest napisane, że kosztuje 15000 riali, z radością tyle dam. - Dach tylko w lecie, teraz po sezonie. - Jest 8 rano i już 20 jebanych stopni, dla mnie to lato. - Na dachu nie można. - Dobra, to skoro jest taki ruch, to ja wezmę 1/3 pokoju, a w zamian możesz mi dokwaterować inne osoby? Skoro taki ruch w interesie, to bez problemu będziesz ich miała przed 12? - Nie, 22$ i cały pokój, albo nic. - Wezmę pokój, ale jak sobie znajdę ludzi, to mogą ze mną spać? - Nie, jedna osoba – jeden pokój. Wyjmę cię kurwo z tego namiotu… Wariant B Hotel Maderfakier-ye Bazar nosi pewne ślady nadgryzienia zębem czasu. Wnętrze dzięki temu jest o wiele bardziej klimatyczne. Urocza recepcjonistka z zainteresowaniem przejrzała mój paszport, po czym poinformowała z żalem, że nie ma pokojów jednoosobowych, niemniej będzie tak dobra, że zaoferuje mi lokum dla trzech osób, które będę mógł mieć całe sam dla siebie. Nie byłem gotowy na tak szczodrą ofertę, więc próbowałem pokonać dzielącą nas barierę językową i wyjaśnić jej, że nie potrzebuję tak dużego pokoju i że niestety nie mam zbyt wiele pieniędzy, a czeka mnie jeszcze troszkę podróżowania. Niestety, pewne przeszkody natury formalnej sprawiły, że nie zostałem gościem bazarowego hoteliku. Obawiam się też, że ze względu na pewne różnice kulturalne nie byłem w stanie dokładnie zrozumieć jej toku rozumowania, zaś ona mojego, w czym należy upatrywać się głównych przyczyn braku porozumienia. 117

Poszedłem szukać dalej. Oszczędzę szczegółów takich, jak: totalne niewyspanie, kilogramy insekcich ugryzień na ciele, gorąc z nieba i brudne, długie spodnie, totalne nierozumienie mnie przez lokalnych. Nie opowiem o tym, jak byłem w hotelu, gdzie wszystkie klucze wisiały za panem, a ten mi mówił, że nie ma wolnego pokoju. Nie opowiem o tym, jak spotkałem czwórkę Holendrów, których wysłałem do kurwy w namiocie, która im z kolei powiedziała, że nie ma miejsc. Nie wspomnę o tym, że spotkałem ich jeszcze dwa razy i też nie mogli nic znaleźć. Nie opowiem o tym, że byłem w SIEDMIU hotelach i w żadnym nie chcieli mnie przyjąć. To był opus magnum jakiejś totalnej paranoi, popierdoleństwa w kolorze flagi Iranu. Nie wiem, nie rozumiem nic z tego. Czytałem potem forum Lonely Planet i nikt nie miał takich problemów. W mieście turystów nie widzieliśmy w ogóle, więc kto niby zajmował te wszystkie hotele? W jednym widziałem, że są pełni, ale obcokrajowców, bo chyba jako jedyni zdecydowali się ich przyjmować. Dobra, plan B, płynę na wyspę Hormoz. Wiele tam nie ma, ale przewodnik głosi, że ludziom zdarza się sypiać na plaży. Dobę chociaż, siły zregeneruję, coś zjem, może umyję ptaka, gacie przebiorę, potem się pomyśli. Są jacyś wędkarze: - Przepraszam, skąd odpływają promy na Hormoz? - TAXI? - Hormoz. Prom. Boat. Nie kajak. - Taxi Hormoz, ok! – i rzuca wędkę, i już chce nawiązać do utworu „Będę brał cię w aucie”. - Jak chcesz taksówką na wyspę się przedostać? Amfibię masz? Z mapki przystań wychodziła mi cztery kilometry dalej. Poszedłem. Miałem tak dosyć, jak rzadko kiedy miewam. Zatrzymałem się po drodze w jakimś lokalu, zapytałem o menu. Nie, oni jeszcze nie są otwarci. Następny lokal, całkiem ładny, mają kawałek wypiski po angielsku, więc poprosiłem o menu. Dali mi. W farsi. Kurwa, pierdolę, mam dosyć, czy ludzie nad Zatoką Perską to jakieś stado totalnych debili? Może to od słońca? Kurwa, ileż można kopać się z koniem, marnować siły i czas na najbanalniejsze rzeczy? Ja rozumiem, że może być trudno, ale totalnej głupoty zrozumieć nie mogę. Tak, daj mi menu we farsi, jeszcze najlepiej przywieź mi je kajakiem. Jasny akcent: amerykański marynarz, który zamówił dla mnie dość duży posiłek bez mięsa. Pogadaliśmy chwilę, poradził nie płynąć na Hormoz, bo bywało, że ludzie jechali tanio, za to z powrotem wychodziło bardzo drogo. No tak, na to nie wpadłem, w końcu jesteś na wyspie, wielu możliwości wydostania się nie ma. Postanowiłem przyznać się do porażki, zrezygnować z misternego planu, który zakładał dzień w Bandar Abbas, dzień na Hormoz, wyprawę na malowniczy targ do Minab, a następnie na wyspę Qeshm. Niestety, szlag wszystko trafił, chwilę rozważałem, czy nie udać się do któregoś z tych miejsc, żeby tam spróbować znaleźć nocleg, ale gdyby tam nie było, to chyba bym się powiesił albo kogoś zabił. Poczłapałem na net, żeby sprawdzić parę spraw, głównie połączenia do innych miast. Wiele nie ustaliłem, za to wkurwiłem się po raz kolejny tegoż dnia: pan wystawił mi rachunek na 26 tysięcy riali za net. Zajebiście dużo, a wcale jakoś bardzo nie siedziałem, spytałem się, czy jest pewien, bo chyba nie tyle to powinno kosztować. Tak, tak, tyle ma być. Zapłaciłem z dużymi oporami i informując go, że wiem, że mnie robi w wała, bo to nie mój pierwszy dzień w Iranie. Wziął, żeby krzyknąć, że jednak chodziło mu o 36 tysięcy. Jak się wkurwiłem, jak się na niego wydarłem od skurwysynów i złodziei, to się zdziwił, ale pokazywał dalej, że chce jeszcze dychę. Wyszedłem trzaskając drzwiami. Byłem tak wkurwiony, że taksiarz chyba to wyczuł i policzył mi uczciwie, bez żadnych kombinacji. Dworzec to było piekło, odcinek kolejny. Banda naganiaczy bardzo chciała, żebym to od nich kupił bilet. Nie pytali nawet, dokąd chciałbym jechać, tylko szarpali. W końcu jeden wysłuchał, że chcę jechać do Bam, powiedział, że najbliższy autobus jest o 19, była 11:30. Wiedziałem, że to bzdura, bo do tej pory rozkłady z LP w miarę działały, a głosiły one połączenia koło 14. Powiedziałem Kerman, rzucił 21, kolejna bzdura. Byłem na krawędzi napierdolenia komuś, strąciłem ich z siebie i poszedłem samemu sprawdzić. Nikt nie był w stanie udzielić mi żadnych informacji na temat jakichkolwiek połączeń. Tablica odjazdów i przyjazdów nie mówiła mi nic, to 118

był jakiś absolutny nonsens. Do mojej listy osób do zabicia dopisałem jeszcze dwójkę dzieciaków, które rzuciły mi się pastować buty i za nic nie chciały odejść, chociaż mówiłem, że „no!”. Fajnie się pół dworca patrzy, jak krzyczysz „SPIERDALAJ!” na cały głos. Polazłem na perony i usiadłem na samym środku, uważnie słuchając. Po pięciu minutach odniosłem zwycięstwo, łaził naganiacz i krzyczał, że Kerman i Mashad. Podbiegłem do niego, przepłaciłem bilet i w pięć minut później opuściłem gościnne Bandar Abbas, dziękując Allachowi, że się udało. Powróciły miłe akcenty, poczęstowano mnie wodą, próbowano przeprowadzić ze mną wywiad, ale mniej upierdliwy, niż poprzedniej nocy. Udało mi się trochę odespać, jednak nie udało się czego innego: umyć się. Byłem tak brudny po spaniu na bazarze i włóczędze, że przechodziło to ludzkie i nieludzkie pojęcie. Miałem ochotę przeprosić wszystkich znajdujących się w mojej okolicy, bo sam bym się pobił za to, w jakim stanie byłem. W tej części Iranu droga nie jest przesadnie malownicza, jedzie się przez pustynię, czasem jakieś góry, ale ogólnie dość monotonnie. Pośrodku tego wszystkiego znajdował się stolik, przy którym siedziała policja. Zatrzymała nas, każdemu kazała wziąć swoje wszystkie rzeczy i sprawdziła. To efekt tego, że przez Zatokę Perską idzie niezły przemyt, zadano mi pytanie: - Tourist? - Nie, MI6, w tajnej służbie jej królewskiej mości. Mnie poszło gładko, ale niektórym toboły dość porządnie przetrzepano. Żal mi było policjantów, siedzisz na środku pustyni i grzebiesz ludziom w bagażach. Przemyt i tak pewnie dawno już znalazł lepsze kanały. Jedna z pasażerek była w ciąży i coś jej się pogorszyło, więc bus zrobił mały objazd, dzięki któremu odwiedziłem Sirjan, jakieś totalne zadupie. Dołączyło się do moich przemyśleń, że 17 listopada to musi być jakiś dzień fatum naznaczony, wszystko się sypie, wali i pierdoli. Specyfiką podróży w południowym Iranie jest to, że na postojach pozwalają ludziom wchodzić do busa i żebrać. Irytujące dość, zwłaszcza jak się jest białym i siedzi na przednim siedzeniu, bo przecież wiadomo, że masz wory pieniędzy dla nich. Co więcej, przednie siedzenia powinny być o połowę tańsze od pozostałych, bo z nich dobrze widać, co robi kierowca. Absolutne nie do wiary, koleś jedzie i czyta mapę, a jego zmiennik w tym czasie gra na komórce, nikt nie patrzy na drogę przez dobre pół minuty. Jest to dość dziwne, bo dróg zbyt wielu tam nie ma, na moje oko jedna główna, do tego raczej oznakowana, więc nie wiem, co sprawdzał. O godzinie 21 wbili mi gwóźdź do trumny: na 20 kilometrów przed Kerman zarządzono postój na 30 minut, żeby ludzie zjedli kolację. Oczywiście chodziło o to, żeby to pan kierowca zjadł sobie posiłek za to, że przywiózł ludzi do lokalu. Szlag mnie trafiał, marnowałem czas, a wpisy w przewodniku głoszące, że Kerman ogólnie jest fajne, ale po zmroku pełno narkomanów siedzi w parkach, poprawiały humor. Miało być jeszcze lepiej: kilka minut po 22 wysadzono mnie i dwie osoby na totalnym zadupiu przy drodze ekspresowej. No tak, skoro autobus jest do Mashad, to po co ma zatrzymać się na dworcu największego miasta po drodze, przecież stał już w restauracji. Na szczęście wysiadł ze mną tour operator, który nakazał iść za sobą, skołował taksówkę i odwiózł się nią do domu. Powiedziałem mu, że chcę jechać do Omid Inn, on to przekazał taksiarzowi i powiedział, że wszystko zapłacone. No, to są przebłyski miłego Iranu, dziękuję bardzo. Taksiarz uznał, że roboty wiele nie ma, a pokombinować można zawsze. Gdy TRZECI raz mijaliśmy tę samą, dość charakterystyczną, fontannę, wyartykułowałem z siebie, że chyba już tu byliśmy i czy możemy jechać do hotelu, bo jest 23 i mam serdecznie dosyć tego wszystkiego. Zajechaliśmy, taksiarz wbiegł do hotelu i wybiegł, że nie ma miejsc, ale on zna taki, gdzie są. Przyznam, że nie wiem, jak dwie osoby, które nie mówią po swojemu, mogą tak wiele wymienić, ale jakoś się to zawsze udaje. Wziąłem bety i poszedłem sam sprawdzić. Pan powiedział, że full. Aha, a te klucze za tobą, to tak dla jaj wiszą? Czyli on mi teraz załatwi każdy hotel w ten sposób, żeby zabrać do zaprzyjaźnionego, dziękuję, pójdę na piechotę. Oczywiście było dużo wrzasku, że tak dużo jeździliśmy i że muszę dopłacić do tego, co zapłacił mój przyjaciel, ale nawet nie jęknąłem do niego i sobie poszedłem. Wesoło nie było i tak, a gdy trójka młodzieńców w skórach rozpoczęła krzyczeć w moją stronę, to 119

zrobiło mi się bardzo chujowo. W drugim hotelu również powiedzieli, że nie mają miejsc, ale tam chyba naprawdę nie mieli, skierowali do dwóch innych. Wbijam, miejsca są. Ile? 120 tysięcy riali za dormitorium. Pojebani jesteście, ale nie mam siły, pokaż to. Pokój nie był zły, z osiem łóżek i nikogo, teraz pozostaje wierzyć, że w tym jednym nie było nikogo, a pozostałe hotele pełne, oczywiście. Mówię, że obleci, chociaż z ceną przegiął, gdzie tu łazienka? Zaprowadził do kibla. Nie, nie, prysznic? Znalazłem w przewodniku jak to jest, ten, że nie ma. Chyba się źle rozumiemy, łazienka, prysznic, może być i wanna, może być zimna woda, ale muszę się umyć. Nie, nie ma. To wychodzę, dziękuję. - Hotele w Kerman nie mają prysznica – powiedział, będąc wyraźnie niepocieszonym, że 120 tysięcy wychodzi z jego przybytku. Na pewno, gadaj zdrów. Kilkaset metrów dalej był kolejny hotel, wejście takie, że aż się bałem. Wchodzę: - Angielski? Niemiecki? Hiszpański? Rosyjski? - Farsi – spokojnie odparł pan. Mają dość ciekawą tendencję do zatrudniania w hotelarstwie ludzi, którzy nie mówią w żadnym języku poza ojczystym. Pokój bardzo ładny, 100 tysięcy, biorę, a gdzie jest prysznic? - Nie ma. JA PIERDOLĘ!!! Nie, nie mam siły, jest późno i za duże slumsy, zostaję. Po przejściu ciężkiego załamania udałem się do kibla. Nasi górą, jest wężyk do spłukiwania toalety. Wszyscy spali, więc wziąłem mydło, szampon i myłem się lodowatą wodą i wężykiem do spłukiwania kibla. Jego długość to było jakieś 15 centymetrów, polecam takie zabawy, bardzo rozwijają sprawność ruchową! Zwłaszcza spłukiwanie głowy jest fajne, gdy musisz trzymać twarz w kiblu. Za umycie sobie ptaka w tych warunkach powinni dawać medal mistrzostw świata w gimnastyce artystycznej. Gdy w stopniu minimalnym usiadłem odświeżony na parapecie mego lokum, leniwie odpaliłem papierosa i poczułem snuć przemyślenia. Jak to możliwe, że najpierw wszystko idzie cudownie prosto, wszystko się udaje, a lokalni biorą udział w konkursie na najmilszych ludzi świata, żeby potem w ciągu kilkunastu godzin wszystko się posypało? Kłopoty z noclegiem, transportem, w innych krajach można uciec w alkohol, ale w Iranie? To będzie nie do wytrzymania, jeżeli dalej tak pójdzie, znowu trzeba wszystko przeplanować. Z mych przemyśleń wyrwał mnie dzwonek telefonu. Dostałem wiadomość z najważniejszego numeru świata. Głosiła ona, iż koncert Mansona w Warszawie zawierał utwór Coma White. Popatrzyłem na swoje brudne ciuchy, na pół umytego siebie, poczułem, jaki jestem strasznie głodny i pomyślałem sobie, że zaraz się rozpłaczę z żalu nad tym wszystkim.

120

XIV. Baśnie z tysiąca i jednej nocy

Wczorajszy dzień oddzielamy grubą kreską – postanowiłem wstając z łóżka przed godziną 8. Z turystycznej oferty Kerman najbardziej interesowało mnie muzeum wojny iracko-irańskiej. Według moich ustaleń większość mieszkańców Lachistanu sprawy nie ogarnia, więc pozwolę sobie przedstawić w zarysie historię Iranu po II wojnie światowej. Uważam, że pełna jest takich jaj i przewałów, że mało co jej dorównuje. Jeżeli ktoś czytał Shirin, widział „Persepolis”, to mniej więcej na tyle ogarnia się w sprawie. Wiele z tych faktów są tak ważne dla przeciętnego Irańczyka, jak dla nas Bitwa pod Grunwaldem, Cud nad Wisłą, 1 września 1939 i Katyń. Oczywiście, żadne z tych wydarzeń nie jest tak ważne, jak Smoleńsk. USA i Wielka Brytania kochały szacha Mohammada Rezę Pahlawiego, którego sami wynieśli do władzy. Wiercili na całego, ropę wywozili i byli do przodu. Przestało to tak dobrze wyglądać, gdy w 1951 roku premierem został Mohammed Mossadegh, który był super postępowy. Wymyślił na przykład wolność słowa, co może dałoby się jeszcze przeżyć, ale znacjonalizował wydobycie ropy, bo jakoś mu się w głowie ułożyło, że to Iran i jego ludność powinni czerpać z tego korzyści, a nie Brytyjczycy. Tego przeżyć się nie dało. Będący ich przydupasem Szach szybciutko zdymisjonował Mossadegha i mianował w jego miejsce słupa. Zaowocowało to pięknym zjednoczeniem narodu, który wylazł na ulicę demonstrować poparcie dla premiera. Po pięciu dniach Mossadegh powrócił na stanowisko i kontynuował swoją misję. Niestety, nie było mu dane długo, o ile Harry Truman nie chciał się w to bawić, o tyle, gdy prezydentem został Eisenhower, to zgodził się na akcję mającą na celu doprowadzenie do obalenia Mossadegha. Ambasada amerykańska w Teheranie koordynowała działania, podsycano niezadowolenie, ludzie wychodzili na ulicę, jedni prorządowi, drudzy anty, były ofiary, chaos narastał. Udało się też przekupić część armii, żeby przeszła na stronę antyrządową. W końcu Mossadegh podał się do dymisji, do władzy powrócił szach. Nowy proamerykański rząd wytoczył proces byłemu premierowi. Skazano go na areszt domowy w Ahmadabadzie, w którym pozostał do śmierci w 1967. Ropa popłynęła na zachód szerokim strumieniem, szach zaś został całkowitą marionetką USA. Zachodowi całkiem się nawet podobało, że mają na smyczy taki dupny kraj, który daje tyle surowców za nic, ale wymyślili, że może być jeszcze lepiej. W 1959 roku rozpoczęto ograniczanie wpływów duchownych. W 1963 Szach wpadł na pomysł wprowadzenia reform. Problem, że robił to dość kiepsko, więc ludzie zaczęli się buntować, a głównymi wyrazicielami nastrojów zostali duchowni, natomiast pośród nich gwiazda numer jeden, Ruhollah Chomeini. Przez swą działalność musiał emigrować do Iraku, skąd pisał i dzielił się swoimi przemyśleniami. Na papierze Iran się bogacił, ale wszystkim wcale nie żyło się lepiej (skąd ja to kurwa znam?), Szach miał jednak taką magiczną organizację: SAVAK. Pośród ludu wzbudzała ona takie uczucia, jak u nas UB, a w Związku Radzieckim KGB. W grudniu 1978 lud miał już serdecznie dosyć. Mimo stanu wojennego, zebrało się pięć milionów osób i wyraziło swoją głęboką miłość do władzy. 16 stycznia 1979 roku szach z rodziną oddalił się do Egiptu. 1 lutego powrócił Chomeini, a 1 kwietnia powołano do życia Islamską Republikę Iranu. W 1980 roku rozpoczęła się wojna irańsko-iracka – przywódca drugiego kraju, znany i kochany przez miliony Saddam Husajn, bał się, że rewolucja islamska może zdarzyć się i u niego, gdyż większość mieszkańców Iraku stanowili szyici (sam Saddam był sunnitą, chociaż być może jakiś czas życia ateistą). Irakowi nie poszło, dość szybko ustabilizował się front na długości prawie pięciuset kilometrów i rozpoczęto wojnę pozycyjną. Co ciekawe, Irak wspierał zarówno Związek Radziecki, jak i USA – jakoś oba mocarstwa zgodnie oceniły atrakcyjność Iranu w edycji Chomeiniego. Taktyka Iranu była dość przerażająca – na front wysyłano dzieci, prawdopodobnie nawet dziesięcioletnie. Broni brakowało, więc puszczano je na żywioł na pola minowe, a dopiero za nimi szli prawdziwi żołnierze z orężem (które przypominało raczej dawne czasy). Taktyka zadziałała jeszcze w dość zaskakujący sposób – iraccy żołnierze nierzadko uciekali, uznając, że wojna to jedno, ale do dzieci strzelać nie będą. Oczywiście ideologia była silna, niemal każdy z żołnierzy miał przy 121

sobie plastikowy klucz, który w wypadku śmierci miał zapewnić mu otwarcie bram do raju. Działania zakończyły się w 1988 roku, efekty? Przywrócenie statusu granic sprzed wojny, milion zabitych i 400 miliardów dolarów wydanych na wojnę, Saddam Husajn wzmocniony, ale nadal bez sukcesu, którym mógłby się chwalić. Jednak czego nie da się przedstawić w cyferkach: ta wojna wzmocniła ideologicznie Chomeiniego jak nic innego by tego nie zrobiło – wszyscy zjednoczyli się przeciwko wspólnemu wrogowi, wewnętrzne problemy i podziały zniknęły. Gdyby nie ta wojna, niewykluczone, że Chomeini nie pozostałby długo przy władzy. Warto też wspomnieć, że to mordowanie Kurdów przez Saddama, które przywoływano podczas „interwencji” w Iraku za Busha gnoja, było zrobione przy pełnym amerykańskim poparciu, a nawet współudziale. W końcu nie mogli wesprzeć demokracji w Iraku w formie, która mogłaby zbliżyć ten kraj do Iranu – kraju, gdzie zachodnie firmy mają zakaz wjazdu. Hussajn wykorzystywał gaz musztardowy także przeciwko Irańczykom, co jakoś często umyka zachodowi. Co dość kuriozalne, popularne wśród żołnierzy były brody, takie jak u Chomeiniego i wielu innych dostojników. Niestety, gdy były one zbyt okazałe, to maska przeciwgazowa nie przylegała dobrze do twarzy i przepuszczała truciznę. Jak widać, sprawa dość zawiła i wieloaspektowa, więc ciekaw byłem, jaką optykę oferuje „Museum of the Holy Defence” – jak to nazywa się działania z tamtych lat w Iranie. Odwiedzającego wita rzeźba żołnierza z wyrzutnią. Wiedziałem już, że będzie dobrze. Muzeum oficjalnie czynne od 7, o 8 niemal zemdleli jak zobaczyli, że ktoś jest zainteresowany. Dłuższą chwilę szukano kogoś, kto mógłby sprzedać mi bilet, który kosztuje sympatyczne 5000 riali. W końcu przyszedł mundurowy i mnie wpuścił. Muzeum jest niesamowite: z jednej strony zdjęcia okaleczonych ludzi, dane o zabitych, ofiarach broni chemicznej, ale nie ma tego bardzo dużo. Znacznie więcej jest dioram i makiet. Wszystkie łączą dwie rzeczy: po pierwsze są związane z wojną. Po drugie: są tragiczne. Są to jaja, figurki ludzi w innej skali niż ściany czy samochody. Iraccy żołnierze torturujący Irańczyków, niby nic zabawnego, ale budynek więzienia zbudowali za mały, więc stoi sobie pusty za drutem kolczastym, a obok na trawniku koleś z cygarem w zębach stoi na drugim. Malowidło z dzieckiem na wózku i portretem Hafeza al-Assada (czyli wodza syryjskiego). Rzeźby pamiątkowe, poziom socrealizmu i sztuki naiwnej. Wszystko fatalne, gdyby to było w innym kraju, to poszedłbym do obsługi i powiedział, żeby sobie nie kpili z tego tragicznego wydarzenia, no ale tutaj? Chciałem kupić obrazek ochronny (noszone przez żołnierzy w trakcie wojny), ale w sklepiku nie było nikogo i nie udało się przywołać obsługi. Przeszedłem do etapu drugiego, zwiedzania ekspozycji zewnętrznej. Niespodzianka, zwłaszcza po wnętrzach, bo to całkiem fajnie zrobione. Można się przejść mostem pontonowym, można połazić po okopach, pooglądać wiele rodzajów broni i pojazdów używanych podczas działań wojennych, poskakać między zasiekami i drutem kolczastym. Tak szczerze, to chyba największa atrakcja miasta, bo kolejne meczety (zaskakujące nazwy dwóch: Jameh, Imam) są takie sobie, a bazar wygląda jak każdy inny w Iranie, tylko gorzej. Po tych atrakcjach uznałem, że chyba czas opuszczać Kerman. Miałem dwie opcje: Bam i Yazd. Pierwsze chciałem zobaczyć ze względu na ruiny twierdzy, które bardzo ucierpiały w trzęsieniu ziemi w 2003 roku, niemniej wiedziałem, że już nie jest to tak wielki hit, jak niegdyś. No i oficjalnie, obcokrajowcom nie wolno jechać do Bam, ale to raczej nie problem, chociaż we wrześniu 2007 roku porwano tam turystę. Co ciekawe, pojeździł z przemytnikami po Iranie i Pakistanie, a po 34 dniach puszczono go. Innego, Japończyka, trzymali chyba z pół roku, chcieli wymienić na trzymanego w więzieniu kolegę. Nawet bym tak chciał, bo wiza do Pakistanu to wrzód na dupie i zabawa. Tak człowiek potrekowałby sobie z lokalnymi przewodnikami, może spalił coś dobrego, koszta żadne, przygoda na resztę życia. Chociaż z moim szczęściem to skończyłbym w jakimś burdelu w Zahedan (dziura przy granicy). Wschód Iranu ma opinię regionu średnio kontrolowanego przez państwo, rządzą tam raczej przemytnicy. Urzekł mnie sposób przemytu na wielbłąda – ładuje się na takiego narkotyki i puszcza w pustynię. Ten zna drogę i wie, dokąd ma iść. Jeżeli go złapią, to mają wielbłąda i niezły zapas na imprezę, ale nie wiedzą, kto go wysłał i nie ma wsypy takiej, jak gdy łapią kogoś z towarem. Ciekawe, czy zdarzyło się, że wielbłąd zżarł towar... Zakładając, że nie padłby na miejscu, to mógłby dojść np. do Kuwejtu. 122

Jednak czego naprawdę bałem się w kontekście Bam, to zakwaterowanie: najtańsza opcja w mieście to dziesięć euro, kolejna to już 40 euro i według Lonely Planet, na tym koniec opcji noclegowych. Mając w pamięci wydarzenia ostatnich dni, delikatnie mówiąc obawiałem się, że skończę na krawężniku w średnio fajnym miejscu. Miałem jeszcze inny pomysł: ponieważ przejazd zajmuje jakieś dwie do trzech godzin, to chciałem jechać tam od razu, zwiedzić szybko i w razie braku noclegu wrócić do cholernego Kerman i znowu przepłacić za hotel bez łazienki. Opcja numer dwa: Yazd, czyli standard turystyczny, raczej nie będzie kłopotów, ale kusiło jednak trochę jeszcze walczyć z niestandardowym Iranem. Niestety, w biurze podróży na sześć osób po angielsku mówiło dokładnie zero. Nie mogliśmy się dogadać w żaden sposób, przyznam, że krew mnie zalała: jak można nie rozumieć, że jak powtarzam „Bam” to chyba chcę tam jechać. Przyznam, że ogień nieco mi przeszedł, gdy próbowałem sobie kupić kanapkę bez mięsa. Długa historia, cztery próby, w końcu jeden mnie zrozumiał. Dotarłem na dworzec, gdzie też nie mówili w niczym mi znanym, ale tu były tylko cztery osoby. To był jakiś idiotyzm, dworców był cały zestaw, chyba z pięć przy jednej ulicy, obok siebie. Na każdym bilety na inne busy i destynacje. W końcu jakoś znalazłem obsługujący Yazd, do Bam jakoś nie szło. Dworcowa toaleta zaskoczyła: stał w niej kij. Przypomniał mi się incydent opisany niegdyś w Super Expressie: „Żaden mężczyzna nie powinien przeżyć czegoś takiego! Pan Bogdan B. (48 l.) z Motycza (woj. lubelskie) został… zgwałcony za pomocą długiej gałęzi. Co gorsza, zrobiła mu to śliczna młoda dziewczyna – Anna Ś. (21 l.). W gwałcie pomagał jej chłopak Andrzej W. (33 l.) i koleżanka Paulina P. (17 l.). Całą trójkę mężczyzna dobrze znał, bo to jego sąsiedzi”. Patrząc na gałąź w kiblu, bardzo się obawiałem. A może chodziło o sowiecki klasyk? - Z czego składa się syberyjska toaleta? - Z dwóch drągów: jednego do powieszenia kufajki, drugiego do odpędzania wilków. Tam dość ciepło, kufajka niepotrzebna, ale i wilków brak. Wydawało się, że tajemnica pozostanie nierozwiązana, ale po chwili obserwacji przyrządu zrozumiałem: to przetykacz do sracza. Niestety, zrozumiałem to, gdy przyjrzałem się jednemu z końców (jak wiemy, każdy kij ma dwa). Wisienkę na torcie dowalił jakiś uchodźca z Afganistanu, który próbował uprzyjemnić mi czas oczekiwania na autobus, pieprząc od rzeczy po swojemu, oczekując przy tym jakichś rozbudowanych odpowiedzi ode mnie. Kible tam są za darmo, chyba dlatego, że jak już dojdziesz do etapu, że chcesz się posrać z żalu, to chociaż oni pokrywają za to pieniądze. Nadjechał autobus o nazwie GLADEATOR. Pewnie z okazji filmu, tylko źle im się przepisało. Pojechaliśmy. Podróż dołożyła parę kamyczków do mego ogrodu frustracji. Zatrzymaliśmy się w środku jakiegoś miasta. Pytam o kibel. Sześć osób pytam. Nikt nie wie. W końcu polazłem się odlać przy drodze. Niestety, jakiś lokalny nie był tym zachwycony, więc kolejne parę minut tłumaczyłem się, a raczej on krzyczał w farsi i pokazywał miejsce, gdzie lałem, a ja przepraszałem po angielsku i rosyjsku. Nic nie rozumiał, więc denerwował się jeszcze bardziej i krzyczał jeszcze więcej, a ja mówiłem mu, że rozumiem, że się nie ucieszył, że mu leję, ale gdzież na litość boską miałem iść, skoro te barany robią przystanek w samym środku miasta? W końcu pojechaliśmy dalej, a ten został ze swoim wkurwem. Yazd okazało się być banalne wobec wcześniejszych trudności. Pan taksiarz zawiózł za uczciwą cenę, już odpuściłem sobie kłócenie się o to, że w połowie drogi płacili mu jedni pasażerowie, więc czemu ja mam płacić za wszystko jeszcze raz na końcu kursu? Niestety, trzeba było walczyć, żeby widział, że nie dam się wychujać i że jednak trochę rozumiem z otaczającej mniej rzeczywistości. W Yazd jest JEDYNY hostel z prawdziwego zdarzenia w całym Iranie. Wszyscy tam walą i ludzie zgodnie uważają, że to najlepsza opcja noclegowa w kraju. Prowadzi go Duńczyk, Sebastian, który znalazł sens swego życia w tym mieście. Taksiarz podwiózł mnie dokąd się dało, a następnie wprowadził w labirynt uliczek, gdzie też znajduje się hostel. Nie było mi to potrzebne, bo oznakowania nie brakuje, ale oczywiście, ten musiał spróbować ukręcić lody. Powitał mnie sam właściciel, pogadaliśmy miło, ale wciął się taksiarz. Duńczyk przełożył, że taksiarz chce za mnie prowizję, więc prosiłby mnie, żebym sobie poszedł i wrócił za pięć minut, bez pana. Zgodziłem się, pożegnałem ich i polazłem w labirynt uliczek, szybkie dwa skręty, piętnaście minut czekania i jestem z powrotem. Było mi miło, bo Duńczyk podziękował, że nie miałem problemu, w dwóch zdaniach nakreśliłem, co 123

myślę o taksiarskiej zarazie świata i wziąłem dormitorium. Zobaczyłem, że opis głosi „No bathroom” i zrezygnowany polazłem. Okazało się, że łazienki nie ma w pokoju, ale oczywiście, że jest publiczna. Oto jak byt kształtuje świadomość, po trzech dniach łazienka urasta do luksusu. W pokoju powitał mnie Teru, padliśmy sobie w ramiona. Jemu beze mnie też było smutniej, chociaż nie spał na krawężniku i bywało mu dane umyć się. Niestety, nasze grafiki już nie miały jak się pokryć, więc trochę pogadaliśmy i zapewnili o tym, że pozostaniemy w kontakcie. W końcu było mi dane spędzić cywilizowany wieczór: prysznic, internet, kolacja wybierana z menu po angielsku, w którym opcje wegetariańskie było odpowiednio oznakowane, no kosmos. W centrum hostelu jest wielki plac, otoczony miejscami do siedzenia-leżenia. Spędziłem tam dużą część wieczoru z książką. W głowie grał mi Carl Orff, O Fortuna, velut luna, statu variabilis. Dzień wcześniej totalny kanał, syf po szyję i przerażenie ciężkie, chwilę potem pełnia życia i szczęścia. Następny dzień zacząłem od śniadania wliczonego w cenę. Bufet, ożarłem się do i poza granice możliwości. Chciałem dać zarobić hostelowi i kupić od nich bilet, ale Sebastian nakazał iść do agencji turystycznej Razuan. Przy okazji nauczono mnie nowej jednostki odległości: pójdziesz dwa meczety prosto i tam. W Polsce z meczetami nie poszłoby, ale z kościołami już całkiem by się dało. W agencji padł nowy rekord idiotyzmu. Oczywiście, żeby sprzedać mi bilet na autobus potrzebny był mój paszport. Nawet nie pozwoliłem sobie pomyśleć, że to nonsens, w końcu Iran. Pan wykonał xero dokumentu, po czym dokładnie sprawdził, czy dane na odbitce zgadzają się z oryginałem. Myślałem, że sobie robi jaja, ale obawiam się, że nie, naprawdę uważał, że musi sprawdzić, czy xero nie zmieniło mojego nazwiska i imienia. Patrzyłem na niego i zastanawiałem się, jak wygląda jego życie. Jak sobie radzi w kiblu? Czy był kiedyś z dziewczyną? Jak to wyglądało? Czy myśli, że xero należy do żydowskiej agentury i zamienia dane na odbitkach? Zafascynował mnie, wręcz zostałem jego fanem, nie miał tylko przycisku „LIKE!” koło głowy, żeby mu kliknąć. Niemniej widząc jego działania, zwiędłem, jak stałem. Po kilkunastu minutach dostałem: bilet do Stambułu na za półtora tygodnia. W listopadzie 2009 roku kosztował 689 tysięcy riali, zdobycie go zajęło około 20 minut, większość tego czasu można było spędzić siedząc sobie na krzesełku. Miło, że czas oczekiwania uprzyjemniono mi częstując ciastkami. Etap drugi: poczta. Kupiłem kilo znaczków (ndziesiąt osób prosiło o kartkę z Iranu), wysłałem jedną. Jak zobaczyłem, że wpierdalają ją na stos w szufladzie, to się przeżegnałem z nadzieją, że kiedyś dojdzie. Uprzedzam fakty: doszła. Kartki w Iranie to nie prosta sprawa, kupić się da, ale żeby jakoś wyglądały, to nie miałem szczęścia. W Yazd to jeszcze udało się kupić dość specyficzną z Zaratustrą, co lepsze już napisaną. Drukują tekst informacyjny, do zapisania ma się jakiś kawałeczek miejsca, nie takie złe, jak się nie ma weny. Pozostało zrobienie tego, co robi każdy turysta, a mianowicie pójście na spacer uliczkami Yazd. Sprawa przepocieszna, bo zatytułowano ten spacer „Get lost in Yazd” i żeby to ułatwić, zamieszczono dokładną mapę. Na trasie znajdują się oczywiście meczety (miałem dosyć), ale znacznie ciekawsza jest zabudowa – labirynty uliczek, które wyglądają jak przed wiekami. Tam należy się zagubić, co z jednej stron trudne nie jest, z drugiej dramatu nie ma i łatwo wrócić do znanego sobie miejsca. To wszystko jest piękne i bardzo ciekawe, ale tak do godziny, potem zaczyna nużyć. Przynajmniej mnie, może nie mam wielkiej wrażliwości, ale ileż można gapić się w gliniane ściany? Trafiło mi się muzeum monet i antropologii. Nieco mnie intrygowało, ale gdy na pytanie, co tam jest, usłyszałem, że „obiekty antropologiczne”, to sobie odpuściłem. Również więzienie Alexandra mnie nie powaliło (w dowolnej piwnicy można zobaczyć mniej więcej tyle samo), a gdy wiśnią na torcie okazał się meczet numer dwieście dwadzieścia cztery, to wiedziałem, że przygoda z Yazd skończona, przynajmniej w sensie odwiedzania turystycznych miejsc. Kupiłem sobie chleb za 500 riali (jakieś 13 groszy) i to był dobry chleb, wielka płachta pieczywa, którą się nażarłem na jakiś czas, do tego przepyszna. Gdy tak siedziałem przy jednym z dziedzińców labiryntu w Yazd, zdałem sobie sprawę z pewnej oczywistości. Jeżeli ktoś ma ponad 50 lat, to znaczy, że był na wojnie i pewnie robił różne niefajne rzeczy innym ludziom. Patrzyłem więc na kolejne osoby i myślałem sobie, że ciekawe, czy wyrywał komuś paznokcie, gwałcił, palił i strzelał w 124

potylicę, a jak po tym ułożyło mu się życie. Zaczęło się od dość wiekowego piekarza, a potem takie myślenie pozwoliło mi na patrzenie na tubylców nieco innym okiem. Poszedłem do zoroastriańskch świątyń. Nie wpuścili mnie do środka, więc nie zobaczyłem ognia płonącego od XIV wieku i wież, gdzie składają ciała dla sępów na pożarcie. Postanowiłem zadbać o wrażenia innego rodzaju. Jedna z restauracji wymieniana w przewodniku oferowała danie „Camel Burger” – czyli hamburger z wielbłąda. Okazało się, że to totalna speluna, nawet lokalni unikali. Co sprawiało, że było ciekawie: na przeciwko znajdowała się ubojnia, w której tłukli wielbłądy, wystawa dobitnie o tym świadczyła. Stałem sobie i myślałem, czy naprawdę chcę złamać mój wegetarianizm na rzecz wielbłąda, kiedy zawołano mnie do środka. Uznałem, że to znak, wbiłem, zapłaciłem 20000 riali (trochę dużo jak za fast food, chyba doliczyli opłatę za bycie białym turystą) i po chwili dostałem danie. O jaki syf. Straszny. Nigdy więcej nie tknę wielbłąda. Przez kolejne kilka godzin odbijało mi się nim. Smak był fatalny, a posmak o wiele gorszy. Zalewałem to tonikiem, ale nie pomagało. Apetyt straciłem do końca dnia, ciągle czułem smak mojego zajebistego pomysłu kulinarnego. Pewnie źle nosił narkotyki i za karę go zesłali do rzeźni. Gdyby mieć wódkę, to mogłoby nie pomóc, a co dopiero jakimś chujowatym napojem. W hostelu Sebastian przedstawił mnie dwóm studentkom chemii, które chciały sobie podszkolić angielski. Jemu się nie bardzo chciało (w końcu parę lat już tam siedzi i pewnie podszkolił więcej osób niż szkoła językowa), więc scedował to na mnie. Maria i Parisa obaliły tezę, że w Iranie kobieta to tylko w domu, w hidżabie i nic nie wiedzą. Oczywiście skarżyły mi się na kraj, że po chemii nie ma pracy i że nie wiedzą, co z życiem robić. Marii marzył się wyjazd do Włoch, szczególnie Wenecja wydawała jej się niesamowita. Próbowałem pocieszyć, że na zdjęciach wygląda lepiej niż na żywo, ale tak jak nażarty nie zrozumie głodnego, tak człowiek, który był w kilku krajach, nie zrozumie kogoś, kto nie był w żadnym poza ojczyzną. Podobno przed wyjazdem do Włoch muszą zdeponować w banku 400 milionów riali. To jest czterdzieści tysięcy dolarów, obłęd. - Rząd w Iranie chce żeby ludzie byli głupi. - Tego samego chce rząd w Polsce i zapewne w większości krajów. U nas osiągnięto to jednak w bardziej wysublimowany sposób, dokonano reformy szkolnictwa wyższego. Dzięki temu milionom stworzono iluzoryczne poczucie intelektualnej wartości poprzez wręczenie im dyplomu zaświadczającego o wyższym wykształceniu. Nasze kadry naukowe okazały się mało odporne na wizję dorabiania tamże, więc nierzadko te papiery sygnowane są nazwiskami znanych ludzi nauki. Jeżeli można sobie kupić nowe mieszkanko i samochód za chałturzenie w Wyższej Szkole Czegoś, to ręka nie drży, gdy wydaje się dyplom magistra absolutnym idiotom, którzy nawet matury mieć nie powinni. Wiecie co to matura? To taki egzamin, który kiedyś zdawał niewielki procent populacji, w zamian świadczył on o pewnym poziomie intelektualnym. Z czasem edukacja stawała się bardziej powszechna, więc coraz więcej osób mogła legitymować się świadectwem maturalnym. Uznano jednak, że proces przebiega zbyt wolno, więc pewnego pięknego dnia zrobiono reformę. Obecnie trzeba wybitnie się postarać, żeby ów egzamin uwalić, chociaż niektórym się to udaje. Niestety, pozostały jeszcze egzaminy na studia, gdzie walczono z zalewem absolutnych imbecyli. Na szczęście i tę przeszkodę udało się pokonać, po prostu je zlikwidowano. W efekcie doprowadzono do chorej sytuacji, absolutny baran jest w stanie zdobyć tytuł magistra. Bywa to nawet zabawne, ale znacznie częściej jest irytujące. Tak, widzę, że nie rozumiecie o czym mówię. - Rząd organizuje nam życie. - Wam to nawet i stroje organizuje, macie przesrane, przykro mi z tego powodu. Jest jednak pewien plus tego, że jesteście dość odcięci od świata: nie macie tu nasranych KFC i McDonald'sów, nie macie setek banków i galerii handlowych. Wam tego nieco brakuje, nam po 1989 też wydawało się, że to gwarancja szczęścia, żeby móc sobie kupić nowe buty Adaśka, ale po jakimś czasie ten posrany konsumpcjonizm przestaje dawać szczęście jednostkom rozgarniętym. A jak wspaniale system wspiera zachłanność, chciwość! Nie martwcie się, pewnego dnia zobaczycie to i tutaj. Zaskoczyły mnie wiedzą o Shirin Ebadi, ja je za to tym, że są pierwsze, które ją kojarzą. Nie mogły 125

uwierzyć. Potem doszło do dość dziwnej wymiany zdań: - Zostajesz tu na noc? - Tak, to mój hostel. - Może chcesz iść do nas na noc? Zbaraniałem. Powiedziałem, że jasne. Sebastian przygnał, coś chwilę pogadał i pomysł został uduszony przez samą inicjatorkę, powiedziała, że gdyby sąsiedzi mnie tam zobaczyli, to pewnie wezwaliby policję i byłoby ostro. Poprosiły mnie o numer telefonu, więc dałem im, ale próbowałem wyjaśnić, co to jest roaming i że nawet nie chcę wiedzieć, ile kosztuje minuta odebranego połączenia w Iranie (aż popatrzę, ponad osiem złotych) i że wolałbym smsy. Dostałem też ich numery, wymieniliśmy uściski dłoni na pożegnanie. Mniej więcej od połowy rozmowy Parisie chusta spadła, a Maria miała ją tak, że mogła nie mieć. Obie paliły na kilogramy, czego niby jako kobiety robić nie powinny, więc oczywiście tym chętniej to czyniły, na pohybel Islamskiej Republice Iranu. Gdy poszły, wymieniłem parę myśli z Sebastianem i Australijczykiem, który też edukował jakieś perskie łasice tego wieczora: - Ech, irańskie kobiety są strasznie zaborcze. Chcą żebyś wydzwaniał, same wydzwaniają, oczekują prezentów, ale też wiele dostaje się od nich, ja najczęściej jakieś krawaty dostawałem. Są jakieś takie nerwowe, niestabilne… Jakby to określić… huśtawka nastrojów? - Niestabilność psychiczna? – zasugerowałem. - Borderline? – wtrącił się Australijczyk. - O, rozumiecie o czym mówię. No nic, lepiej uważać, bo jeszcze zaproszą do domu, pójdziecie, będzie preludium do riki tiki, wpadnie policja, a wtedy są kłopoty. Niemniej, jeżeli tu dziewczyna daje chłopakowi numer telefonu, to znaczy, że jest puszczalska i chce się rżnąć. Zostałem z numerem telefonu, jak przysłowiowy ten chuj z tym angielskim. Jeszcze trafiła się para Polaków, część męska pary pracowała w Teheranie, część żeńska skończyła iranistykę. Ognia nie było, poszedłem z nim spać. Przy śniadaniu wymienialiśmy serię salonowych uwag, z cyklu historie: - Męczą mnie o to farsi i to najczęściej we farsi i nie mogą zrozumieć, że można tego języka nie umieć. Absolwentka odparowała: - W jednej wiosce, gdy powiedziałam, że jestem z Lachistanu-Polski, to spytali, w której części Iranu to jest. No nie jeżdżą i nie wiedzą za wiele o świecie, o językach jeszcze mniej. Intrygująca jest siatka połączeń autobusowych w Yazd. Ten jadący do dworca wysadził mnie jakieś pięćset metrów od celu, kierowca bardzo sympatyczny chłop, który wcześniej odmówił przyjęcia zapłaty za przejazd, wskazał drogę. Te pięćset metrów biegło przez zasrane krzaki (dosłownie zasrane), gdzie niebiosom dziękowałem, że mam takie buty - syf, kamienie, osty, żarówa z nieba. Na dworcu byłem o 11:24, powiedzieli, że autobus do Kashan jest o 11:30. Kupiłem bilet i panicznie pobiegłem na peron, gdzie wykorzystałem zdobytą wcześniej wiedzę o dowiadywaniu się o połączenia w Iranie: pokazujesz swój bilet maksymalnej liczbie osób, robiąc przy tym w chuj zamieszania. Ktoś się zlituje i powie, raczej pokaże, co robić. Wtedy dowiedziałem się, że mam siedzieć i czekać. O Kashan mówili mi, że cudo na ziemi, zwłaszcza znajomy doktorant iranistyki upierał się, żeby to odwiedzić. Uznałem, że mam jeszcze tyle czasu, że mogę sobie zobaczyć, wiedziałem, co ludzie mówią o Teheranie, więc przyznałem Kashan dwa dni. Podobało mi się, że to z tego miasta wywodzą się Trzej Królowie, do tego zaintrygowała mnie legenda o podbiciu Kashan w dawnych czasach: oblegający je żołnierze mieli zebrać setki skorpionów i przerzucić je przez mur. Na ten widok obrońcy porobili się ze strachu i poddali. Nie wiem, dlaczego nie mogli ich odrzucić i co też mogło tak strasznie zaskoczyć mieszkańca Kashan w skorpionie, no ale legenda jest. Zanim tam dojechałem, dostałem niezłą ilość ciastek od lokalnych, chyba cieszyli się, że jadę w te krzaki. Mnie kurwica ciężka dopadała, bo mój player uparł się przypominać, gdzie jestem. Czego nie włączyłem, to były kawałki absolutnie alkoholowe: Tori Amos – Strong Black Vine 126

Odpada, chuj, inny folder, Cohen: Visions with flood with alcohol Chuj, dalej: Took my diamond to the pawnshop but that don’t make it a junk Won z Cohenem, dalej: Ministry – What about us They say the sky is gonna fall, so why not drink till your blind Chuj z MinistrY, dalej: Leningrad – WaWaWa Leningrad espebe tocka ru WON! The Dresden Dolls – To my Alcoholic Friends Chuj z muzyką, oglądam widoki. Jakiś postój, szczam w krzakach, ostach nawet bardziej. Nie krępuje się tym lokalny żebrak bez ręki, który prosi o jałmużnę. Patrzę na co sikam: strzykawka, dookoła jeszcze kilka. Ciekawe, czy związana z ręką pana. Narkomania w Iranie to gigantyczny problem, szacunki są różne, bywa, że mówi się nawet o ponad 5% uzależnionych (to byłoby ponad trzy miliony ludu!), UN mówi o 2,5%, milion narkomanów jest pewien. Co dość zaskakujące, Iran ma największy procentowy udział narkomanów opiumowych w populacji na świecie. Z cyklu teorie spiskowe: rząd pozwala sprzedawać narkotyki opozycji, licząc, że w ten sposób się jej pozbędzie. Iran jest głównym kanałem przerzutowym z Afganistanu do Europy. Z racji ideologii, malutko jest ośrodków pomagających ludziom wyjść z nałogu. HIV zbiera swoje żniwo. Potwierdza to moją teorię, że zajebiście wielkie buty przydają się, bo nigdy nie wiesz, w co możesz wdepnąć. Wysadzili mnie pod wieczór i jakieś piętnaście kilometrów od miasta. Kurwa, znałem już ten numer z Kerman, powtórka z rozrywki. Tym razem nikt nie wezwał mi taksówki, więc przespacerowałem ze dwa kilometry wzdłuż autostrady i zjazdu do miasta, o autostopie nie było mowy, bo musiałem iść trawą za barierkami (znaczy nie musiałem, mogłem iść drogą i dać sobie wjechać w plecy komuś, ale akurat na wyjazdach tendencje samobójcze mi przechodzą). W końcu dotarłem do miejsca, gdzie mogłem łapać stopa. Poszło nieźle, w dwa papierosy zatrzymałem jakieś cudo, które zgodziło się podwieźć mnie w stronę centrum. Aż głupio mi było, bo cała rodzina w środku musiała się przeorganizować, żebym zmieścił się z moimi tobołami. Wysadzili na przystanku, a gdy pokazałem im, dokąd chcę się udać, to złapali się za głowy. Dobra, kurwa, rozumiem. W parę minut odkryłem, gdzie jestem, też złapałem się za głowę i uznałem, że nie rozumiem. Był piątek wieczór, miałem nadzieję, że coś jeszcze jeździ. Wsiadłem w pierwszy autobus, jaki nadjechał. Chciałem ustalić dokąd to jedzie, ale gdzie tam. Szczęśliwie jechał do centrum, walnąłem tour po hotelach. Powrócił koszmar znany z Bandar Abbass i Kerman. Jednak było nieco lepiej, ostały się dwie opcje: totalna nora za 11$ i naprawdę super hotel za 25$. Chciałem ten lepszy, był chyba pusty, ale okazało się, że nie mogą zejść poniżej 20$. Powiedziałem, że rozumiem i że szkoda, wróciłem do nory, która nie była warta piątaka, a kosztowała mnie dziesięć dolca. Pan trochę kojarzył angielski, zaczął robić mi standardową ankietę o życiu. Wyłożyłem się na pytaniu o rodzeństwo. Zgodnie z prawdą, powiedziałem, że nie mam. Pan się załamał. Pojęczał chwilę nad tym, jak bardzo musi mi być źle bez braci i sióstr, po czym wynalazł genialne rozwiązanie, godne socjalizmu: - Zostanę twoim bratem, żebyś nie był samotny! Kashan. Środek Iranu. Gasimy mózg. - Dziękuję BRACIE! To zaszczyt i przyjemność dla mnie! W ten sposób zostałem członkiem jakiejś irańskiej rodziny. Mam brata-ciecia w chujowym hotelu w Kashan. Dowiedziałem się, że automatem zyskałem też jego piątkę braci i siódemkę sióstr. Jesteśmy wielką, szczęśliwą rodziną, czy mogę poznać moje siostry? Bez chust rzecz jasna. Pewnie kiedyś mi się wprowadzą do domu. Niestety, nawet jako członek rodziny, musiałem zapłacić za hotel. Toast za rodzeństwo, idę pojeść. Piątek wieczór. W Kashan nie ma za grosz pierdolnięcia. Po długiej walce dostałem kanapkę bez mięsa, zanim dotarłem do tego etapu zazdrościłem wszystkim 127

mięsożercom świata. Gdy już to zamówiłem, podający zawołali obsadę kuchni, żeby ta zobaczyła, jak turysta je najdziwniejsze danie świata, bułkę z pomidorami i ogórkami, bez jakiejś zasranej wątróbki. Piwnica, plastikowe krzesełka i stolik, lada chłodnicza, a za nią cztery osoby patrzą, jak jem. Humor poprawił mi się w ciastkarni, gdzie nakupiłem worek słodyczy za 5000 riali, czyli mniej niż u nas chujowy baton kosztuje. Iran nigdy nie kojarzył mi się ze słodyczami, ale już się kojarzy, najlepsze na świecie. Żaden chemiczny syf, wszystko robione na miejscu, z sercem i raczej z naturalnych składników. Widziałem, że młodzież przygotowuje się, żeby pójść po bandzie, w spożywczym spotkałem czterech chłopa w skórach, którzy brali dwie zgrzewy piwa bezalkoholowego. Ach, rozkurwicie kosmos po tym! Kupiłem trzy różne piwa i poszedłem z tym szukać netu. Jeden plus, że można to pić na ulicy, bez ryzyka otrzymania mandatu, poza tym plusów brak. Posnułem się po mieście z nadzieją, że spotka mnie coś ciekawego, ale niestety zazwyczaj w takich sytuacjach, jak na złość, robi się tylko nudniej. W hotelu spanie nie było zbyt łatwe, po pierwsze na recepcji grał dość głośno telewizor, po drugie przewodnik wspominał o twardych łóżkach, ale chyba na podłodze jest przyjemniej, a po trzecie co chwilę dzwonił ichni telefon. Rano pobiegałem po okolicznych atrakcjach, meczety, ach, nie mogłem się doczekać. Z jednej strony nie są złe, ale z drugiej - ileż meczetów można wchłonąć? Jeżeli ktoś zaczyna przygodę z Iranem, to zapewne mu się spodoba, ale po dłuższym pobycie, to raczej nie zachwyca. Zastanawiałem się, czy jechać od razu do Teheranu, czy zahaczyć o Qom. Drugie po Mashad najświętsze miasto Iranu, miejsce, z którego de facto wyszła rewolucja 1979 i gdzie urzędował swego czasu Chomeini. Ma ono jedną atrakcję: miejsce pochówku siostry Imama Rezy, Fatimy. Problem jeszcze taki, że oficjalnie mogą tam wejść tylko muzułmanie, ale postanowiłem spróbować. Zastanawiał mnie też wpis z Lonely Planet: „w Qom mało kto mówi po angielsku” . No, bo gdzie indziej to czytają „Moby Dicka” w oryginale. Z Kashan jechałem jakimś busikiem, najpierw myślałem, że jest pełny, ale bardzo się myliłem, pojechaliśmy dopiero, gdy osiągnęliśmy standard wakacyjnego PKP. Hitem jednak był pan, który zatrzymał nas na trasie – miał przy sobie wielkie okna, przywiązali je do dachu, a pan przy tym siadł i jechał sobie ze swoimi Windowsami. Oczywiście dworzec musiał być kilometry od centrum, na szczęście student imieniem Sali powiedział, że mnie wesprze. Jego wsparcie dość szybko zaczęło męczyć i irytować. Po pierwsze uparł się, że jestem z Holandii i nie dał sobie wmówić, że nie. Po drugie wyraził swoje uwielbienie i poparcie dla Adolfa Hitlera, bo uważał, że ludność Iranu jako Aryjczycy to naturalni nadludzie, z których dziesięć tysięcy lat temu wyodrębnili się Niemcy. O dziwo Sali klecił dość dobrze po angielsku i znacznie mi pomógł, szkoda tylko, że ceną było słuchanie bzdur. Kolejnym plusem zaprzyjaźnienia go było bezproblemowe zwiedzenie grobu. Po prostu, wszedłem z nim niczym lokalny. Szału nie ma, ładnie jest, ale nie zrywa kasku. Rozumiem, że to święte miejsce, ale przez to, że każdy musi zdjąć buty, a ludzi nie brakuje, to tak cuchnie, że po szybkim rzucie oka postanowiłem się stamtąd zabierać, a przede wszystkim, pozbyć kolegi. Mój przewodnik starał się być szarmancki („Nice chick… Oh no, fucked up face” ). Nie wiem jak widział cokolwiek przez te tony chust, ale nie wnikałem. Pytał mnie, co musi zrobić, żeby mieszkać w Holandii, więc coś tam opowiadałem. W końcu pyta: - Czyli mam większe szanse na pracę w Holandii, jeżeli będę miał stamtąd żonę? Największe to masz jak w biurze imigracyjnym przedstawisz syntezę swoich poglądów o Hitlerze. Podzielił się też swoją wizją sprawiedliwości społecznej: - To normalne, że obcokrajowcy płacą więcej. Przyjedź do Krakowa i zobaczymy, jak ci się spodoba, gdy za taksówkę zapłacisz cztery razy więcej, niż powinieneś. W końcu się rozstaliśmy, poszedłem szukać autobusu do Teheranu. To był szczyt absurdu, każdy pokazywał inny kierunek, większość nie rozumiała nic, co do nich mówiłem. No kurwa, nazwy swojej stolicy nie rozumiecie? W końcu jakiś autobus się trafił i mnie tam zawiózł. Nastał czas 128

wkurwu ostatecznego. Dworcowy naganiacz wskazał mi bus i powiedział, że bilet kosztuje trzydzieści tysięcy. Trochę w to nie wierzyłem, ale koleś komunikował się nieco, było późno, więc powiedziałem, że pójdę po bilet. On, że nie, nie. Zapytałem lokalnych pasażerów, ile bilet, powiedzieli, że piętnaście, co bardziej zgadzało się z moimi doświadczeniami i przewodnikiem. On jednak nakrzyczał na nich, więc po chwili zrobili mi update, że czterdzieści. Świetnie, to pokaż bilet z wypisaną ceną, odczytam sobie. Nie pokazał, bo ruszyliśmy. Wiedziałem już, że będzie świetnie. Po jakimś czasie staliśmy w korku gdzieś na obrzeżach stolicy. Kochany tour operator pokazał mi, że mam wysiadać. Zadałem mu pytanie: „gdzie kurwa wysiadać?!”, jesteśmy w betonowych krzakach, zapada zmrok, nie ma tu dworca ani niczego takiego. Pokazuje, że mam wysiadać, odmawiam. Na co kochana dziadzia wysiadła, otworzyła luk bagażowy i wyrzuciła mój plecak na ulicę. Oczywiście ja też musiałem wysiąść, bo przecież rzeczy nie zostawię. Wysiadając użyłem licznych słów obraźliwych, żałowałem, że nie znam żadnego w farsi. Ubrałem plecak i ruszyłem wzdłuż korka. Chciałem znaleźć miłego pana i mu tak napierdolić w zasrany, irański łeb, że do końca życia sikałby krwią. Jak na złość korek nieco ruszył i po sprawdzeniu ze czterech busów, musiałem uznać, że udało mu się uciec. Ja za to miałem niezłą serię problemów do rozwiązania. Wcześniejsze doświadczenia z Iranem gwarantowały, że nudno nie będzie.

129

XV. Prisoner of Tehran

Nie miałem pojęcia, gdzie jestem, poza tym, że chyba w Teheranie, chociaż nie mogłem wykluczyć, że ten jebiec wysadził mnie na drugim końcu kraju. Postanowiłem poszukać metra, Teheran jako chyba jedyne miasto w Iranie dotknęło to błogosławieństwo (chcieliby jeszcze w innych aglomeracjach, ale podobno proces postępującego krwotoku z nosa jest bardziej dynamiczny niż powstawania linii). Nic w zasięgu mego wzroku nie wyglądało mi na stację, więc rozpocząłem wywiad środowiskowy. Jak otrzymać różę wiatrów? Zapytaj odpowiednią ilość Teherańczyków o drogę, każdy udzieli innej odpowiedzi. Najczęściej pokazywali taksówki, ale niekoniecznie chciałem wywalać kasę w błoto, w końcu ktoś pokazał mi bus, który miał zawieźć mnie do metra. Dobra, może przez okno coś wypatrzę. Miałem dosyć, było ciemno, nie wiedziałem w ogóle, gdzie jestem i spędziłem dobre czterdzieści minut miotając się po obrzeżach miasta. W busie sytuacja nieco się poprawiła, bo jakiś student zapytał, czy może mi pomóc. Wyjaśniłem problem. Powiedział, że w tej części miasta metra jeszcze nie ma, kiedyś będzie (jak przedszkole w przyszłości), ale powie, gdzie wysiąść. Pytał jak mi się Iran podoba, więc powiedziałem, że ogólnie fajnie, tylko właśnie spotkałem skurwysyna wszech czasów, i streściłem mu wszystko. Zasmucił się i powiedział, że wielu lokalnych nienawidzi turystów, bo przypominają im o tym, jak bardzo są udupieni w Islamskiej Republice Iranu. Sam miał 26 lat i nigdy nie był za granicą, ale wyznał, że być może uda mu się pojechać na stypendium do Malezji – to kraj muzułmański, więc czasem ich wypuszczają, pewnie do jakichś zaprzyjaźnionych przybytków naukowych. Gdy dowiedział się, że tam byłem i że bardzo polecam, pytał, czy to prawda, że można tam bez problemu kupić alkohol. Zapewniłem, że tak, znając priorytety podróżowania większości irańskich mężczyzn, dowaliłem do pieca prostytucją, przez co chyba przestał traktować mnie jak wiarygodną osobę. Potem zrobił quiz na pół autobusu, w którym pytanie zapewne brzmiało: „Kto chciałby zmarnować trochę czasu, żeby zabrać białego barana do metra?” . Zwycięzcy wyjaśnił, o co chodzi i gdzie ma mnie skierować. Bajka, laureat nie tylko mnie zaprowadził, ale pomógł kupić bilet (1500 riali, super!), potem wsadził w pojazd i jeszcze podjechał ze mną. Dziękowałem wylewnie, wysiadając przy stacji Mellat. W Teheranie nie tak łatwo mówić o centrum, miasto gigantyczne (oficjalnie jakieś osiem milionów ludu, podejrzewam, że więcej, bo jak to do stolicy, młodzi z prowincji walą z nadzieją na poprawę bytu), a dużo z zabytkowego centrum zniszczył szach, bo mu nie pasowało do koncepcji modernizacyjnych Iranu. Jak widać idioci trafiają się w wielu krajach, chociaż chyba Ceausescu nikt nie przebije. Można powiedzieć, że stacja Mellat jest w centrum, no, jednym z kilku. Poszło bardzo łatwo, hotel liczył tylko pięć dolca za dormitorium, więc od razu opłaciłem na parę dni do przodu i pognałem w miasto. Cel: net i jedzenie. Z tym szło gorzej, odpowiedzi na moje pytania najczęściej nie było w ogóle, czasem „closed” i „taxi”, ewentualnie „no”. W końcu znalazłem jedno i drugie, ale o godz. 22 wyrzucili mnie z cafe, a spacer po mieście wydawał się średnio atrakcyjny. Nie spodziewałem się, że w Teheranie będzie jakiś wielki nightlife, ale myślałem, że skoro to stolica, to COŚ będzie. Tymczasem o tej porze łatwiej było kupić akumulator niż colę. Mam pewne podejrzenia, dlaczego akurat wtedy je sprzedawali, szkoda, że coli tak nie kradną. Nie cieszyłem się zbytnio na Teheran, wszyscy podejrzanie zgodnie mówią, że koszmar, ale nie licząc wysadzenia w krzakach, zaczęło się nieźle, tylko przerażał ten całkowity brak opcji na wieczór. Jak w całym Iranie. Z nudów przeczytałem wszystkie ogłoszenia w hotelu, jedno z nich ostrzegało przed fałszywą policją – kolesie w mundurach zatrzymują, proszą o dokumenty i bywa, że odchodzą z nimi (bo co? rzucisz się i pobijesz dwóch rosłych facetów?). W innych przypadkach wymyślają ci jakiś absurdalny mandat, kredytowy nie wchodzi w rachubę. Jeszcze parę krajów i napiszę książkę „Jak wychujać obcokrajowca?”. Usytuowanie pokoju w bliskości ulicy ułatwiało niezaspanie na kolejny dzień życia. Uniemożliwiało także marnowanie dnia na dosypianiu. Jeszcze zanim dobrze zacząłem żyć, mogłem posnuć przemyślenia na temat sensowności prowadzenia kantoru jedynie w farsi. No cóż, wrzucasz euro, wyrzucają riale, szczęśliwie kurs jak na tablicy i bez prowizji. 130

Największa w mym mniemaniu atrakcja miasta: US Den of Espionage, czyli dawny budynek ambasady amerykańskiej. To stąd właśnie koordynowano działania przeciwko Mossadeghowi, tutaj też w 1979 roku Iran przetrzymywał zakładników. Ta impreza też jest średnio znana u nas. Przez 444 dni (ładnie sobie wyliczyli), od 4 listopada 1979 do 20 stycznia 1981 roku, tkwiło tu 52 Amerykanów. Bojówka studentów przejęła lokal, wydawało się, że Chomeini będzie przeciwko i nakaże im uwolnić pojmanych, ale nie. Z cyklu „Nie ogarniam świata”: personel ambasady w latach 70-tych wynosił ponad 1000 osób. Na pewno masażyści, sekretarki, stażyści… Pod koniec lat siedemdziesiątych zostało już tylko sześćdziesiąt sztuk ludu. Co ciekawe, irańscy chłopcy zastanawiali się, czy zająć ambasadę Związku Radzieckiego (bo w boga nie wierzą) czy USA (jebali cały kraj przez lata) i niewiele brakowało, żeby to Ruskie miały problem (chociaż jaki problem, u nich ludu mnoga przecież). Myśleli, że wezmą to na parę godzin, w najśmielszych marzeniach mówili o tygodniu. Jak to z biurokracją, przeciągnęło się. Z cyklu fajne i w wielkim skrócie: w dniu zajęcia ambasady, sześciu Amerykanów było poza jej terenem. Ostatecznie schronili się w placówce kanadyjskiej, dokładniej nawet u dyplomatów tegoż kraju. Problem, co z nimi zrobić? Parlament Kanady zwołał tajne posiedzenie, z okazji zaistniałej sytuacji zgodzili się dać schronionym kanadyjskie paszporty. Jeszcze tylko musieli podrobić wizy wjazdowe do Iranu, dorobić wiarygodną historię o tym, że to pracownicy przemysłu filmowego i 27 stycznia 1980 roku mogli odlecieć do Szwajcarii. Była jeszcze totalnie położona misja odbicia przetrzymywanych, „Operacja Orli Szpon” (w wojsku i wywiadzie pracują rzesze niespełnionych poetów). W kwietniu 1980 roku, po pięciu miesiącach zajmowania ambasady, Amerykanie postanowili działać. Wcześniej, 13 lutego, miało premierę dzieło „Dogs of War”, co zapewne ich zainspirowało. Wysłali osiem helikopterów, zaplanowali lądowanie na pustyni koło Teheranu, wpad do miasta i akcję niczym Walken z Berengerem we wspomnianym filmie. Jednak pogoda okazała się być raczej przeciwko nim, burza piaskowa spowodowała, że jedni się pogubili, inni zderzyli z samolotem i rozwalili. Na pustyni zostało sześć śmigłowców. Misję odwołano, do dzisiaj uważa się ją za jedną z większych porażek USA. Dała Iranowi piękny podkład pod propagandę, przejęte dokumenty zdekonspirowały siatkę CIA w kraju. Carter, który i tak już nie był kochany, popatrzył sobie, jak słupki poparcia lecą w dół, a w kilka miesięcy później pożegnał urząd na rzecz Reagana. Wracając do Teheranu 2009 i „American den of espionage”. Współcześnie jest to pierdolnięcie. Budynek w stylu szkoła amerykańska, dookoła fasady wysoki, betonowy płot. Na tym graffiti, szkielet statuy Wolności, napisy upamiętniające zajęcie ambasady i zapowiedź, że zniszczą Stany. Nie wiem, czy bardziej przerażają mnie brodaci islamiści z Iranu czy garniturowe zarobasy z USA, ale to była taka miła odskocznia od propagandy, do której oczy już nawykły. Do samej ambasady wejść się nie da, więc podziwiania na dwie minuty. Tak naprawdę, na tym kończyły mi się atrakcje Teheranu, które rzeczywiście chciałem zobaczyć. Zostało jeszcze kilka dni, bez opcji ucieczki. Naprzeciwko ambasady jest Shohada Museum, czyli obiekt poświęcony męczennikom wojny irackoirańskiej, chociaż nie tylko. Jest też trochę rzeczy z innych działań np. w Bośni – zaskoczyło mnie to, nie wiedziałem, że wspierali tam braci w wierze. Spodziewałem się muzeum w stylu tego z Kerman, ale tu postanowiono uczynić me życie ciekawszym. Widząc zachodniego, obsługa wezwała dyrektora. Bałem się, że ten mnie wypierdoli (wyrzuci w sensie, nie w dupala), ale okazało się, że ten postanowił zostać moim przewodnikiem. Znał dobre dwadzieścia słów po angielsku, jak to zwykle dyrektorzy, portier pewnie znał więcej. Łaził ze mną i próbował przybliżyć eksponaty. Te były raczej tendencyjne, ale nie dziwota. Ulubione zestawienie: uśmiechnięty chłopak i ten sam chłopak po śmierci, zazwyczaj zwłoki w strasznym stanie, często też przedmioty należące do zabitego. W tym wszystkim zdjęcia zabitych dzieci, szkół, które zostały zniszczone w nalotach, zabawki z terenów wojennych, zeszyty, najgorsze chyba jednak to dziecięce protezy kończyn górnych i dolnych. Same obrazy straszne, ale oprowadzanie wypadło raczej żałośnie, przy tym zajęło niesamowitą ilość czasu. Chwilami miało nawet pewien walor rozrywkowy, który nie pasował do miejsca. Opowieści pana ograniczyły się do: 131

- Męczennik. Iran-Irak. Męczennik. - Męczennik. Bośnia. Męczennik. - Męczennik. Iran-Irak. Męczennik. - Męczennik. Święty człowiek. Męczennik. I tak przez trzy, dość rozległe, piętra. Po połowie pierwszej kondygnacji miałem dosyć, po drugiej próbowałem dać mu do zrozumienia, że może sobie iść, zająć się swoimi sprawami, już zrozumiałem. Przyspieszać nie wypadało, bo sprawy dość smutne, ale ile można? Dobrze ponad godzinę w sumie. Teheran to ewenement na skali kulinarnej kraju: są lokale wegetariańskie. Dwa. Jeden to hinduska restauracja, daleko od centrum, przepadła. Drugie to wege z daniami udającymi „prawdziwe”. Drogo jak szlag, kebab sojowy to raczej nie mój pierwszy wybór, ale przynajmniej nie trzeba tłumaczyć niczego panu, który to podaje. On za to wyjaśnił bez słów, że od każdego zamówienia 15% przeznaczone jest na napiwek. Zajebiście, nawet bez tego był to jeden z droższych posiłków, jaki mnie spotkał w Iranie. Zachód już dotarł widzę, można na czymś zedrzeć, to czemu nie. Muzeum fotografii kazało mi iść sobie gdzieś indziej albo mnie nie zrozumieli. Postanowiłem zdecydować się na epicko-liryczno-dramatyczne pierdolnięcie. Mauzoleum Ruhollacha Chomeiniego. Jeszcze zanim udało się tam dojechać, odkryłem, że myślenie pozytywne ma przyszłość, tak wydają się sądzić włodarze Teheranu. Mianowicie mapki metra pokazują stan, jaki ma być. To nieważne, że stacji brakuje, że zostaną wybudowane KIEDYŚ. Mapki i rozpiski już są gotowe! Jeszcze słowo o materiałach informacyjnych w metrze: są do dupy. Na szczęście Holy Shrine of Imam Khomeini znajduje się przy ostatniej stacji linii numer 1, więc sprawa jest prosta, jedziemy, aż powiedzą, żeby wysiadać (dobra, głośniki zapowiadające kolejne stacje też się przydają, chociaż mówią tylko we wiadomym języku). Wyszedłem z metra, rozglądnąłem się dookoła i już wiedziałem. Zemsta potomnych jest słodka. Chomeini umarł 3 czerwca 1989 roku. Z pogrzebu wyszedł niezły show, przyszło skromne 3,5 miliona osób. Klimat w czerwcu w Iranie jest ludziom raczej wrogi, więc mimo licznych interwencji służb (straż pożarna chłodząca ludzi) i tak cztery osoby zginęły, a ponad czterysta odniosło obrażenia. Pogrzeb się nie udał, tłum rzucił się na drewnianą trumnę, aby rwać całun żałobny, każdy chciał mieć pamiątkę – w islamie ciało owija się w białe prześcieradło i pakuje do trumny, która służy tylko do zaniesienia zwłok na cmentarz, taka recycling trumna. W efekcie trumna się otworzyła, a samego Ruhollacha Chomeiniego prawie z niej wyrzucili na glebę. Pogrzeb przerwano, zwłoki zabrano helikopterem i dokończono kilka godzin później, już w lepiej zabezpieczonej trumnie metalowej, zaś bogatsze o wiedzę służby nie dopuściły tłumu zbyt blisko. Znam jeszcze tylko jeden podobny cyrk, który niestety musiałem przeżyć: Polacy w okolicach śmierci Jana Pawła II. W obu krajach jak ludziom odpierdoliło, tak równie szybko im przeszło. Chomeiniemu zaczęli budować mauzoleum ledwo umarł, ale do dzisiaj nie udało się tego ukończyć. Docelowo ma mieć dwadzieścia kilometrów kwadratowych, zawierać wszelakie centra duchowe, handlowe, edukacyjne, wypoczynkowe i inne. Podoba mi się to z centrum handlowym (to nie są jaja, naprawdę ma tam być), może to być bodziec nakłaniający większość odwiedzających do wizyty w miejscu pochówku dobroczyńcy. Z zewnątrz jest to irańska odpowiedź na Licheń, przy czym chyba nawet wygrywa, bo wszystko jest w budowie, ale już z daleka widać, że jej twórcy postawili na mariaż tradycji z nowoczesnością. Złote minarety, kopuły niczym w Esfahanie, gigantomania do potęgi, jeszcze wcześniej coś, co przywodzi na myśl blokowisko. Jednym słowem: wyszło chujowo, bo wyjść dobrze nie mogło. Najlepszym przykładem są fontanny witające odwiedzających. Akurat jeszcze nie były uruchomione, ale na pewno będzie jeszcze gorzej, gdy tylko uda się je włączyć. Wyglądają jak choinka zrobiona z latających spodków, są cholernie za duże jak na otoczenie. Ma to wszystko pewien walor rozrywkowy, ale chyba nie o to chodziło, to nie tak miało być. Prawdziwe atrakcje są jednak dopiero w środku. Zorientować się nie jest łatwo, ale ogólnie wszyscy mieli mnie w dupie (chyba pierwszy raz w Iranie) więc błądziłem po korytarzach, trafiając nawet do kuchni, parę razy na ślepe zaułki, gdzie indziej w ogóle niemal wychodząc z drugiej strony budynku; 132

sterty gruzu, rusztowania, jakieś sklepy, nawet kible są (chwała za to, nie wiem, dlaczego u nas w kościele czy obok nie można postawić kibla). W końcu znalazłem wejście do miejsca, gdzie spoczywają szczątki doczesne Ajatollaha. Jest fatalnie, chyba jeszcze gorzej niż z zewnątrz, wnętrze budynku wygląda jak hangar lotniczy, nawet nie lotnisko. Idą jakieś nieosłonięte rury, oświetlenie za pomocą świetlówek, wylewka żelbetonowa, na to pierdyknięte od niechcenia parę dywanów. Przed wejściem oczywiście należy zdjąć buty i odbyć gratisowe macanko. Relikwiarz wygląda bardzo ubogo, zwłaszcza po tym, co widziałem w Qom czy Shiraz. Jak wspomniałem, jest parę dywanów, więc można sobie spokojnie usiąść w ciszy, ale cały czas ogarniało mnie uczucie, że to nie tak miało być. Epicki jest rozmach budowli, liryczny, czyli poetycki wymiar przedsięwzięcia, dramatyczny natomiast rezultat. Chyba ciekawszy widok trafił mi się przed wejściem, paliłem peta i zastanawiałem, co dalej. Przechodziła akurat rodzina, dziecko o coś ryczało. Tatuś gada, pociesza, a to ryczy, jakby coś mu się działo. W końcu mamusia mu tak pierdolnęła, że natychmiast przestało. Tatuś chyba sam się przestraszył, bo też jakoś zamilkł. Rozbawiło mnie to i trochę dopisało się do tematu tego, że kobieta w Iranie to naprawdę nie musi być bezwolna idiotka, chociaż jest pod chustą. Jeden przystanek przed mauzoleum jest inna atrakcja funeralna. Cmentarz tych, którzy zginęli w czasie wojny z Irakiem. Tu o groby dbają ludzie, bliscy ofiar, nie instytucja, więc jest ładnie, czysto, umiarkowanie i autentycznie smutno. Przespacerowałem się po alejkach, pooglądałem liczne zdjęcia, sprawdziłem, po ile mieli lat, gdy ginęli (zdecydowanie mniej niż ja). Czułem się dość nie na miejscu, czego nie zrobię, to od razu widać, że nie należę do ich świata, tylko tego, który w dużej mierze przyczynił się do ich nieszczęścia. Nikt na mnie nawet dziwnie nie patrzył, ale wywąchałem w powietrzu, że nie mam tam czego szukać, że to miejsce ma duszę i że ta zdecydowanie jest perska. Gdzieś na boku kłębiły mi się myśli, że śmierć tych ludzi cudownie przysłużyła się państwu. Gdy czekałem na metro powrotne, na peronie pojawiła się kobieta, która poczęstowała wszystkich daktylami. Nie rozumiem, dlaczego, lokalni chyba też nie do końca. Wiem z „Raiders of the Lost Ark”, jak lubi się kończyć jedzenie daktyli, ale przeżyłem. Potem dosiadł się do mnie pan, który miał ciekawe wyobrażenia na temat tego, jak ludziom żyje się na Zachodzie. Nawet nie spytał mnie o imię, tylko o dziewczynki – ile mam i czy lubię. Nie do końca rozumiał moje odpowiedzi, więc potem niemal rwał włosy z głowy, że dlaczego tylko jedną? Powiedziałem, że jestem buddystą i to dlatego, wystarczyło. Potem mu się coś przestawiło, pokazał mi taką, która miała dość obluzowaną chustę, krzyknął jej coś i powtórzył kilka razy, że to grzesznica. Dobrze, wezmę się zaraz za jakąś cnotkę, nie bój się. Gdy tylko chciałem wyrwać się z pułapki bardzo drogiej restauracji wegetariańskiej, natrafiałem na taki mur głupoty i intelektualnej impotencji, że do dzisiaj nie mogę w to uwierzyć. Ostatecznie zdemaskowałem sprzedawców Teheranu: myślałem, że mówiąc jak idioci, zachowując się jak idioci, ubierając się jak idioci, po prostu zmyślnie udają, a nie są idiotami. Myliłem się: to naprawdę byli idioci. Konkluzje tę osiągnąłem, gdy kolejne lokale deklarowały niemożność przygotowania kanapki wegetariańskiej. Od jednego dowiedziałem się, że jest „impossible” włożenie sałatki, a niewkładanie mięsa. Od drugiego „go away, go somewhere else” . Nie rozumieć to jedno, ale odpowiadać mi po angielsku, że nie zrobi mi się kanapki bez mięsa i mam iść gdzieś indziej, to już czyste skurwysyństwo. Mówili wcześniej, że Teheran jest oazą chamów na tle Iranu, ale jakoś nie chciałem sobie dać wmówić. Rzeczywistość przekonała mnie lepiej niż jakiekolwiek bajania, w ciągu trzydziestu minut dwa razy nie chciano mi zrobić specjalnej wersji dania, miałem ich serdecznie dosyć. Mogłem oczywiście zdecydować się na typowe teherańskie śniadanie – owczy mózg. Nawet raz na to patrzyłem, biała breja, trochę jak grysik, ale czuć było, że to nie grysik. Do tego miejsca, które serwowały specjał, były dowodem na to, że sanepid w Iranie nie istnieje. Chciałem, ale porzygałbym się, od samego patrzenia jak inni jedzą mnie trzepało. Atrakcje stolicy ciąg dalszy, Golestan Palace. Bez wątpienia jest to pałac. Dość duży, ale podobno był większy, jednak niestety, jak wspominałem, Pahlavi uznał, że lepiej modernizować kraj i trochę wyburzył. Co zostało, jest w porządku, sale z lustrami, trony, malowidła, no, ładne, ale znowu bez wielkiego zachwytu, w kontekście np. pałacu z Esfahan to raczej gorzej. Do tego jakiś porąbany chaos z biletami, część była zamknięta, część restaurowana. W ramach zabijania czasu w Teheranie 133

przydatne, ale żadne „MUSISZ ZOBACZYĆ”. Padł kolejny rekord irańskiego absurdu: dość intensywnie poszukiwałem pocztówek, wierzyłem, że prędzej czy później znajdę złotą żyłę, stoisko pełne widokówek w atrakcyjnych cenach, śliczne zdjęcia najpiękniejszych miejsc Iranu. Widywałem jakieś ochłapy w Esfahan i Yazd, ale ogólnie był to syf. Na etapie Teheranu byłem już dość zdesperowany, co zaowocowało kupnem zestawu trzydziestu kartek upamiętniających działalność poczty w Iranie. Towar został wyceniony jako luksusowy, 70 tysięcy riali (za nocleg płaciłem 50), mniej kupić się nie dało, może połowa mi się przydała. Usiadłem, popatrzyłem i zapłakałem. Jacyś wąsaci faceci, którzy byli dyrektorami poczty, jakieś zdjęcia z początku XX wieku, które pokazywały, że zawód pocztowca to nie było nic fajnego, żadne 13 i 14-te pensje, żaden pakiet socjalny, tylko krew, pot i łzy. Najlepsza kartka: rozwalony wóz, przed nim zabite konie, obok zwłoki ze strzałami wystającymi na dobre pół metra i podpis, że bandyci dopadli i obrabowali. Z tyłu w cholerę miejsca do pisania, więc następne dni spędziłem na zapełnianiu słowami tego wszystkiego i wysyłaniu w różnych częściach miasta. Ostrzegano mnie, że niektóre skrzynki są martwe, byłem skłonny uwierzyć. Wszystko doszło, ale czasy były różne. Rekord: sześć dni. Rekord w drugą stronę: dwa miesiące. Słyszałem legendy o teherańskim bazarze – że jest wielki, że rozumem nie da się ogarnąć i że wszystko można tam kupić. Pierwsze prawda, drugie jeszcze bardziej, trzecie nie do końca. Bez problemu nabędziemy tam piły, wszelaką elektronikę, chińskie buciki i kilkadziesiąt żyrandoli, ale za nic pamiątkowej bandany czy długopisu. Marzyła mi się piłkarska koszulka stołecznej drużyny Teheran Persepolis, ale po jakiejś godzinie poszukiwań byłem gotów kupić cokolwiek, co nie byłoby Abibasem czy inną pomyłką z Chin. Nie udało się, za to zgubić udało się wybitnie, dobre trzydzieści minut wyłaziłem, a gdy wyszedłem, to nie wiedziałem, gdzie jestem. Ostatecznie pamiątki kupiłem w sklepie przemysłowym, samochodową naklejkę „IRAN” i obrazki nakazujące kobietom noszenie hidżabu. Mimo wszystko bazar polecam z całego serca, znalazłem tam największą kolekcję siekier, jaką w życiu widziałem. Masz wkurw, chcesz komuś najebać, idziesz, kupujesz, nigdy cię nie zapomną. Moje rozdanie hostelowe było takie sobie. Kanadyjczyk filipijskiego pochodzenia był tak wybitnie prymitywny i głupi, że zrozumiałem: testy na zostanie obywatelem Klanu Klonowego Liścia nadal są zbyt proste, skoro ktoś taki się prześlizgnął. W kółko opowiadał o tym, że chce mu się ruchać i że w Iranie słabo z tym. Szok, myślałem, że to będzie druga Tajlandia, dziwki na każdym rogu i kluby z paniami na rurach, które wyjmują sobie igły z pizdy, jak w Bangkoku. Do tego nie widział niczego zdrożnego w tym, żeby donośnie pierdnąć w dormitorium. Zapytał też, czy Tołstoj to współczesny pisarz, a „Anna Karenina” to „fact or fiction?”. Miałem ochotę napisać do ambasady Kanady, żeby go wywalili z powrotem na wyspę Luzon, gdzie będzie mógł dalej spędzać dni na oglądaniu durnych komedii z laptopa (zgwałcono mnie przez oczy i uszy „Zohanem”). Następny, Japończyk, który realizował dość dziwny pomysł zaliczenia maksymalnej liczby krajów, wpadał na trzy-cztery dni gdzieś, zdobywał wizę i jechał dalej. Szczególnie dumny był z zaliczenia Afganistanu, gdzie oczywiście nie widział nic, ale jakoś tam przejechał, po Iranie (gdzie widział tylko Teheran) wybierał się do Turkmenistanu. Chyba przez wspólne podróżowanie z Teru i Pedarem, a następnie brak towarzyszy, zaczęło mi się wydawać, że Iran nie został dotknięty plagą turystówidiotów, którzy nie wiedzą, dokąd przyjechali. Że to taki wyższy stopień wtajemniczenia, części rozrywkowej wielkiej nie zrobisz, plaże zapomnij, trzeba oglądać starożytne pierdoły, do tego brak alkoholu, dość restrykcyjne wymogi dotyczące stroju, problemy z wizami. Okazało się, że jednak to za mało, żeby zrazić wszystkich imbecyli, działa magia „kraju ekstremalnego”. „Byłem w Iranie, taki przejebany kraj, siedziałem w hostelu i patrzyłem w laptopa. Kurwa, ja to lubię przeżywać przygody!” Najlepszy okazał się Hindus imieniem Guru (fajne imię). Czekał na samolot do Stambułu, wcześniej próbował przekroczyć granicę lądowo, ale Turcy go cofnęli, pod pretekstem, że ma fałszywy paszport. Nie interesowało ich, że to amerykański paszport, raczej zabezpieczony przed kradzieżą i dość łatwy do sprawdzenia, nie obchodziło ich, że ma sześć innych dokumentów potwierdzających tożsamość, uznali, że jak Hindus, to fałszerz (a każdy fałszerz to Hindus). Obawiał się, jak będzie z 134

lotem, ale jednak trudniej wywalić kogoś z lotniska niż z granicy lądowej. Był wegetarianinem, więc zeszło nam trochę na tematach w stylu gdzie da się zjeść coś bez mięsa, dwa razy nawet poszliśmy do tej zdzierczo drogiej restauracji. Zdobył me serce, gdy patrząc w koszulkę Tori Amos z tytułem „Abnormally Attracted to Sin” powiedział: - No, jak na „Attracted to Sin”, to sobie super kraj wybrałeś. Miał też programik, który pozwalał obchodzić blokadę internetu. Można było nawet wejść na Face’a. Dostał od kogoś obcego w cafe, podzielił się i kazał używać rozsądnie, bo jak zobaczą, to mogą się dojebać. Mnie kusiło przyczepić się do niektórych klientów kawiarenek, którzy uważali, że miejsca te wspaniale służą do realizowania pasji muzycznych – posłuchać to jeszcze małe miki, ale jak facet sam ze sobą wyczynia karaoke, to idzie się nieco zastanowić nad sensem życia. Wieczorne wędrówki po Teheranie sprawiały, że z każdym dniem miałem większy opad szczęki. 22 wydała się magiczną godziną, kiedy to na ulicach zaczyna rządzić absurd handlowy, który często przebijał ten znany mi z pierwszego wieczoru. Jak wyjaśnić, że wtedy właśnie przy placu Imama Chomeiniego rozstawia się np. stoisko z sejfami? Obok opony do traktora, wspomniane już akumulatory. Patrzyłem na to i żałowałem, że nie mogę porozmawiać z lokalnymi, którzy czasem nawet coś kupowali. Łazimy dalej, nie znam języka i nie znam mądrzejszego sposobu niż oglądanie atrakcji turystycznych na zabicie czasu. Zawsze może się udać kogoś poznać, a jak nie, to chociaż może czegoś się uda dowiedzieć (zazwyczaj ani jedno, ani drugie). Azadi Tower, czyli Wieża Wolności, to jeden z obiektów, który najczęściej zobaczyć, gdy mówią u nas o Iranie. Przy Azadi odbywają się największe wiece Teheranu, zazwyczaj poparcia, ale bywa, że protestu. Wieża jest z białego marmuru, zbudowana jeszcze w 1971 roku, wygląda całkiem ładnie, chociaż ma „tylko” 45 metrów. Byłem naprawdę zdesperowany, nie przychodził mi do głowy żaden inny sposób na zabijanie czasu niż skreślanie kolejnych obiektów z listy. Jak na złość, nikt nie chciał się ze mną zaprzyjaźnić. National Jewel Museum, czyli klejnoty, główna atrakcja: pawi tron. Co oni mogą wiedzieć o pawiach, skoro nie mają alkoholu? Mają klejnoty, leżą w gablotach, idzie się spokojnie od jednego do drugiego. Ładne to wszystko, ale tak szczerze, na co to komu? Czy miałbym naszyjnik z diamentów, czy z traktorowego łańcucha, to dopóki jest fajne i mi się podoba, wartość mnie nie obchodzi. Myśl, że ludzie zabijali się o kamyczki, przeraża mnie. Chyba ciekawsze niż ekspozycja było wejście, zabierają telefony i pilnują jak diabli, żeby niczego nie wynieść. National Museum of Iran ma ten plus, że przynieśli tu niezłe kawałki Persepolis, do tego poprawili cudami w stylu człowiek znaleziony w soli. Nie, że padasz na kolana, ale ma to jakiś sens i przynajmniej wiesz, że jesteś w Iranie. Podobnie wiesz w muzeum dywanów, gdzie zacząłem zastanawiać się, dokąd też doprowadzi mnie desperacja zwiedzania. Z opisu dowiedziałem się: o tym, że dywan jest dobry, świadczy to, iż jego tył jest odbiciem przodu. Zakładając, że to prawda, te w muzeum były dobre. Łażąc między tym wszystkim bardziej zainteresowały mnie parki. Jest ich wcale niemało, wyposażone są w sprzęty w stylu stoły do ping ponga. Wobec legendarnego teherańskiego ruchu ulicznego, jest to pewna ulga. Co do tego: tak, jest przerąbane. Jeżeli ktoś zaczyna przygodę z Iranem w Teheranie i jeszcze do tego nie był w Indiach – może oszaleć. Reguły jakieś są, bo inaczej by się w siebie wpieprzali co kilka metrów, niestety, mnie nie udało się ich ustalić. Łazi się z duszą na ramieniu, zakłada, że auto może pojawić znikąd i wszędzie, przede wszystkim zaś kasuje się z głowy informacje o przejściach dla pieszych, czy tym, że światła są jakieś bardzo ważne w regulowaniu tego wszystkiego. I to nie w sensie, że można iść na czerwonym, wtedy można iść tylko po pewną śmierć. W sensie, że przechodząc na zielonym zachowujemy się jakbyśmy byli na czerwonym, trzeba rozwinąć sobie myślenie, że na ulicy jest się intruzem i należy wypierdalać, póki mamy jak. Oczywiście jest głośno, a powietrze wisi od spalin. Szczerze, pod koniec listopada bywało dość gorąco, nie wyobrażam sobie tego w lecie. Muzeum filmu irańskiego jest na dość potężnym wypizdowie, po wyjściu z metra lazłem chyba z czterdzieści minut, oczywiście nie ma nawet po co pytać o drogę. Warto się jednak przemęczyć, bo jest to jedno z najlepszych muzeów w Iranie. Spędziłem tam dobre półtorej godziny, pełno sprzętu z początków kina, wiele świetnych plakatów, raczej z dawnych czasów. O dziwo, dużo o Kiarostamim, 135

coś o Makhmalbafie, których filmy raczej nie są kochane w Islamskiej Republice. Sklepik przy muzeum to kulturalna oaza, można nabyć dzieła zarówno irańskie, jak i arcydzieła kinematografii światowej, kolekcje Kurosawy, Kieślowskiego, najbardziej buty mi spadły, że mają DVD Cohena z Londynu. Po oglądaniu przez cały czas popowego syfu na tony sprzedawanego na ulicach, nie mogłem niemal uwierzyć. Oczywiście, wszystko pirackie, ale mam „Taste of Cherry” z Iranu (no, z Criterion Collection zgrane, dwa euro kosztowało). Pozostawało mi jeszcze „Czytanie »Lolity« w Teheranie”, ale jakoś nie spodziewałem się znaleźć dzieła Nabokova, jeszcze mniej Azar Nafizi. Teheran ma pewien piękny plan-projekt: żeby w roku 2020 miasto to odwiedziło 20 milionów turystów. To jest dopiero fikcja, przy takiej procedurze wizowej? Dlaczego akurat mieliby oglądać Teheran, skoro jest tyle ciekawszych miejsc w Iranie? Ignorując dwa powyższe, jak można mówić o jakimkolwiek masowym ruchu turystycznym, skoro znajomość języków obcych jest tak śladowa – i to na dworcach czy głównych stacjach metra, nie mówię o hotelach czy kantorach – że jeżeli wjechałoby w to dwadzieścia milionów turystów, z tego 19,5 miliona wyjechałoby wkurwione do łez, zaś pozostałe pół miliona jeszcze bardziej? W roku mej wizyty, 2009, 2,3 miliona turystów odwiedziło Iran, przy czym śmiem przypuszczać, że całe 70 tysięcy Turków przyjechało tam oglądać meczety, żadne tam mrówki przygraniczne. Znalezienie paru supermarketów nieco ułatwiało sprawy żywieniowe, niestety, czekolada w Iranie, zwłaszcza ta na batonach, sprawia, że peerelowskie lata wyrobów czekoladopodobnych wydają się być całkiem atrakcyjnym czasem. Cukierki bardzo dobre, napoje też, ale czekolada… Lepiej się nie zbliżać. Gdzieś w trakcie tego łażenia po Teheranie trzasnęła mi podeszwa w prawym bucie. No, cóż, swoje przeżył, cztery lata użytkowania, nie wiem, ile koncertów, praca w Irlandii, tysiące schodzonych kilometrów, jestem prawonożny, miała prawo. Póki jest sucho, a temperatury oscylują w okolicach 10-15 stopni, da się żyć, chociaż musiałem opracować nową taktykę chodzenia. Chyba jedyną ciekawostką w kwestii ludności była dziewczyna z plastrem na nosie. Operacje nosa to plaga pośród irańskich kobiet – oglądając medialne ideały piękna, odkrywają, że wobec nich mają zbyt wielkie nosy, więc ciułają pieniądze, żeby zmienić ten stan rzeczy. Ceny zaczynają się koło tysiąca dolarów, fachowcy biorą cztery. Mnie nosy irańskich kobiet pasowały. Tak, są duże, ale w większości przypadków świetnie komponują się z resztą twarzy, podobnie zresztą krzaczaste brwi. Gdy zobaczyłem tę z plastrem, pomyślałem sobie, że biedna tyle oszczędzała i dała na operację, teraz pewnie ją boli, a co jeżeli okaże się, że z mniejszym nosem wygląda o wiele gorzej i chłop ją zostawi przez to? Jest jeszcze inna opcja, dziewczynie po prostu mąż czy ojciec wlał w centralkę i dlatego miała zabandażowaną twarz. Naczytałem się o zjawisku, więc automatycznie uczyniłem ją ofiarą panującej mody, a to może tylko zwykła przemoc w rodzinie. Szukałem adresu Shirin Ebadi, ale nie znalazłem. Nie wiem, czy by się ucieszyła, ale jakoś miałem ochotę podejść i przekazać choćby cieciowi zapiski, że ją bardzo podziwiam i keep on rockin’ in a free world. Niestety, nie udało się, zapytać nie miałem kogo. Mogłem jeszcze próbować iść na uniwersytet, gdzie wykłada, ale obcokrajowcom wstęp wzbroniony. Gdy przechodziłem obok terenów kampusu, zobaczyłem, że w ławkach brakuje desek – spalono je podczas Zielonej Rewolucji, nowych jeszcze nie położyli, pewnie uznając, że lepiej się z tym nie spieszyć. Nadszedł wieczór 26 listopada. Mój szósty dzień pobytu w stolicy Iranu. Urbaniści nie wpadli na to, że dobrze byłoby połączyć metro z dworcem kolejowym, więc na pożegnanie z Teheranem jeszcze ubawiłem się w szukanie autobusów. Dworce są dwa, wielki krajowy i tuż obok mniejszy międzynarodowy. Na szczęście w pobliżu są setki sklepików, więc można zaopatrzyć się we wszystko, co tylko może nam się przydać na podróż, i wiele, wiele więcej. Wcześniej ktoś ostrzegał mnie, że na dworcu kupić nic się nie da, więc i tak miałem pełen zestaw żarcia, ale uzupełniałem go jeszcze w sklepach dworcowych, aż zostało mi tylko pamiątkowe cztery tysiące riali. Poszedłem na dworzec międzynarodowy, gdzie z zaskoczeniem odkryłem, że ktoś pomyślał o ludziach i podpiął do kontaktu pełno przedłużaczy, więc można sobie ładować telefon czy co tam na prąd. No i nie zirytuj 136

się, takie banalne rozwiązanie, a tak ułatwia życie, dlaczego u nas nie mogą mieć takich pomysłów? Kolej raczej nie splajtuje, a niejednej osobie może to przysłowiowe życie uratować. Pokazałem mój bilet paru osobom, które podejrzanie zgodnie nakazały usiąść i czekać aż mnie zawołają. Zasiadłem więc, rozłożyłem swój dobytek dookoła, w tym siaty z dopiero co kupionymi owocami i zagłębiłem się w lekturze. Czekały mnie trzy dni w pociągu do Europy. Ja zaś nie mogłem się ich wprost doczekać. Cennym sposobem na poznanie mentalności ludzi kraju odwiedzanego jest zrozumienie ich poczucia humoru. Mnie niestety nikt z poznanych Irańczyków nie opowiadał dowcipów, ale przedarłem się przez różne strony i parę znalazłem. Tematyka seksualna wzbudza największe zainteresowanie, mieszkańcy Qazvin uchodzą za miłośników seksu analnego, natomiast Rasht łączy gejowskie zapędy z debilizmem. Za głupków robią Turcy, a co chyba najciekawsze, wcale niemało anegdot znamy z edycji Polak-Rusek-Niemiec. Przewijają się też inne nacje, ogólnie nie zakochałem się w tym poczuciu humoru, ale kilka lepszych (podkreślam LEPSZYCH) poniżej. Kiedy Syryjczyk uważa, że studiuje za granicą? Gdy czyta komiks na balkonie. A kiedy Syryjczyk uważa, że odbywa studia wyższe? Gdy czyta komiks na dachu. Przychodzi facet do lekarza, zeznaje, że prześladuje go sen o mułłach grających w piłkę nożną. Lekarz wypisał mu receptę i mówi: - Niech pan to zażyje, sny ustaną. - Czy mogę zacząć zażywanie od jutra? - Dlaczego? - Dzisiaj jest finał. - Jak nazywa się Turek z połową mózgu? - Hojnie obdarzony przez naturę Pewnego dnia do Teheranu przyjechał Lur. Poszedł do hotelu, tam z powodu pełnego obłożenia, dano mu pokój z turystą zachodnim. Środek nocy, wrzask, krzyk, turysta wypada z rozwaloną głową. Obsługa biegnie i pyta, co się dzieje, na co Lur odpowiada: - Znalazłem studnię, zacząłem pić wodę, przypomniała mi się moja rodzinna wioska. A ten wchodzi i zaczyna do niej sikać, więc chwyciłem za siekierę i postanowiłem go zabić. Amerykanin, Rusek i Turek jechali przez pustynię. Samochód się zepsuł, postanowili zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i iść na piechotę. Amerykanin zabrał jedzenie, Rusek wziął wodę, a Turek wyrwał drzwi od auta. Pytają, co wyprawia, a ten: - Gdyby zrobiło się zbyt gorąco, to możemy otworzyć okno NOWY WIRUS KOMPUTEROWY Z IRANU! Drogi odbiorco tego maila, otrzymałeś właśnie wirusa. Jesteśmy nieco zacofani technologicznie, więc jest to wirus ręczny. Proszę o skasowanie całej zawartości twardego dysku, a także o przesłanie wiadomości do wszystkich znajomych. Dziękuję. Haker Qazanfar Mesha była tak brzydka, że gdy chciała zgłosić się do konkursu brzydoty, powiedziano jej, że zawodowców nie przyjmują. Rozmowa dwóch mieszkańców Rasht: 137

- Turcy to są głupi, mój sąsiad to Turek, ma żonę i swoje łóżko, a włazi do łóżka mojej Siedzi Turek na drzewie, przechodzący pyta go: - Po co tam wlazłeś? - Żeby zjeść trochę czereśni - Ale to grusza! - Czereśnie mam w kieszeni. Ludność Rasht zadeklarowała, że od teraz będą bardziej niezależni. Sami będą płodzić dzieci. Facet z Qazvin ożenił się. W drugą noc po ślubie z jego domu dobiega hałas i odgłosy bicia żony. Zbiegli się sąsiedzi, pytają o co chodzi, czemu ją bije. - Nie jest dziewicą. - O rany… Dlaczego nie powiedziałeś nic pierwszej nocy? - Pierwszej nocy była. Dziewczyna miała wyjść za faceta z Qazvin. Matka ostrzega ją, że mężczyźni z Qazvin są nieco dziwni w temacie seksu. Gdyby mąż kiedyś kazał jej się obrócić, to ma do niej natychmiast zadzwonić. Dwa lata po ślubie córa dzwoni: - Mamo, mamo, kazał mi się obrócić. Chyba w końcu zrobi mi dziecko. W pewnym zoo mieli kłopot z gorylicą, cierpiała na permanentną ruję. Niestety, zoo nie miało na stanie goryla. Usiedli, zadumali się i ktoś wystąpił z ryzykownym pomysłem, że pracuje u nich Turek, który sprząta klatki, słynie on ze swojego wielkiego przyrodzenia i możliwości seksualnych. Dyrektor idzie do niego i pyta: - Czy zechcesz współżyć z gorylicą za 500 dolarów? Turek zadumał się, powiedział, że musi to przemyśleć. Po paru dniach wraca, mówi, że zgadza się, ale są trzy sprawy. - Po pierwsze, nie chcę jej całować. Po drugie, nikt nie może się o tym dowiedzieć. Dyrektor zgadza się, pyta, co dalej. - Potrzebuję jeszcze paru dni, żeby uzbierać 500 dolarów. Wśród kobiet z Rasht przeprowadzono badanie, zapytano: - Czy rozmawiasz z mężem podczas seksu? Najczęstszą udzielaną odpowiedzią było „tak, jeżeli akurat zadzwoni”. - W jaki sposób Iranka może szybko schudnąć o trzy kilo? - Wystarczy, że ogoli sobie plecy. Chłop sprzedaje starego byka. Podchodzi do niego Turek i pyta ile za niego. - Hm, ale nie przerobisz go na mięso? - Nie, nie, chcę z niego zrobić swojego pupila, będzie mieszkał ze mną w domu. - W domu? Ale co ze smrodem, gównem? - No cóż, w końcu się przyzwyczai. Dwóch irańskich kanibali je klauna. Jeden pyta drugiego: - Nie smakuje ci to jakoś zabawnie? Turek przyleciał samolotem z Tabrizu do Teheranu, wysiada na lotnisku i mówi: - Cholera, gdybym wiedział, że to tylko godzina, to poszedłbym na piechotę. USA, Amerykanka i Iranka robią zakupy w warzywniaku. Zadumana Iranka bierze wielkiego ziemniaka, patrzy na niego i mówi: 138

- Ach, przypomina mi jądra mojego męża. - Takie wielkie? - zainteresowała się Amerykanka. - Nie. Takie brudne. Po czym poznać, że Irakijka ma okres? Ma ubraną tylko jedną skarpetkę. Pięć najpopularniejszych programów telewizji Irańskiej: 1.„Fatimeh loves Chachi” 2. „Allah McBeal” 3. „Suddenly Sanctions” 4. „Momman’s Family” 5. „Tehran 90210” Kto jest najodważniejszy na świecie? Przewodniczący modłów w Qazvin. Dlaczego? Musi się pokłonić, będąc tyłem do całego tłumu Qazvinów. Jaka jest różnica między gorylem a Iranką? Jeden włos. Turek kupił nowy samochód, niestety, podczas przejażdżki po Teheranie zaliczył zderzenie boczne z taksówką. Wściekły wrzeszczy na taksiarza, żąda pieniędzy za poniesioną szkodę. Na to taksiarz pyta: - Czy to nie jest przypadkiem model 1377? - Tak, 1377. - Och, one są wyposażone w niesamowicie przydatną funkcję. Mianowicie, jeżeli karoseria ulegnie wgnieceniu, wystarczy mocno dmuchnąć w rurę wydechową, żeby powróciła do stanu pierwotnego. Turek zachwycony, podziękował za informację, pożegnał taksiarza, kładzie się na ulicy i dmucha w rurę. Zobaczył go kolega, pyta: - Co robisz? Ten mu wyjaśnił, tamten ciężko westchnął i uderza w te słowa: - Ahmad, to przez ludzi takich jak ty mówią tutaj, że jesteśmy idiotami. - Jak to? - Zanim zaczniesz dmuchać, musisz zamknąć okna. Wojna irańsko-iracka, zagraniczny reporter odwiedza Qazvin. Widzi, że na dachach leżą nadzy mężczyźni z fiutami wycelowanymi w niebo. Pyta, o co chodzi: - W telewizji powiedzieli, że Irakijczycy zrzucą spadochroniarzy na Qazvin. Dlaczego Brytyjczykom nigdy nie udało się podbić północnego Iranu? Musieliby zdobyć Qazvin. Trójka chłopaczków poszła podglądać dziewczynki w łaźni. Mała dziurka w ścianie, tylko jeden mógł patrzeć, relacjonuje innym: - Wyjąć fiuty, zaczyna się rozbierać. Ściąga buty i skarpetki. Świetne nogi, onanizujcie się. O, jaki tyłek, walcie sobie mocniej. Rany, jakie cycki, dawajcie, dawajcie. O wy cholerne zboczeńce, to moja matka. Psychiatryk, przyjmują pacjentów, z Teheranu, Qazvin i Rasht. Lekarz odpytuje ich kim są. 139

Ten z Qazvin mówi: – Jestem królem Qazvin. Facet z Rasht: – Jestem królem Rasht. Teherańczyk: – Jestem królem Teheranu. Uznał, że mogą siedzieć w jednym pokoju. Za parę dni ponawia pytanie. - Jestem królem Qazvin - odpowiada facet z Qazvin. - Jestem królem Teheranu – odpowiada Teherańczyk. - Jeszcze niedawno byłem królem Rasht, ale teraz zostałem królową Qazvin – odpowiada ten z Rasht. Pokazano Turkowi kiwi i zapytano go, co o tym sądzi. - To jajko, ale nie rozumiem, po co wyłożono je dywanem. Muharram – czas, gdy w Iranie oddaje się cześć śmierci proroka Alego. Turysta podczas Muharramu widzi grupą rozpaczających, bijących się w piersi wiernych. Pyta przechodnia, co się stało. - Rozpaczają po śmierci imama. - Oj, to straszne. Kiedy to się stało? - Jakieś XIV wieków temu - O, rany… No, cóż, słyszałem, że wiadomości rozchodzą się tutaj powoli. Przedstawiciel Coca Coli wraca do USA z Bliskiego Wschodu. Mówi, że raczej nie uda im się opanować tego rynku, trzeba będzie zamknąć tam biura, sprawa przegrana. Proszą o szczegóły. - No, cóż, wymyśliłem dość standardową kampanię. Trzy obrazki, na pierwszym facet czołga się po pustyni, niemal umiera. Na drugim obrazku facet pije colę. Na trzecim jest zachwycony, orzeźwiony i szczęśliwy. - Hm, i to nie chwyciło? - Niestety, zapomniałem o tym, że oni czytają od prawej do lewej. Poszedł Turek na bazar, nakupił pełno rzeczy. Następnego dnia wraca z żoną i wydziera się na sprzedawcę: - Beznadziejne mydło pan sprzedajesz, w ogóle się nie pieni, nie pachnie… - Przepraszam, ale ja nie sprzedaję mydła, kupił pan u mnie ser. Na to żona: - Hm, a więc na śniadanie jednak nie jedliśmy sera…

140

XVI. Midnight Express

Pociąg wyglądał zaskakująco dobrze. Inna sprawa, że dzięki temu, że jestem z Polski, to większość pociągów świata wydaje mi się dość wygodna (ludzie np. z Kanady miewają problem w inną stronę). Spodziewałem się standardu znanego z ojczyzny albo i gorszego (piekło istnieje!), tymczasem niespodzianka – czysto na korytarzach, czysto w przedziale, tylko cztery kuszetki, kontakty działają, czysta pościel gratis. Mogę się tylko czepić, że nocne lampki do czytania nie działały, ale najpierw musiałbym upaść na głowę, wystarczająco się w życiu PKP najeździłem, żeby nie mieć żadnych oczekiwań, a i miejsce siedzące uznawać za całkiem dobry dar od losu. Kible były wzorcowo czyste, z wodą, mydłem i papierowymi ręcznikami. Zastanawiałem się tylko, jak będą wyglądały w trzecim dniu podróży. Wszyscy palili, więc zrobiło się przytulnie i ciepło. Rozpoczął się mój ponad siedemdziesięciogodzinny powrót do Europy. W przedziale miałem tylko Persów, żaden z nich nie mówił po mojemu, więc porozumienie ograniczało się do uśmiechów i gestykulacji. Wyjąłem igielnik i pozszywałem wszystkie podarte rzeczy, co wzbudziło niemałe zdziwienie (chłop z igłą, niesamowite!), a potem czytałem. W okolicach jakiejś nawet ludzkiej godziny zgasiliśmy światło i poszli spać. Ech, gdybyście tylko wiedzieli, że pociągi dalekodystansowe są stworzone do picia, nie macie pojęcia, jak świetnie zabija to czas podróży! 9:30, Tabriz. Gdybym wiedział, że będziemy tam stali godzinę, to zostawiłbym sobie trochę kasy i poszedł na jakieś ludzkie śniadanie czy chociaż świeże owoce kupił. Najgorsza jednak była oferta dworcowego kiosku: na pierwszym miejscu wystawiony był ichni super glue. Gdybym miał kasę, to kupiłbym i spróbował buty skleić, w pociągu mogłem spokojnie zdjąć i modlić się, żeby wyschły, a tak niestety, mogłem go tylko pooglądać przez wystawę. O 10:30 ruszyliśmy dalej, w stronę kraju, gdzie alkohol jest legalny i ogólnodostępny. Po ponad trzech tygodniach trzeźwości nie zauważyłem większych zmian osobowościowych. Wkurwiało mnie nadal to samo, cieszyło również, niezależnie od promili w krwiobiegu czy kodu pocztowego miejsca, gdzie przebywałem. Wychodziło mi nawet, że po spożyciu współpraca ze światem zewnętrznym i wewnętrznym idzie lepiej, niż gdy jestem trzeźwy. Przed granicą zaczęły dziać się cuda. Przyszedł służbista i przystawił mi elektroniczny termometr do czoła, przy okazji wręczając ulotkę o AH1N1, gdzie zapisane było, że jak kicham i kaszlę, to nie drugiej osobie w pysk. Dziadek mnie tego uczył jak miałem cztery lata, większość z moich kumpli w przedszkolu też miała to wpojone, współcześnie wręczają ulotki. Trzeba jakoś odciągać uwagę ludzi od poważnych problemów (np. pan prezydent, bezrobocie, rozwarstwienie społeczne), więc opowiada się bajki. O grypach są międzynarodowe, u nas o terroryzmie islamskim gratis. Może jeszcze każdemu obowiązkowe szczepienie za jakieś pięćdziesiąt euro wlepimy? A co tam, niech sobie biedne koncerny farmaceutyczne zarobią. Najbardziej intrygowało mnie: a co gdyby termometr wyświetlił, że mam gorączkę jak z Teheranu do Londynu? Zatrzymalibyście mnie? Dobrze, a co gdyby mi się kończyła wiza? Dostałbym nową? Siedział w izolatce, aż wyzdrowieję? Potem czekał na pociąg, autobus? Postawiliby mi bilet? Jasne kurwa. Powoli zaczęły topnieć lody między mną a współpasażerami. Podzielono się ze mną tuńczykiem. Gdyby w Polsce ktoś oferował mi jedzenie w pociągu to zmieniłbym przedział, bo bałbym się pobudki po dziesięciu godzinach z gaciami wywiniętymi na lewą stronę, ale w Iranie z przyjemnością przyjąłem, podkreślając oczywiście, że jestem bardzo wdzięczny. To chyba nie był taroof, chyba naprawdę chciał się tym podzielić, bo widział, że za wiele jedzenia nie mam. Prawdziwy szok kulturowy przeżyłem podczas wizyty w toalecie. Wszystko wyczyszczono, dano nowy papier toaletowy, ręczniki, opróżniono kosze na śmieci i uzupełniono mydło. Bliski Wschód dzicz, Iran pasterze, nie? Dobrze, że w kraju należącym do Unii Europejskiej standardy kolejowe wyglądają o wiele lepiej, niech tu przyjadą i się uczą. Nasrają sobie wtedy w ten kibel, zarzygają przedział i zakiepują korytarz, za kanara wstawią wąsatego analfabetę, no a korytarz będzie pełen 141

ludzi oczywiście. W chorym Iranie PKP pewnie nie zostało podzielone na spółki w imię reform wolnorynkowych, oczywiście każda ze stadem prezesów dla kumpli z nadania partyjnego. Pewnie też ichni kolejarze nie stworzyli dwudziestu związków zawodowych. Mnie w sumie najbardziej obchodziło to, że w kiblu posprzątano, bo jak żyję to takiego cudu nie widziałem. Warto wspomnieć, że pociąg nieco się zatrzymuje i można sobie skoczyć po picie czy żarcie, a nie trzeba wszystkiego tachać z Teheranu, jak to uczynił pewien idiota. Im bliżej Turcji byliśmy, tym większe ożywienie pośród pasażerów widziałem. Namierzyłem faceta, który przebierał się w kiblu na nieco luźniejszy strój, a na korytarzu dziewczynkę, która się malowała i wybuchła śmiechem, gdy zobaczyła jak bardzo się przyglądam. Jawił jej się lakier na paznokciach i cień do powiek. Wiedziałem, że coś się dzieje, że diabeł się coś nią interesuje. Coś tam bardzo mocnego burzyło, nawet bardziej, niż gdyby na jej włosach pojawił się żel (może i pojawił, miała je pod chustą, jednak jeszcze byliśmy w Iranie). Gdyby użyła lakierów do paznokci czarnych jak piekło, czerwonych jak ogień, to wiedziałbym, że coś się dzieje. Gdyby lubowała się w czarnych kolorach, takich jak moro, wiedziałbym, że coś się dzieje. Gdyby robiła tatuaże na ręku, wiedziałbym, że jest źle. Gdyby słuchała techno, heavy metalu, czarnego rocka, to już wiedziałbym, że coś się z nią dzieje. Diabeł zaczął jak wścieknięty atakować. Jego moc poznałem, gdy kolejny facet wyszedł z kibla w letnich spodniach. W końcu podróże kształcą. Widoki za oknem powalały, niemal powtórka wrażeń z pierwszych dni. Zaczęło się już za Tabrizem, góry, przepaście, wcale zielono, wszystko cudownie niespierdolone ludzką ręką. To chyba największa nagroda za wybranie tej opcji transportu. Zrobiło mi się żal, że właściwie w ogóle nie poznałem tej części Iranu. Ponad trzy tygodnie, jeszcze chwilę wcześniej powiedziałbym, że w miarę ogarniam teren, ale zobaczyłem te góry i zadałem sobie pytanie: co ja o tym wiem? O ludziach tam żyjących? Jedno wielkie nic. Miałem myśli, czy nie jechać autobusem, ale przewodnik głosił, że ten potrafi naprawdę postać na granicy. Do tego nie ma tam kibla, nie śpi się na leżąco, nie można żywić się papierosami, no i zapewne trasa busa nie jest tak malownicza, chociaż nie wiem, może i bardziej. Ogarnęło mnie poczucie bezsensu mojego sposobu wyboru podróżowania. Poczucie, że nadal nie wiem nic o Iranie, tak samo jak nie wiedziałem miesiąc wcześniej. Nie no, coś jednak więcej wiem, ale tych gór i ludzi ich zamieszkujących nawet nie dotknąłem. Nie mówiąc nawet o wschodzie kraju. Kolejna nagroda to kontrola wyjazdu z Iranu. W wagonie restauracyjnym siedzi czterech chłopa z laptopami i kolejno przedziałami wzywają pasażerów. Idziesz, siadasz w cieple (za oknem bywało śnieżnie, za chwilę stanie się jasne, dlaczego to było ważne), pokazujesz papiery, ewentualnie pytają o coś i tyle, wracasz na miejsce. Z problemów, które mogą wyniknąć: sprawdzający nie wie, co to Polska. Na szczęście jego kolega ze stolika obok zapytał: „Lech Wałęsa?”. Gdy potwierdziłem, to wyjaśnił tamtemu i okazało się, że za Wałęsę można wyjechać z Iranu. Coś mi popisali długopisem po paszporcie w swoim języku, więc nadal nie wiem co to, ale w pięć minut było po sprawie. Zanim dotarliśmy na granicę wszyscy byli sprawdzeni, a panowie mogli sobie pójść. Genialne w swej prostocie, a jak oszczędza czas! Potem spędzałem go na hektolitrach herbaty przynoszonej przez współtowarzyszy podróży, w zamian częstowałem cukierkami. Nie rozumieliśmy się w żadnym stopniu, ale było strasznie miło, dużo podawania i pokazywania sobie rzeczy i uśmiechania się. Jeden z towarzyszy podróży popatrzył na okładkę mego przewodnika, gdzie uśmiecha się grupka dzieci w strojach wioskowych i zapytał: „Azerbejdżan?”. No właśnie nie, to Iran, taka wizja twojego kraju została uznana za atrakcyjną na zachodzie. Potem staliśmy w jakimś szczerym polu przez dobre dwie godziny. Dali kolejny poczęstunek, syfne ciastka, soki i oczywiście herbatę. Smutno było mi patrzeć, jak bardzo Irańczycy cieszą się, że wyjadą ze swojego kraju, niemal jak Polacy czekający na Ryanaira do Irlandii. Rozpoczęły się próby rozmów na migi i kartki. Przekazano mi, że po 1979 Iran to już nie Iran, że syf i że Chomeini to gnój. Jeden duchowny, a tylu osobom życie zniszczył, aż trudno uwierzyć. A nie, sorry, w Polsce mamy to samo. Niestety, wagonowo-laptopowy patent paszportowy nie dotarł do Turcji. Na granicy kazali wszystkim wysiadać i wtłoczyli nas do małego budynku posterunku granicznego. Tam szybko zrozumiałem, że nie ma się co pchać, nic nie ruszy dopóki wszystkich nie sprawdzą, Było dość chłodno, śnieg zalegał przy stacji, więc wyjścia na papierosa dość dokładnie obmyślałem. 142

Namierzyłem jednego obcokrajowca, okazał się być Amerykano-Japończykiem, nonsensownym gadaniem zabiliśmy trochę czasu. Na koniec dał mi wizytówki i przykazał dodać się do znajomych na Facebooku, chyba bił rekord przyjaciół. W sumie odprawa graniczna zajęła SZEŚĆ godzin. To się tak teraz fajnie pisze, ale posiedź sobie na jakimś totalnym wypizdowie skąpanym w śniegu, gdy temperatura ostro daje minusem, a grzejesz się stając bliżej grupy kolesi w skórach. Pociąg wyglądał jakby Anna Karenina miała się zaraz pod niego rzucić albo jak podczas rabunku w „The Assassination of Jesse James”. Parująca lokomotywa, z czasem czerń nocy, sylwetki ludzkie przemykające się szybko wzdłuż, celnicy z psami łażący wzdłuż składu. To wszystko pięknie oglądać sobie w kinie, ale nie jak ego przymarza do jaźni. Gdy już pobawili się dokumentami, zabrali się za bagaże. Ledwo pozwolono nam wrócić do wagonu, w którym było góra kilka stopni, przyszedł pan po jednego z moich współpasażerów i zatrzymał go w Iranie. Dosłownie wytachał za bety. Drugi przerażony wziął od niego namiary, mieli łzy w oczach, gdy padali sobie w ramiona, zatrzymywany wyciągany za kołnierz przez mundurowego. Patrzyłem na to i kręciłem głową z niedowierzaniem, niech wiedzą, że komuś z zachodu się to nie podoba (i jednego wielkiego chuja z tym może zrobić i zrobi). Ostatnim chwytem wysadzany zabrał ze sobą pociągową pościel. Coś mi mówiło, że czeka go ciekawa noc i że wie czego się spodziewać. Zostaliśmy we dwójkę, ten płacząc, powiedział mi, że Iran jest bardzo niedobry dla swoich obywateli i że tamten ma przesrane. Widząc minę wysadzanego, widząc autentyczne przerażenie w oczach współpasażera, uwierzyłem natychmiast. Wcześniej pozostałą dwójkę z przedziału zatrzymano w Tabrizie, nie zauważyłem, myślałem, że wysiedli, ale dopiero na granicy mnie uświadomiono. Zanim pociąg ruszył, każdemu sprawdzono jeszcze raz, czy ma paszport. Przy tym całym cyrku chyba jednak nie byłoby bardzo trudno ukryć się w wagonie, chociaż widziałem, że kible sprawdzali, reszty nie jestem pewien, miejsc pod siedzeniami raczej nie, pewnie ukraiński przemytnik dałby sobie radę. Jednak, co działo się najciekawszego, to mój sąsiad. Pozbawiony ludzi mogących mówić w farsi otworzył się na mnie. Nie miałem nic przeciwko, wyglądał i zachowywał się normalnie, a w sumie nienormalnie, bo bardzo grzecznie. Umiał po angielsku może pięć słów, mieliśmy papier, długopis i toporne rozmówki z Lonely Planet. Nie wiem w jaki sposób wymieniliśmy tyle myśli, ale jakoś się udało. Udało się ustalić, że chce jechać przez Bułgarię do Wielkiej Brytanii. Pokazał mi zawartość swojego bagażu – głównie opozycyjna prasa w farsi i zielone ciuchy na znak poparcia Mousaviego. Miał jakąś oficjalną gazetę ze zdjęciem mułły na okładce, bił w nie i symulował plucie, zrozumiałem przekaz. Powiedział, że protestował, gdy zabito Nedę i innych. Dłuższy wywód ideologiczny, z zabezpieczeniem, że oczywiście żal mi Nedy Soltani. Zabili ją sobie weseli chłopcy z karabinami, tak samo jak zabijał swoich protestujących Związek Radziecki i Stany Zjednoczone. Jednak gdy oni się zabawiali w uczenie studentów realiów życia, nie było internetu i nie można było tak łatwo pokazać, jak wygląda zastrzelony buntownik. Wracając do Iranu i wyborów roku 2009. Zginęło dużo osób, dane jakie mamy, to raczej szacunki. Zachodnie media przysrały się do Nedy, bo to mieli ładnie nagrane, jak pada i krwawi, chwilę potem umiera. Neda została symbolem, bo to, że oprócz niej tak samo potraktowano przynajmniej kilkadziesiąt osób, już nie było ważne. Idioci na zachodzie dostali swój obrazek Zielonej Rewolucji: leżąca na ulicy i umierająca Neda. Pewnie, dawali przed tym jakieś wspominki o tym, że szokujące, drastyczne i w ten deseń, ale przecież tym bardziej ludzie oglądali. Widok umierającej Nedy, ślicznej dwudziestoparoletniej dziewczyny, która chciała, żeby jej kraj przestał robić z siebie pośmiewisko, posłużył zachodowi do wsparcia tezy: jesteśmy zajebiści, a Iran to kozojebcy, prymitywy i bandyci, którzy zabijają śliczne dziewczynki, jeszcze wcześniej pakują je w chusty. Kurwa, gdyby mieli nagrane jak zabijają starca, to tak by nie chwyciło, tylko młodość i uroda kontra bruk i krew, ze strzałami w tle. I dowód, że Iran to pojebany kraj, gdzie zabija się takie ładne osoby. Neda odebrała prawo bytu innym ofiarom, jeżeli ktoś był „tylko” więziony i torturowany, to nic, nikt nie nagrał, że umiera? Jego strata, dajcie nam coś lepszego niż Neda albo won, ramówka nie znosi próżni. Zainteresowanie Zieloną Rewolucją i jej dalszymi ofiarami szybko przegrało ze standardowym bełkotem medialnym, były ciekawsze sprawy, bo zawsze są jakieś ciekawsze sprawy, Iran zniknął z naszych gazet i wiadomości. Zadanie wykonano, Nedę pokazano odpowiednią ilość razy, eksperci 143

powiedzieli, że Iran jest zły i można było wrócić do reklam funduszy emerytalnych i lokat bankowych. Iranie, dziękujemy, że pomogłeś nam przetrwać wakacje, zamiast kosmitów w Toruniu daliśmy kontrrewolucjonistów w Teheranie. Już wystarczy, już wiemy, solidaryzujemy się w bólu, ale nie przesadzajcie, człowiek nie będzie jadł kolacji, patrząc, jak Neda umiera, dajcie sport. No i tyle. Rozpoczęliśmy rozmowy o narkotykach. Powiedział, że opium kosztuje 6000 riali za gram. To nie są pieniądze, to jest dowcip. Upewniałem się, czy nie mówi o tomanach, zapewniał, że nie. Pytał ile u nas, za opium nie wiem, ale uznałem, że pewnie jak kokaina, podałem 40 euro za gram. Pytanie o podróże, ja wiadomo, on, że kiedyś Turcja, ale słabo mu się podobało, bo musiał wyrzygać w Stambule, co przemycił w żołądku. Aha, czyli pewnie heroinę albo opium przemycałeś, a nie oglądałeś Błękitny Meczet, nieźle jest. Rozmowa tak się kleiła, że podał mi flakonik zza pazuchy. Najpierw sam się napił, potem zapewnił, że dobre. Wyglądało na lek, pomęczyłem etykietę i znalazłem w łacince: metadon. Lek używany do pomagania ludziom w wychodzeniu z heroiny. Uśmiechnąłem się, podziękowałem i napiłem się. W smaku żadnych skrajnych wrażeń, ale nie po to przecież pija się opioidowy lek przeciwbólowy, pochodną difenylopropylaminy, żeby delektować się smakiem. Czekałem na wielką fazę, ale ta nie nadeszła. Czułem się po prostu dobrze, miałem ochotę rozmawiać, palić papierosy na tony i tyle. Żadnej euforii, miło się siedzi, z odstępstw od normy: gdy sobie pomyślę, że chcę spać, to zasypiam. Gdy trzeba wstać, wstaję bez problemu. Nie no, mam dobry humor, ale źrenice w normie i bez żadnych ciągot do cudowania. Lekka śmiechawa, ale bez przesady, żadna tam ćpuńska faza. Rozmawialiśmy dalej: o dziwo koleś nie miał nic przeciwko Izraelowi i popierał bombardowania, które ten przeprowadził w Libanie, bo Hezbollah to organizacja, która blisko trzyma się z USA. Ciekawe, ale z kartką papieru i rozmówkami z przewodnika nie bardzo miałem jak się dopytać o tę interpretację. W Van następuje przeprawa promowa. Napalałem się na nią, bo nad największym jeziorem Turcji (119 kilometrów długości w najszerszym miejscu, głębokość do 451 metrów) żyją pływające koty. Niestety, dotarliśmy tam gdy było już ciemno. Pociąg się zatrzymał, razem z kolegą zaczęliśmy iść w stronę promu. Wyglądało to jak migracje ludności, wszyscy z siatami i tobołami, suną powoli z irańskiego pociągu na turecki prom. Mój przyjaciel chwycił torby jakiejś pani, nie chcąc być gorszy wziąłem toboły innej, która niemal zemdlała widząc, kto chce jej pomóc i ostrzegając mnie, że heavy. Gdy już jej wniosłem, dokąd chciała, to dostałem nagrodę najlepszą z możliwych. „ You are my brother” – poinformowała mnie. Rozłożyło mnie to, najpiękniejsze „dziękuję” świata. Rozważałem, czy jeszcze komuś nie pomóc w zamian za przyjęcie do rodziny. Nie było potrzeby, wszystkim włączył się ten model zachowania, każdy chłop wynajdywał sobie panią czy starca z betami i pomagał. Po prostu nie do wiary, dla nich wszystkich to było absolutnie normalne. Nikt nie prosił, nie pokazywał, po prostu: młodzi pomagali starszym, silni słabym. Patrzyłem na to i nie wierzyłem, ludzie nie rzucili się walczyć o najlepsze miejsca, tylko patrzyli za tymi, którzy zostają w tyle i im pomagali. Jak to wygląda u nas… Mamy mentalność zwycięzców, musisz być pierwszy, jak ktoś zostaje w tyle, to jego wina, darwinizm społeczny to słowo-klucz. Stałem na promie, patrzyłem na to z góry, większość pasażerów już dawno wsiadła, nadal jednak widziałem kolejnych mężczyzn w skórach, wyglądali jak modelowa mafia, ale wracali się i brali wszystko od kobiet w hidżabach. Tachali kraciaste torby, dziwne wory, a czasem nowoczesne walizki różnych rozmiarów. Dla wszystkich zaangażowanych w proceder było to najnormalniejszą rzeczą świata. Przypomniało mi się, jak w Kanadzie zaproponowałem dziewczynie, że poniosę jej zakupy. Wściekła się niemal, że sugeruję, że sama nie da rady, przecież jest niezależna. Emancypacja jedno, ale to była chyba najbardziej budująca rzecz jaką od dawien dawna widziałem. Nie mówiąc już o tym, że dzięki temu wszystko poszło szybko i sprawnie. Na etapie promu jeszcze więcej kobiet pogubiło chusty, w zamian zyskując makijaż. Wiadome było, że coś się dzieje. Naprawdę nie brakowało krasawic, większość irańskich kobiet ma piękne, czarne, gęste włosy (co mści się tym, że takie też rosną im na bobrach i nogach). Niektóre chyba nie zrozumiały smutnego faktu, że jeżeli ma się ciemną oprawę twarzy, to rzucanie sobie platynowego 144

blondu nie do końca jest najlepszym pomysłem. Prom był nowoczesny, luksusowy, czysty i zadbany, ale rozczarowywał w jednej kwestii: nie było na nim piwa. Podobnie sprawa miała się z winem, wódką, ginem, likierami i porto. Aaa, zapomniałem przecież o rumie. Tak więc: nie było też rumu. Myślę, że większe szanse miałem na rumaka, ewentualnie konia zamiast koniaku. Bardzo się zawiodłem na Turkach. W okolicach piątej rano dotarliśmy do drugiego brzegu jeziora i przesiedli na pociąg. Zmienia się numeracja miejsc, ale wszystko poszło sprawnie i szybko, dalej dzieliłem przedział z człowiekiem Zielonej Rewolucji, nikt nie dołączył. Standard pociągu chyba nawet nieco się podniósł, ściany przedziału były popielate, co tworzyło wrażenie, że jest więcej miejsca niż przy brązowych irańskich. Zaobserwowałem u siebie dość ciekawe objawy: tętno ledwo wyczuwalne, serce jakby nie biło, wszystkie kończyny mi zdrętwiały. Początkowo myślałem, że to przez kiepskawą noc w fotelu na promie, ale gdy golnąłem sobie po raz kolejny metadonu na dzień dobry i objawy przeszły, to a zaczęło mi spotykać b i dawać c. W Turcji niby nie można było palić w pociągu, ale mój towarzysz powiedział coś konduktorowi i paliliśmy bezkarnie. W Warsie pojawiło się piwo, kupiłem nam po puszce. Jezu, jakie to dziwne uczucie pić alkohol. Uwieczniłem ten moment na zdjęciu, pierwsze piwo, Efez, po trzech tygodniach abstynencji. Tanie nie było, ale po chwili pojawił się problem innej natury: musiałem iść się wyrzygać. Trzy razy. Na postoju dokupiłem jeszcze sześć piw i spożywałem, namawiając towarzysza, aby się częstował, ale ten szybciutko zasnął, zapewne nienawykły do alkoholu. Po drugim piwie sobie podziękowałem, bo co chwilę chodziłem rzygać. Ogarniała mnie senność, bezwładność, na które to objawy wstawałem i leciałem do kibla. Nie wiem ile razy w sumie, ale cały dzień dzielił mi się na wizyty w toalecie i sen, raczej letarg. Przyjaciel widział, że tak sobie, więc oferował mi metadon, ale nie bardzo chciałem to przedłużać, doświadczenie mówi, że w końcu rzyganie się kończy i organizm się odtruwa. Widoki za oknem były boskie, gdyby Turcja nie była taka droga, to chętnie pozwiedzałbym wschód kraju, ale budżet niestety na to nie pozwalał. Zresztą mój zapał do zwiedzania zniknął w pociągowej toalecie. Kolejne rozmowy z przyjacielem przyniosły dalsze ustalenia. Okazało się, że średni ma pomysł na siebie w Turcji, podobnie sprawa wygląda z jego koneksjami i znajomościami. Wywalili go z Iranu bez prawa powrotu. Wymyślił, że dojedzie do Stambułu i zobaczy sobie, co też dobrego życie przyniesie. Do tej pory przyniosło mu niewiele, za jego rewolucyjną postawę miał nieszczęście spędzić trochę czasu w więzieniu, dokładniej dwadzieścia siedem dni. W tym czasie pozbył się dwóch zębów, wybili mu je, był też przypalany. W końcu nakazano mu opuścić kraj i zabrano obywatelstwo, oskarżając o bycie zwolennikiem Izraela. W związku z tym w głowie mojego kolegi narodził się dość szalony plan, chociaż nie można powiedzieć, że nie logiczny. Iran nie lubi Izraela, Izrael nie lubi Iranu. Iran nie lubi kolegi, zarzuca mu, że lubi Izrael i wyrzuca z kraju. Zasada „wróg mojego wroga”, więc teraz Izrael mnie pokocha i da mi obywatelstwo. Nie miałem niestety sposobu ani pomysłu jak mu przekazać, że to tak nie działa. Był pewien, że gdy stawi się w konsulacie Izraela, z miejsca otrzyma obywatelstwo i bilet do Ziemi obiecanej. Żeby zaskarbić sobie sympatię konsula wiózł mu prezent: irańską fajkę. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl tego, że wbija do konsulatu i wymachuje fajką, a na pytanie o co chodzi, odpowiada, że przyszedł po obywatelstwo i ma taki fajny prezent. Chyba gdybym nawet miał jak, to nie powiedziałbym mu, że ten plan raczej nie wypali. Tak w to wierzył, że nie miałem serca nic mówić. Bałem się, że jak pójdzie do ONZu, ci uznają, że nie ma człowieka, nie ma problemu i odeślą go z powrotem do Iranu, gdzie wjechać nie miał prawa. Jeżeli wróci, to pewnie jego wniosek gdzieś się zagubi albo akurat będą mieli przerwę świąteczną i nic nie będzie dało się zrobić z jego sprawą. Nim zasadniczo. Byłem załamany, jego bagaż to była jedna dziesiąta mojego, nie miał nawet ładowarki do komórki (aparat akurat miał). W tej smutnej sprawie było parę zabawnych akcentów. Mieliśmy tylko jedne sandały, moje, więc na zmianę w nich chodziliśmy po pociągu i do toalety. Miał jeszcze jednego tuńczyka, więc doprowadziliśmy go na grzejniku do stanu wrzenia. Gadaliśmy cały czas, dowiedziałem się, że w Stambule mogę sprzedać swój paszport za jakieś 1600 do 1800$. Nawet by się opłacało, tylko potem jednak trochę za dużo zabawy na granicach. Opowiadał mi o Iranie, o dziennikarzu, który poszedł do sklepu i już go nigdy więcej nie widziano w stanie żywotnym. Chodziło o Mohammada Mokhtariego, człowieka, który był nieco w opozycji do władzy i miewał pomysły takie, jak wolność 145

słowa, ale nie przesadzał z tym. 2 grudnia 1998 roku wyszedł ze swojej siedziby, żeby kupić żarówki. 8 grudnia zidentyfikowano jego zwłoki, przyczyna śmierci: uduszenie. O muzykach z Iranu – polecił mi Mr Banan i Mohammad Reza Shajarian. Zwłaszcza historia tego drugiego jest dość ciekawa. Urodzony w 1940 roku, życie spędził na doskonaleniu się w pasji muzycznej i kaligrafii. Nazywany jest największym żyjącym mistrzem tradycyjnej muzyki perskiej. Edukację rozpoczął pod okiem ojca, gdy miał zaledwie pięć lat, dla odmiany potem uczył się. Efekty są niesamowite, ciekawy głos, ale przede wszystkim muzyka, z jednej strony taka jaka kojarzy nam się z Iranem, z drugiej jednak o wiele bardziej wysublimowana i ciekawa. W 2003 roku wspierał odbudowę Bam, grał koncerty, żeby wspomóc odbudowę miasta. Dobra, to sobie w miarę spokojnie mógł, ale w 2009 wyraził poparcie dla protestów okołowyborczych, a wiadome, że za to nie mogło być nagrody. Co więcej, gdy prezydent powiedział, że protestują śmieci i kurz ( „dust and trash”), Shajarian powiedział, że jest głosem śmieci i kurzu. Poprosił też, aby media w Iranie nie grały jednego z jego największych hitów, utworu „Iran, the Land of hope” , bo obecna sytuacja w Iranie jest kurewsko daleko od land of hope. We wrześniu jeszcze dowalił do pieca nagrywając utwór „Language of Fire”, który jest odbierany jako próba dotarcia do sumienia policji. Tekstowo nie w farsi:

Lay down your gun, As I hate this very abnormal shedding of blood. The gun in your hand speaks the language of fire and iron, But I, before this fiendish tool, Have nothing but, the language of the heart, The heart full to the brim with love for you, Who are in love with the enemy. The language of fire and iron is the game of fury and bloodshed. It is the language of Genghis Khan. Come, sit down, talk, hear. Perhaps the light of humanity will get through to your heart, too. Lay down your gun, Come, sit down, talk, hear. Perhaps the light of humanity will get through to your heart too Lirycznie widać jak jest, muzycznie dla mnie jest świetnie. Jeżeli ktoś sobie chce posłuchać to http://www.youtube.com/watch?v=64PPDrnJ7BA , a jeżeli to przepadnie: Zabane Atash brzmi tytuł w łacince, nie brakuje klipów pełnych zdjęć z Iranu. Mój przyjaciel dał mi całą płytę Shajariana w prezencie. W jakimś sensie nie chciałem brać, w innym strasznie chciałem mieć. Siedzieliśmy i słuchaliśmy jej sobie z mojego laptopa. Czułem się nieco lepiej, jakoś starałem nie koncentrować się na fakcie, że nie jadłem nic od ponad doby. Chciałem, żebyśmy sobie razem oglądnęli „Taste of Cherry”, ale za nic nie chciało wczytać napisów, więc nie udało się. Nie żałowałem, w zamian pisaliśmy po moim kalendarzu, opowiadał mi o Iranie i ludziach, których podziwia. Umówiliśmy się, że napisze mi personalia, a ja sobie znajdę na necie. Shapour Bakhtiar, któż to mógł być? Ostatni premier Iranu, który po rewolucji uciekł do Francji, gdzie został zabity w 1991 roku. Premierem był całe 36 dni, ale próbował wiele zmienić: nakazał uwolnić więźniów politycznych, rozwiązał SAVAK i poprosił o trzy miesiące, po których chciał ogłosić wybory. Niestety, Chomeini nie zgodził się, uznał go za pachołka Szacha, chociaż ten zgodził się na jego powrót do kraju. W efekcie w kwietniu musiał uciekać z Iranu. Z emigracji we Francji wspierał ruchy dążące do obalenia Islamskiej Republiki Iranu, a za to mogła być tylko jedna kara, kara śmierci (jak podobno mawiał Łazar Kaganowicz: dla zdrajcy, swołoczy i kurwy jest tylko jedna kara: kara śmierci). 7 sierpnia 1991 roku wykonano ją, Bakhtiar wraz ze swą sekretarką zostali zabici przy pomocy noża kuchennego. Chociaż miał przydzieloną ochronę policyjną, jego śmierć odkryto 36 godzin po fakcie. Cytat z jego myśli: 146

„If everyone is free to say whatever they want, that’s called democracy. But if everyone acts whatever way they want, that’s not even anarchy. No government on earth could accept such a thing.” Czyli, możecie sobie pogadać, ale nie róbcie niczego, bo tego państwo nie zdzierży! Zaskakująco tak samo działa to i u nas. Popisz sobie na necie, pokurwuj na imprezie, ale na tym zakończ swoją działalność opozycyjną, więcej system nie zdzierży. Kolejne nazwisko do sprawdzenia, Mohammad-Ja’far Pouyandeh. Dziennikarz, też jakoś dziwnie zapadł na zdrowiu pod koniec 1998 roku. 8 grudnia opuścił swoje biuro. Następnie widziano go 11 grudnia, uduszonego. Nie kochał systemu. Zahra Kazemi, kanadyjko-iranka. Opuściła ojczyznę wcześnie w swym życiu, ale wróciła robić zdjęcia. Przez dość dziwaczny splot wydarzeń trafiła do więzienia Evin. Z tego, co wiem: Evin to najstraszniejsze, co można usłyszeć w farsi. Po 19 dniach ogłoszono jej zgon. Dopiero dwa lata później ktoś dokładniej przyjrzał się sprawie. Z kart medycznych wynikało jasno, że Zahra została zgwałcona i pobita, w wersji naprawdę bardzo okrutnej – złamany nos, połamane palce, powyrywane paznokcie. O dziwo, przyznano, że jej śmierć została spowodowana ciosami w głowę. Jeszcze kombinowali, że zemdlała i się uderzyła upadając, ale jaj bez, nie przeszło. Jeden z oskarżonych został uniewinniony, rozpoczął się proces drugiego, oskarżenie: częściowo zaplanowane zabójstwo. Wyrok? Niewinny! Zahra Kazemi umarła z powodu ataku serca. W jego trakcie zgwałciła się, połamała sobie palce, wyrwała paznokcie i złamała nos. Dobrze, że nie miałem jak tego sprawdzić w pociągu, bo tylko bym się załamał i płakał. Następnego dnia czułem się nieco lepiej. Odrzucałem ofertę metadonu, chociaż nie było to łatwe – wiedziałem, że wszystkie troski przeminą jak ręką odjął, ale wiedziałem też, że potem będzie zjazd jak z Kasprowego do Hali Gąsienicowej. Z racji ogarnięcia się zdałem sobie sprawę, że jestem wybitnie brudny i że nie myłem się od kilkudziesięciu godzin. Kibel czysty, ale prysznica nie weźmiesz (chociażby na pamiątkę), nie róbmy z szamba perfumerii. Gdy w okolicach 7 rano zatrzymaliśmy się w Kaiseri, wypytałem konduktora, ile będziemy stać i pobiegłem do sklepu po jedzenie. Wiedziałem już, że tuńczyk się sprawdza, wziąłem jeszcze colę, pięć różnych torebek herbat i zagrałem główną rolę w komedii „mój niemiecki” – bo okazało się, że to jedyny język obcy, jaki zna Turek. Zauważyłem, że wielu obywateli Iranu wysiada w Kaiseri. Mój towarzysz uświadomił mnie, że to irańskie miasto uchodźców i że to normalne. Szczerze, nie chciałbym tam wysiadać, wyglądało naprawdę nędznie, parę budek na peronie właśnie się składało do snu, chociaż była dopiero 7 rano. Chyba im się nie chciało nawet wstawać. Dalszy przejazd spełniał standardy Polski: kible zamknęli, staliśmy w szczerym polu dobre dwie godziny, Kolejki do kibla jak za PRLU-u, nie mam pojęcia, co ludzie tam tyle robili. Dowiedziałem się, że jestem podobny do Ahmadineżada, bo się nie golę. No cóż, dla Irańczyków ich prezydent nie jest mistrzem elegancji, ale on jednak nie jeździ kilku dni pociągiem po krzakach. Jakieś 3/4 pociągu przewoziło powietrze. Nie wiem, dlaczego było potrzeba aż tylu wagonów, ale przynajmniej ichnie PKP nie strajkowało. W sumie miałem to gdzieś, więcej się toczyliśmy niż stali, może być, lepiej niż w domu. Mój towarzysz bawił się całkiem dobrze, machał zieloną flagą do innego pociągu, o dziwo odpowiedzieli mu tym samym. Im więcej z nim rozmawiałem, tym bardziej się bałem o jego dalsze losy. Był przeświadczony, że świat jest dobrym i fajnym miejscem, że po wyrwaniu się z Iranu będą go czekały już tylko przyjemne rzeczy. Na delikatne pytanie, czy ma walutę, odparł, że tak, ma riele. Ech, za łatwo możesz tego w Stambule nie wymienić. Im dłużej jechaliśmy, tym bardziej się denerwowałem. Pociąg miał opóźnienie, mnie się nigdzie nie spieszyło, ale problem dotyczył komunikacji – pociągi z Iranu przybywają na dworzec Hayderpassa, który jest w Azji. Większość atrakcji jest w Europie, a co było ważniejsze: hostele są w Europie, w części azjatyckiej słabiej z tanim zakwaterowaniem. Ostatni prom łączący te miejsca odpłynął, zanim dotarliśmy, więc nie miałem zbyt radosnych myśli, wizja noclegu w porcie średnio zachwycała, może bardzo zimno nie było, ale jednak, był już prawie grudzień. Ostatecznie do Stambułu dotarło siedem osób, pociąg miał chyba również siedem wagonów. Genialne, gdyby dali każdemu jeden, to byłoby niemal podróżuj jak Stalin. 147

Na szczęście potrzeba matką wynalazku, jeszcze dobrze nie wysiedliśmy, gdy zatrzymała nas pani i zapytała, czy chcemy taryfę. Pamiętałem, ile kosztowała taryfa w Trabzonie, bałem się pytać, ile w Stambule, ale na szczęście okazało się, że zbierają po cztery osoby do każdego auta, płaci się 10 lir za twarz. Wyboru wielkiego nie było, no nie chciałem siedzieć w porcie do rana, żeby oszczędzić parę lir. Mój kolega twierdził, że zna hotel, gdzie pracuje jego kolega i przyjmą nas obu za 15 dolarów – wychodziło mi, że to będzie jakiś wybitnie podły burdel. Na szczęście reszta pasażerów taksówki to także byli Irańczycy, więc powiedział im dokąd jechać, oni powiedzieli kierowcy. Tak pogadał, że nam zapłacili za kurs, chciałem oddać, bo w końcu nie byłem uchodźcą, no i głupio, żeby ludzie z Iranu mi stawiali przejazdy, ale nie chcieli wziąć. On zaś był zaskoczony, że się dziwię, przecież to normalne, że trzeba sobie pomagać, oni znają Stambuł i mają więcej kasy, my nie znamy i mamy mniej, czemu mieliby nam nie pomóc? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem jedno: w Europie to tak raczej nie działa. Na tym niestety skończyły się sukcesy finansowe wieczoru: w hotelu jego kolega akurat miał wolne, przyjmował skończony łysy buc turecki, który chciał 35 dolarów za nas obu i ogólnie traktował jako pewną upierdliwość, która przeszkadza w oglądaniu telewizji. Wiedziałem, że tanio nie będzie, więc przyjąłem to w miarę spokojnie, mój przyjaciel nie. W końcu niby stargowaliśmy na 30$, ale dał taki kurs wymiany, że i tak zapłaciliśmy bliżej 35$ niż 30$. Próbowałem wytachać trochę zniżki na to, że jak będzie taniej, to dłużej zostaniemy, ale pan uznał, że lepiej zarobić szybko dużo niż powoli więcej. Nie chciało mi się uczyć go przedsiębiorczości i wyjaśniać mu, że widzę, że ma pusty hotel i że może chciałby to zmienić. Miałem serdecznie dosyć, zapłaciłem i do pokoju. Tam dopiero mój kolega zajarzył, że nas wychujali i poszedł walczyć o zwrot tego, na co nas nacięli. Powrócił po chwili, w ciężkim szoku: - Jak to możliwe, pokazałem temu człowiekowi, że źle nam policzył, a on nie chciał oddać pieniędzy? – pytał na migi. Witamy w Europie. Pokój miał łazienkę, ale dowiedzieliśmy się, że będzie czynna rano. Kolejny dzień bez mycia się, jaka różnica w sumie, już tyle ich było… Mój kolega się rozkręcał, rozważał, czy nie powinniśmy zaprosić dziewczynek, które w stadach sprzedawały się w okolicach hotelu, ale storpedowałem ten pomysł. Bardziej niż na dziewczynki miałem ochotę na coś ciepłego, mijał kolejny dzień przeciągnięty na jakimś zdobycznym żarciu, powoli odbudowywałem żołądek po przygodzie z metadonem. Zasypiałem dzieląc pokój z uchodźcą z Iranu, co miało pewien urok, ale wówczas marzyłem o tym, żeby jednak dzielić ten pokój z kimś innym. Do kogoś innego miałem jednak jeszcze dobrze ponad dwa tysiące kilometrów.

148

XVII. Crossing the Bridge

“A street in Constantinople is a picture which one ought to see once not oftener.” - Mark Twain Kąpiel nie groziła oparzeniem się, ale przynajmniej rano była woda. Mój przyjaciel poszedł dopytać się, kiedy będzie śniadanie, ja wiedziałem kiedy, ale nie miałem serca mu powiedzieć. Wrócił dość szybko, hotelowy cham powiedział, że jak zostaniemy jeszcze dwie noce, to pojutrze dostaniemy śniadanie. Podziękowaliśmy mu za chujowy nocleg i jeszcze gorszą obsługę, po czym ruszyli w miasto. Mój przyjaciel chciał wymienić pieniądze, ale nie w tureckim kantorze, bo Turcy oszukują. Na szczęście miał namiary na jakiś irański, więc przejechaliśmy kawałek, żeby zobaczyć, czy tam nie oszukują. Miał riale, więc może dobrze, że nie próbował u Turków, chyba by nie poszło. Kasę udało mu się wymienić, ale starszy pan z kantoru bardzo popsuł mu humor. Kazał wracać do Kayseri, że tam jest miejsce pobytu dla ludzi z jego statusem, że w Stambule nic dobrego go nie czeka i że nie bardzo może tu być. Musiał sobie kupić bilet za większość swoich pieniędzy. Nigdy w życiu nie było mi żal nikogo tak, jak jego wtedy. Co jeszcze głupsze, przecież byliśmy tam dopiero co, że też biedak nie wiedział. Pozostawała nadzieja, że w Kayseri będzie miał więcej szczęścia. Zaskoczył mnie wyjaśnieniem, że musi tam jechać, bo ONZ w Stambule ma przerwę z powodu odbywania pielgrzymki do Mekki, natomiast ci z Kayseri nie pojechali do Arabii Saudyjskiej. Skinąłem ze zrozumieniem głową. Przeprowadziłem się do hostelu w centrum miasta, wyglądał o wiele lepiej niż ten pierdolnik w kurwodystrykcie, do tego kosztował osiem euro za noc w dormitorium. Przyjaciel zostawił bety i gdy ja zajmowałem pokój, ten zaczął opowiadać pracownikom hostelu o swojej walce o wolność Iranu. Wykazali się umiarkowanym zrozumieniem i wyraźnie odetchnęli z ulgą, gdy go zabrałem na spacer po Konstantynopolu. Poszliśmy w miasto, po tanim Iranie Stambuł to był szok. Turecka lira to dwa złote, precel kosztował 0,75 liry, więc jeszcze do przeżycia, ale za omlet z herbatą dałem prawie dychę. Nie bardzo miałem pieniądze, żeby i jemu coś kupić, oferowałem połowę swojego posiłku, ale powiedział, że nie jest głodny. Cholera, no nie kłam, siłą cię nie będę karmił, ale wiem dobrze, od kiedy nie jadłeś. Chodziliśmy po darmowych atrakcjach, wyszukiwałem ich usilnie, bo nie będzie przecież wydawał na wstępy w swojej sytuacji. Najpierw groby sułtanów, mój przyjaciel cieszył się, że jest wersja w farsi i upewnił się dobre cztery razy, czy to zauważyłem. Następnie Błękitny meczet, widok powalający, 43 metry, które wyglądają tak monumentalnie, jak mało co w życiu widziałem. Byłem wcześniej w Stambule, ale praktycznie nic nie pamiętałem, odkrywałem to wszystko na nowo. Tu jednak musieliśmy poczekać, aż skończą się modły, potem zaś było już tylko piękne szczęście. W porównaniu z Iranem atmosfera meczetu była niemal piknikowa, ludzie rozmawiali, łazili spokojnie i tłukli tony zdjęć. Mój przyjaciel był jednocześnie zachwycony i przerażony ogromem miasta, ilością turystów i tym, że farsi nie jest pierwszym językiem. Zmęczeni jak diabli usiedliśmy koło meczetu, gdzie dołączył do nas kot. - Cat small very good – przekazał mi przyjaciel. Potem jednak ich kontakty pogorszyły się, okazało się, że cat small nie reaguje na polecenia we farsi, co doprowadziło do uznania go za kota tureckiego i ogólnej pogardy dla jego jestestwa. Mnie trochę oczy wyszły z orbit, jak znalazł jakiś kranik i sobie przeprał przy nim skarpetki, następnie zaś powiesił koło meczetu. Innego bym opieprzył, ale co jemu miałem powiedzieć? Miał trzy zmiany ciuchów, dobrze, że mimo ostatniego dnia listopada temperatura sprzyjała suszeniu. Cat small very good cieszył się niesmall popularnością, turystki z Australii postanowiły zrobić sobie z nim zdjęcie. Trochę im zapał przeszedł, gdy mój przyjaciel rzucił się im pomagać, przy okazji nieco przekraczając granice kontaktu fizycznego przyjęte na zachodzie. 149

Dowiedziałem się, że kot we farsi to gorbe, natomiast pies to saik. Poszliśmy nad morze, miał jeszcze jednego kolegę w hotelu w Stambule. Niestety, nie wiedział w jakim, wiedział, że gdzieś nad morzem. Większa była szansa na to, że kurwie trafi się dziecko, niż że cokolwiek znajdziemy. Połaziliśmy wzdłuż morza i popatrzyli sobie na to wszystko – koty, rybaków, dzieci, które na pewno powinny być w szkole i stada sprzedawców różnej chińszczyzny w rozumieniu pamiątkowo-zabawkowym. Najbardziej intrygowała mnie odpustowa atrakcja strzelania do balonów. Paru chłopów ustawiło się wzdłuż wybrzeża i za kilka lir można było spróbować szczęścia. O dziwo, ludzie próbowali. O żadne dziwo, w nic nie trafiali. Pewnie większe szanse mieli trafić w Cypr niż w balony, ale byłem zaskoczony, że ten stary trik działa i tutaj. Nie wiem nawet, jak się wpakowałem w to, że mój przyjaciel zaczął mi opowiadać o mułłach, w tym o dwunastym, który żyje i ukazuje się dobrym ludziom. Chyba miało to związek z wizytą w kiblu na stacji benzynowej, gdzie oboje przeżyliśmy zaskoczenie: on, że kibel kosztuje aż pół liry, ja że tylko pół liry. Coś zaczął z nimi gadać i chyba w końcu uznali, że te pół liry nie warte zachodu i nas puścili bez płacenia. Koło 16 przybyliśmy do hotelu, odebrał swój bagaż i rozpoczęliśmy procedurę pożegnania. Nie miałem słów. On też nie miał. Pierwszy zaczął płakać, ja chwilę potem. W końcu dobył najcenniejszego, co miał, irańskiej fajki, która miała być jego przepustką do Izraela. Dał mi ją. Nie chciałem przyjąć, miałem nadzieję, że może naprawdę mu się gdzieś przyda, ale kazał mi wziąć i szybko odszedł. Zostałem na krawężniku, w rękach miałem prezent, a w sercu i duszy sam nie wiem co, ale nic przyjemnego. Nie wiedziałem, co robić. W trybie automatycznym wziąłem laptopa, wlogowałem się do hostelowej sieci i tak siedziałem odpisując na wiadomości i zapewniając, że przeżyłem Iran. Było mi źle, pusto i samotnie. Dziwiłem się, że jest wieczór, a ja nie leżę pijany. Dziwiłem się, że wcale nie mam ochoty na piwo ani wino. Męczyło mnie to, że jestem w ciepłym, tanim, wygodnym hostelu, a mój przyjaciel tuła się gdzieś po dworcu lub też jedzie do Kaiseri, gdzie pewnie nikt mu nie pomoże. Wrzuciłem laptopa pod poduszkę i poszedłem do miasta. Kupiłem dwa piwa, siadłem nad morzem i popijając zastanawiałem się, co w tym takiego fajnego. Przy drugim zacząłem rozumieć, ale wtedy akurat dosiadł się do mnie lokalny. Byłem jeszcze bardzo w trybie Iranu, jakoś nie mogłem zakodować, że Bosfor, na który patrzę, to granica między moim ulubionym kontynentem, a kontynentem, na którym przyszło mi żyć. Nie spodziewałem się niczego złego. Ten pieprzył w łamanym anglotureckim i włączył koszmarne dicho z komórki. Tarkan przy tym to Cohen, ale nie chciałem być niegrzeczny, więc się uśmiechałem jak durny. Ten zaczął śpiewać, ja zacząłem się zastanawiać, czy lepiej spierdalać, czy też go wyczekać. Miałem jakieś banany z podróży, spytałem, czy może by nie chciał – sam miałem dosyć, nienawidzę wyrzucać jedzenia, więc prędzej się porzygam, niż coś wywalę. Paliliśmy sobie wspólnie, nawet podzieliłem się z nim winem, które jakoś mi się kupiło po drodze. W końcu zapytał mnie, czy mogę mu pokazać swoje dokumenty. Daję prawo jazdy, mówię, że Poland, Europe, tam trochę w górę od was. Ten pyta, czy dam mu pooglądać swój portfel. Nie bardzo chciałem i zaczęło mi to chujowo wyglądać, więc poprosiłem o zwrot dokumentu. Gdy wkładałem prawo jazdy do portfela, ten sięgnął i wyrwał mi pięćdziesiąt lira. Chyba myślał, że jestem pijany, albo że z opcji wrażliwy kulturoznawca na krańcach świata. Trochę się pomylił, przewróciłem go na plecy, butelkę z piwem chwyciłem jak broń i wycedziłem przez zęby, że mu zapierdolę nią w łeb, jak natychmiast nie odda mi pieniędzy. Jego znajomość angielskiego uległa pewnemu polepszeniu, chwilę jęczał, ale chyba mój wyraz twarzy (a raczej gotowa do rozjebania się na jego głowie butelka wina) sprawiły, że 50 lira się znalazło, a pan spierdalał aż miło. Musiałem mieć dobry dzień i wyglądać dość zdecydowanie, ale sam wiem, że gdyby nie chciał oddać, to bym mu tę butelkę rozpierdolił na głowie i odebrał sobie sam, co moje. Tak mnie to wkurwiło… Nawet nie sam aspekt finansowy, ale koleś siada, niby chce się przyjaźnić, gra chujową muzykę, którą kurtuazyjnie określasz mianem interesującej, dajesz mu papierosy, wino i banana, a on w zamian próbuje cię okraść. Pomyślałem, że nie będzie takim złym pomysłem przeniesienie się kilkaset metrów dalej, tak na wszelki wypadek, gdyby spotkał kolegów i jednak chciał mnie przekonać, że to jemu bardziej przyda się te 50 lira niż mnie. 150

Dwa piwa, butelka wina. Co tam, poszedłem do pobliskiego monopolowego. Za ladą był pan, który miał wielką potrzebę pogadania sobie. Ponieważ miał super angielski, spędziłem tam dobre 20 minut. Mieszkał niemało czasu w Holandii i podobał mu się ten model państwa, uważał, że to wspaniałe, że można być kim się chce (nawet gejem! – co podkreślił) i nikomu to nie przeszkadza. Bardzo chciał, żeby Turcja kiedyś też taka była, ale powtórzył mi chyba ze trzy razy: Stambuł to nie Turcja. To zajmie wiele lat, a nawet może się nigdy nie udać. Pogadaliśmy o ludobójstwie Ormian (zdecydowanie uważał, że taką nomenklaturę powinni przyjąć ich wodzowie) i Pamuku, którego nie znał (i chwała, bo ja też nie bardzo, ale chciałem błysnąć, że w noblistach się orientuję). W końcu wziąłem dość drogie wino za 12 lira, bo zarzekał, że dobre i mówił, żebym koniecznie wrócił jak będzie jego brat, bo on może dawać tylko mały discount, ale brat-właściciel sprzeda mi o wiele taniej, bo tu wszystko ze strasznym przebiciem jest. Do tego pozwolił mi skorzystać ze sklepowej toalety, więc moja opinia o Turkach uległa delikatnej poprawie. Wróciłem na nadmorskie skały, usiadłem sobie tak, żeby mnie nie było widać i żeby nikt się nie dojebał i poszedłem na całego. Kurwy, wino i pianino. Czyli podróbka ipoda z Malezji wygrywała Tori Amos, piłem wino z butelki i myślałem sobie, co też u mojego przyjaciela. Pewnie bez większych problemów znalazł autobus, na tyle rozgarnięty był, i jechał w stronę Kaiseri. Siedział w busie, nie wiedział, co go czeka, nie zna języków, miał niemal zero pieniędzy, trzy pary gaci i minimalną wiedzę o świecie. Ja siedziałem na skałach nad Bosforem i zacząłem odczuwać coś bardzo przyjemnego. Poczucie spełnienia. Pomyślałem, że nawet jeżeli teraz zaraz tu umrę, albo już nie będzie mi dane nigdzie pojechać, to udało mi się tyle zobaczyć, że życia nie zmarnowałem. Przez parę lat miałem niemal obsesję, żeby odwiedzić wiele miejsc i w końcu mi to przeszło. Oczywiście dalej chciałem jeździć, ale po zdobyciu Iranu poczułem, że najważniejsze za mną. Perspektywy wyglądały nienajgorzej, zwłaszcza gdy myślałem o moim perskim przyjacielu: pierwszy raz od dawna zacząłem zbliżać się do domu, gdzie było parę osób, które na mnie czekały. On nie miał do czego wracać, dopóki system się nie zmieni, czyli być może nigdy. Miałem paszport, który jest uznawany za dość dupiany, ale jednak, mogłem wjechać do kilku krajów bez większych problemów. On miał irański w jedną stronę. Rozsądnie patrząc, miałem pieniądze tylko na przeżycie, ale wobec tego, co on miał, to była fortuna. Wtedy też zdałem sobie sprawę z dość istotnej rzeczy. Nigdy nie zapytałem go o imię. Przez te kilka wspólnych dni nigdy nie było mi potrzebne. Nie wiem, jak się nazywał. Został dla mnie duchem Zielonej Rewolucji, człowiekiem, którego nie zabili, który nie był na tyle ciekawy, żeby trafić do telewizji czy gazet, ale który swoim zapałem i pasją wygrywał ze zdrowym rozsądkiem. Przegrywał niestety z rzeczywistością, zaś najbardziej przerażał mnie fakt, że wszystko wskazywało na to, że to dopiero początek jego porażek. Tak mnie to wszystko wkurwiało… Znam stada osób z tak zwanego świata zachodu, które są o wiele głupsze od niego albo nawet nie głupsze, tylko raczej bardziej podłe i zachłanne, ale one nie muszą się martwić każdym dniem. Nie, oni zostali zrobieni z polskim-angielskim-amerykańskim-holenderskim certyfikatem jakości i już nikt im tego nie odbierze, choćby nie wiem, jakim skurwysyństwem się wykazali. Miliony obywateli Iranu to cudowni ludzie, których z wielką radością widziałbym jako swoich sąsiadów, ale ich certyfikat jakości jest o wiele gorszy, więc raczej nie będzie to miało miejsca. Pozostawimy ich na obrzeżach naszej cywilizacji iPoda i Facebooka, gdzieś we wschodniej Turcji. Ewentualnie mogliby zamiatać, ale chyba jednak lepiej, żeby się tu nie zbliżali. Wróciłem do hostelu. Trafił mi się standardowy zestaw turystów, hippis z Hiszpanii i przeżywający drugą młodość biznesmen z Niemiec w wieku 50+. Poza tym była obsługa, która grała w bilarda, innych klientów brak. Rzut okiem na ceny w barze pozwolił zrozumieć fenomen braku gości: szklanica chujowej whisky kosztowała 12 lira. Piwo po 6, ale i tak nie było, więc sobie przyniosłem ze sklepu. Powitanie z alkoholizmem po miesięcznym rozstaniu szło mi świetnie. Niestety, innym gościom chciało się bardzo gadać i w końcu stałem przed hostelem paląc jednego od drugiego i biorąc udział w durnej hostelowej rozmowie. O ile Hiszpan był sensowny, o tyle Niemiec sprawiał, że żałowałem, że w 1945 Stalin nie rozkręcił się bardziej. Misję biznesową miał w sercu, zaczął tak, że głupiej się nie dało: - Nasz hostel ma sprytną politykę cenową, utrzymując wysoką cenę alkoholu sprawia, że nie ma tu przypadkowych osób. 151

- W ogóle nie ma tu nikogo poza naszą dopijającą się trójką. Daleko z tym zajadą, skoro w sklepie obok jest wszystko pięć razy taniej – odpowiedziałem mędrcowi. Nieco zdurniał, bo chyba liczył, że klasnę w dłonie i przyznam mu rację, a także medal za spostrzegawczość. Jednak nie był z tych, co się poddają: - Cena gry w bilard również zniechęca lokalne mendy od przyjścia tutaj Tu Hiszpan zaczął pierwszy. Na dwa głosy wyjaśniliśmy panu, że to naprawdę nie jest wielka sztuka kupić dwa stoły i mieć przy nich zero osób, bo cena za grę jest zbyt wysoka, nawet dla gości. Widział, że przegrywa, więc zdecydował się na atak personalno-narodowy: - Tak, no nie jest tanio, niemniej taniej niż w Hamburgu. Chociaż rozumiem, dla Polaków czy Hiszpanów to może być drogo. Toś się chuju doigrał. Wyście wojnę przegrali, a my wygrali! - Hamburg? Byłem tam kiedyś, koszmarne miasto. Same kurwy, drożyzna i strasznie chujowe kluby. Tu go wcięło. Przecież to oczywiste, że spotkani w hostelu goście chwalą nawzajem swoje miasta i opowiadają, jak bardzo marzą, żeby tam jeszcze wrócić, najlepiej w towarzystwie spotkanej osoby, która to pokaże nieznane nam zakątki. On chwilę wcześniej wykonał to w temacie Krakowa i ewidentnie liczył na zwrotkę w temacie Hamburga. Hiszpan też mu jakoś zapyskował, więc atmosfera raczej nie była z tych, co zachęcają do gaworzenia. Okazało się, że zamknęli nam monopolowy na rogu. Nawet nasz niemiecki fan wysokich cen nie zamówił sobie niczego w hostelowym barze, który miał taką mądrą politykę wobec klientów. Wspólnie z Hiszpanem dopiłem ostatnie piwo (zaznaczam, że moje, ale mam dobre serduszko i się podzieliłem) i poszliśmy spać. Kac. Zapomniałem, co to. W sumie nawet fajnie, trochę jakby witać z dawna nie widzianego przyjaciela. Dobra, na podbój miasta. Hint na Stambuł: jak herbata jest za lirę, to będzie z chujowych granulek, najpewniej pomarańczowych. Lepiej już dopłacić do kawy albo pić wodę z kranu. Jakieś tosty, jakieś kanapki z jakimś widokiem na jakiś Bosfor, niech jakoś będzie, chociaż jakoś drogo. Poczłapałem do cuda świata, Aya Sofia czy Hagia Sophia, jak komu lepiej. Ostatnio widzieliśmy się w 1998 roku. Nic nie pamiętałem. Bilet 20 lir. Warto. To naprawdę atrakcja z górnej półki, ale dlaczego aż tyle? Właśnie dlatego. Jeżeli ktoś wierzy w zjawiska nadprzyrodzone, to uzna, że zwróci mu się dzięki płaczącej kolumnie – należy w nią wsadzić kciuk i wykonać obrót o 360 stopni dłonią. Jeżeli nam się to uda, a ponadto kciuk będzie wilgotny, to nam się powiedzie. Widziałem, że ludzie to robili i tylko przez wrodzoną delikatność i takt nie powiedziałem im, gdzie z równym skutkiem mogą sobie wsadzić kciuk i pomyśleć życzenie. Podobały mi się też zakazy palenia w katedrze, noż niesamowite, nie można? A już chciałem irańską fajkę rozpalać. Co ciekawe, podobno co jakiś czas osypuje się mozaika. Można uwierzyć, bo niektóre pochodzą z X wieku, więc „oczko się odlepiło temu misiu” nie jest takie dziwne. Dziwne jest, że co odpadnie, to zamiatają i wywalają. Wierzyć się nie chce, ale wierzę. Z takich mniej standardowych ciekawostek: żona (Teodora) fundatora (Justyniana I Wielkiego) była aktorką, prowadziła się całkiem fajnie i według słów Prokopiusza z Cezarei „często szła w gościnę z dziesięcioma lub więcej młodzieńcami” . Była też nazywana Teodorą z Burdelu i zachowały się jej opisy imprez z gęsiami, a także piękna mądrość o tym, że żałuje, iż bóg obdarzył ją tylko trzema otworami, które mogą dać jej rozkosz. Gdy już się ukulturalniłem i zapoznałem z dziedzictwem przodków, poszedłem do biur podróży. Wyszło mi, że jechać można niemal wszędzie, ale cena, to inny temat. Drogo. Do Polski taniej może być samolotem niż autobusem. Poszedłem na bazar, który przez wielu uważany jest za pozycję obowiązkową na turystycznej liście. Dla mnie przejść raz i uciekać, klimatem nie ma startu do Iranu czy Syrii. Można sobie kupić niemal to samo, co wszędzie, ceny nie z zachęcających. Wieczorem wróciłem do znajomego monopolowego. Tym razem za ladą był brat. Uwierzył w opowieść o dniu wcześniejszym. Dostałem solidny discount. Wieczór kończyłem płacąc drzazgami euro za kolejne piwa. Pytałem go, czy jako Turek uważa, że warto iść do pałacu Topkapi za 35 lira. Powiedział, że nie. Tak, pałac jest zajebisty, ale im mniej osób zapłaci tę bandycką cenę, tym większa 152

szansa, że z niej kiedyś zejdą – jego słowa, nie moje. Siedziałem w mej nadmorskiej samotni i upijałem się myśląc o tym, jak spędza czas przyjaciel w Kaiseri. Chciałem sobie wmówić, że nie koszmarnie, ale nawet po sześciu piwach nie udawało mi się to. Brakowało mi go, chociaż raczej przez współczucie, niż nagle obudzone matczyne odruchy wewnątrz duszy. W hostelu spotkałem Hindusa z Teheranu. W końcu przyleciał i dostał wizę na lotnisku. Delikatnie sugerował, że mogę mu dać moje Lonely Planet, ja nie bardzo byłem pewien, czy chcę. Jednorazowych przyjaciół z dnia poprzedniego nie było, poszedłem spać.

„Żadna wizyta w Stambule nie jest kompletna bez odwiedzenia pałacu królewskiego” - głosi przewodnik. No cóż, moja nie była. Co gorsza, bez pływania po Bosforze, to też nie można mówić, że było się w Konstantynopolu. Łaziłem, żarłem te ich precle i ogólnie nie byłem w tym mieście, bo nie przepłynąłem się po Bosforze. W końcu polazłem na dworzec, gdzie jakiś pan bardzo chciał mi pomóc. - Idź pan stąd! Wynoś się pan! Do dupy z taką pomocą! Wie pan co robię, jak potrzebuję pomocy? O! KUPUJĘ PRZEWODNIK! Wszystko na wyciągnięcie ręki! A pan mi będziesz zaiwaniał plecak. WYPIERDALAJ PAN Z TAKĄ POMOCĄ! Bo panu w dupę strzelę!!! Ilość biur podróży na dworcu Yusuf Pasa powala, ponad setka. Macedonię obsługuje biuro numer 88 – miałem takie info z 2007 roku, w 2009 było prawdziwe, więc pewnie nadal jest. Bilet do Skopje kosztował 95 lira. Po rozmowie zszedłem do 92, ale i tak… Facet chciał ode mnie zapłatę w Euro, oczywiście oferując bardzo konkurencyjny kurs wymiany. Dałem mu liry, całą orkiestrę. Upierał się na euro, więc spytałem w końcu, czy przez noc Turcja weszła do strefy czy też może skończy się wydurniać. No właśnie, więc może weźmiesz sobie te banknoty z Ataturkiem i na tym zakończymy temat. Kończ pan panie Turek, my już przegrajmy ten Stambuł 92 liry do zera, ale to daje nam awans do Macedonii. Żarcia na dworcu Yussufpassa nie brakuje. Żarcia wegetariańskiego brakuje. Wymyśliłem, jak przechytrzyć system: wezmę kebab za lirę, mięso dam kotom, zjem same sałatki. Z braku sałatek i jakiekolwiek sosu skończyłem na jedzeniu suchej bułki z podłym mięsem. Chcę do domu. Pod wieczór wyjechaliśmy. Pustawy bus, standard do zaakceptowania. Oczywiście na pokładzie musiał być bileter, który nie miał nic do roboty, więc łaził bez sensu w tę i nazad. Siądź sobie pan, gdyby nie ty, to bilety pewnie byłyby tańsze, a tak masz robotę, ciesz się, nie udawaj, że do czegoś jesteś potrzebny, bo tylko wkurwiasz zebranych. Na granicy zaczęła się zabawa: fajki o wiele tańsze niż w Turcji, alko też nieco lepiej. Poczarowałem, co mam w drobnych, co w papierze i wybrałem zestaw młodego podróżnika, wagon Chesterfieldów i litr whisky. Jednak zanim jeszcze dobrze wszedłem do sklepu, rzucił się do mnie kierowca, żeby mu kupić trzy wagony i przewieźć. Po tej chwili na Bliskim Wschodzie i pomny doświadczeń zapytałem: - Dobrze, a co ja z tego będę miał? - Wpis do CV, bezcenne doświadczenie i satysfakcję z dobrzej wykonanej pracy, a po odbyciu stażu możliwość zatrudnienia na pełen etat – odpowiedział. Obiecałem kibicować mu z dystansu. Nie przemówiło to do niego. Tak szczerze, to się na mnie wkurwił. Może gdyby nie wrzucił mi do koszyka fajek, wódki i nie huczał na mnie po turecku, to nasza przyjaźń ułożyłaby się inaczej. Pokarało go za nieznajomość języków. W końcu wcisnął chyba z dziesięć wagonów starszym kobietom, które też pokupowały tony wyrobów tytoniowych, ale widać było, iż kierowca pomylił im się z bogiem i boją się cokolwiek powiedzieć. Kilka metrów dalej zaczęła się impreza. Kazali wysiąść i zabrać ze sobą wszystko. Potem rzucili się z psami do busa i zaczęli energicznie trzepać. Autobus. Zastanawiałem się, czy to nie dobry moment, żeby rozpocząć przygodę z whisky, w końcu byłem już niemal w Bułgarii, tam jakoś bardzo nie szokuje ludzi, że pijesz w busie (wiem, bo piłem). Znaleźli papierosy należące do kierowcy, który zdecydowanie nie był urodzonym przemytnikiem – telepał się, denerwował, pocił, palił peta za petem. Starsze babcie w końcu wzięły fajki na siebie, celnicy nie uwierzyli, ale nie mieli wielkiego pola manewru, puścili nas. 153

Pierwszy postój pozwolił mi pozbyć się ostatnich lir i nakupić żarcia, którego wcale nie potrzebowałem, ale lepsze żarcie niż liry. Drugi postój był po to, żeby pan kierowca sprzedał fajki. Była noc, im bardziej chciałem się wyspać, tym bardziej mi się to nie udawało. Coś mi mówiło, że to nie jest dzień na whisky, czekała nas jeszcze jedna granica, ale nie sądziłem, że między Macedonią a Bułgarią będą jakieś problemy. Niemniej, uznałem, że lepiej pozostać na chodzie na wypadek, gdyby ktoś chciał mi sprzedać darmową wizę, czy pobrać taksę klimatyczną. Koło 1 zasnąłem. Me szczęście skończyło się koło 3:30, gdy łysy, tłusty, zapocony kretyn w mundurze wykorzystał daną mu władzę i wszystkich pobudził. Okazało się, że poza tym, że jest idiotą, jest też celnikiem. Jezus miał do czynienia z tą grupą zawodową, poszło mu lepiej niż mnie, on żywił do nich sympatię, a ja skurwysynów nienawidzę. Jak to bywa o 3:30, była noc. Padało jak diabli i było raczej chłodno, nie takie dziwne, zaczął się grudzień. Pan kazał nam się ustawić, wyjąć wszystkie rzeczy i otworzyć je. Przeszedł, pomachał kijkiem, poprzewalał wszystkim zawartość betów i przeprowadził ze mną interview. Strasznie intrygowała go moja irańska wiza, oglądał i pytał, gdzie, kiedy i po co. Cudowne interview nad ranem, odpowiadałem półsłówkami, każde starając się naznaczyć piętnem „spierdalaj baranie”. W końcu sobie pogadał z każdym i zniknął. Podczas jego absencji próbowałem ustalić, czy coś przegapiłem i Bułgaria z Macedonią znalazły się w stanie wojny. Po trzydziestu minutach pozwolił nam się spakować i jechać dalej. Wiadomo w jakim stopniu wszyscy byliśmy przemoczeni, daszek, który tam był, niewiele pomagał. Już mniejsza o mnie, ale było parę starowinek w chustach, im to dopiero to kretyńskie przeszukanie musiało dopierdolić. Ilu takich zakompleksionych skurwysynów jest utrzymywanych przez każdy kraj? Ilu takich fiutów dostaje etaty, pensje, przywileje, a potem emerytury? Za wykonywanie tak idiotycznej, nikomu nie potrzebnej, a wielu przeszkadzającej, gównianej roboty? Rozumiem, że Bułgaria to granica Unii, ale przecież wyjeżdżamy z Unii, nawet gdybyśmy chcieli coś przemycać, to i tak Bułgaria na tym zyska. Macedończycy byli minimalnie mądrzejsi od swoich bułgarskich kolegów. Wylosowali trzy staruszki, którym przetrzepali bagaże. O dziwo, nie znaleźli w nich broni masowego rażenia. Udało się za to wykryć transport trzydziestu tamponów, wezwano właścicielkę i zadano jej serię pytań. Zdała egzamin, oddali jej tampony. Następnie zapytano, czyj to plecak, bo jakiś różny od wszystkich innych tobołów. Niestety, to był mój plecak. Wyczłapałem do nich, dowiedziałem się, że to very good bagaż i żeby tak trzymać. Myślałem, że się na nich rzucę i ich zabiję. Kusiło zapytać, czy nie chcieliby nam wsadzić przetykacza do kibla w dupę, po co się bawić w subtelności, jak gnoić, to na całego! Niemniej poszło i tak o wiele szybciej niż z Bułgarami, już trochę po 4 mogłem powrócić do prób wyrwania snu z tej nocy. 6:20 czasu tureckiego, 5:20 macedońskiego. Skopje, wysiadać. Za jakie winy… Dworzec. Socrealizm spotyka Europę, dworzec jeszcze nie wie, komu kibicować. Miałem bardzo ogólne namiary na hostel, postanowiłem poczekać, aż otworzy się informacja turystyczna, co miało nastąpić o 7 rano. Na szczęście działał bankomat i kawiarnia. Okazało się, że Macedonia emituje najpiękniejsze banknoty świata, a moja karta działa, siedziałem i patrzyłem na ich pieniądze i robiłem wow. Żal wydawać, chociaż nie do końca, bo dostaje się drobne, które też są śliczne. Kawiarnia i jak miło, jakie cudowne Bałkany, pyszny burek za 50 dinarów, jakieś 3,5 PLN, do tego jogurt za 20, życie może być piękne, nie wspominając nawet o tym, że sprzedawczyni kleci angielski. Miałem jeszcze godzinę do otwarcia się tourist info punktu. Łaziłem i nie wierzyłem: rozkłady jazdy jasno mówią kiedy, w ile, za ile i dokąd, jakże to ułatwia życie! W toalecie wywieszono prośbę: Nie kradnijcie papieru toaletowego! Obdarzono mnie aż takim zaufaniem, że dano mi całą rolkę. Korzystałem z toalety, kabinę obok wszedł pan. Chyba był chory, albo zjadł coś bardzo niedobrego. Rozgrywał się tam bałkański dramat żołądkowy. Gdyby facet nie był Bałkańcem, zapewne skończyłby w szpitalu, albo w kostnicy. Przypomniało mi się jakże często słyszane „Tobie to jest fajnie, tak sobie jeździsz po świecie” . Jęk zza ściany, odgłos informujący, czemu ten jęk towarzyszył, zmęczenie, zagubienie i niewyspanie sprawiły, że ogarnął mnie atak histerycznego śmiechu.

154

155

XVIII. Before the Rain

Time never dies. The circle is never round. With a shriek birds flee across the black sky, people are silent, my blood aches from waiting

- Mesa Selimovic.

Informacja turystyczna kłamała, nie otworzyła się o 7. Gdzieś indziej zapytałem o hostel, nadali mi azymut, po wyjściu z dworca okazało się, że pomyśleli i jest trochę strzałek na przybytek. Podołałem, ogarnąłem się, dospałem i już o 11:30 ruszyłem w miasto. Skopje nie słynie z licznych turystycznych atrakcji. Z każdą spędzoną tam minutą łatwiej zrozumieć powody tego stanu rzeczy, niemniej łazi się po tym fajnie. Trudno byłoby mi powiedzieć dlaczego, ale wielka różnica wobec Turcji, niemal jak w domu. W muzeum miasta zamiast standardowej ekspozycji mieli wystawę Power vs. Poverty. Wspaniała sprawa, zderzenie tych dwóch „problemów” – ryje polityków i duchownych z jednej strony, ludzie z tzw. marginesu, umierający z głodu z drugiej. Właściwie zero dosłowności, pełno symboliki, genialny w swej prostocie przekaz. Zastanawia mnie tylko, dlaczego wystawa nie dotarła do Polski (albo o czymś nie wiem), bo prace rodaków były. Nie chciano psuć humoru naszym zarobasom? Spokojnie, oni i tak do galerii chodzą tylko, żeby skorzystać z kibla, naprawdę można to było pokazać, bo ogólny poziom prac super. Tuż obok powiew historii i kuriozum: w 1963 roku Skopje nawiedziło trzęsienie ziemi. Ku pamięci tego wydarzenia zostawiono budynek dworca z zegarem, który zatrzymał się o godzinie, gdy zdarzenie miało miejsce. Ma dość depresyjny klimat, na ścianie przybity cytat z Tity o tym, że właściwie to dobrze, że było trzęsienie, bo pozwoli im to na wykazanie solidarności Jugolandu, jak też ich niesamowitych zdolności odbudowania się. Od razu musiało im się zrobić lepiej. Obok tego biuro ma pan, który marzy o powrocie dawnej Jugosławii, najlepiej pod światłym przywództwem Tity. Plakaty, zdjęcia, flagi, wystawka cała w oknie. Miło zobaczyć, że nie tylko u nas trafiają się takie barany. Wieczorem poszedłem z zapoznanym w hostelu Francuzem na podbój miasta. Życie nocne w Skopje jakoś nie zabija, skończyliśmy w Irish Pubie obok zamkniętego kina. Co popiliśmy, to nasze, ale nie udało się znaleźć miejsca, gdzie elektro rozkurwiałoby sufity. Gdy zaczął nam przygrywać lokalny zespół zafascynowany światowymi standardami, który cechowało szczególne zacięcie do Santany i Born To Be Wild, postanowiliśmy określić wieczór mianem porażki i iść spać. Nie hamowałem się jeżeli chodzi o tę rozrywkę, jedenaście godzin, zemsta za pojebaną granicę z nocy. 12 euro za nocleg to nie jest mało w świecie mego budżetu, ale w Art Hostel mieli na tyle przyzwoitości, żeby w tej cenie dać wielkie śniadanie w formie szwedzkiego stołu. Dla mnie oznacza to brak koszmaru spod znaku no meat, dla wszystkich nażarcie się do i poza granice przyzwoitości. Po dniu miałem poczucie wyeksploatowania atrakcji stolicy tego pięknego kraju, więc spokojnie zbierałem się do życia. Skończyłem łażąc z Francuzem po obrzeżach centrum. W końcu on pojechał do Belgradu, ja nad główną atrakcję turystyczną, jezioro Ochryd. Info przewodnikowe: są dwie drogi, przez Bitolę i Kicevo – pierwsza wygodniejsza, druga bardziej widokowa. Mój bus zdecydował się jechać ładniejszą, mimo tego serce nie zostało w Kicevie. W lecie można znaleźć milion kwater nad Ochrydem, co przy populacji niewiele ponad 55 tysięcy mieszkańców może wydawać się dziwne, ale spokojnie, oni potrafią. Niestety w grudniu ich ogień do wyłapywania turystów jest nieco mniejszy, więc o ile nie zraził mnie brak bałkańskich babć łapiących turystów przy autobusie, o tyle bezskuteczne dzwonienie do drzwi hostelu złamało mi morale. Na szczęście dopadła mnie starsza pani, w łamanym niemiecko-ruskim ustaliliśmy, że wynajmie mi siedzibę za 10 euro. Metrażowo zrobiłem interes życia: wielkie piętro, dobrze ponad 156

100 metrów tylko dla mnie. Łazienka w stanie surowym, ale ciepła woda, więc też dobrze. Do tego telewizor, kilkanaście łóżek do wyboru, no bajka. A nie, jeden drobiazg przydatny w grudniu: ogrzewanie. Tego nie było. Wiem, że takie są odwieczne prawa natury, że w zimie jest zimno, tylko ja nie potrzebuję odkrywać tego na sobie. Jednak uznałem, że stosunek ceny i lokacji do metrażu wynagradza pewne niedogodności termalne. Po pięciu minutach poszedłem kupić flaszkę i piwa. W Macedonii mają dość ciekawy system, im dłużej sklep sprzedaje alkohol, tym droższy ww. sprzęt jest, ergo tym więcej za niego płacimy (musiałem to podkreślić). Standardowe ceny kończą się o 19, chyba z chuja ktoś spadł. Wiadomo, co kraj, to obyczaj, jeszcze niedawno widziałem taki obyczaj, że w ogóle nie mieli, ale nie wygłupiajmy się, Bałkany w końcu! Nie miałem nastroju na kombinacje, kupiłem solidne ilości wina i piwa, do tego miałem whisky. Zasiadłem w mojej siedzibie, odpaliłem laptopa i pisałem – opowiadania, kartki i maile. Im dalej zagłębiałem się w realia alkoholu wysokoprocentowego, tym mniej irytował mnie brak grzejnika. Ostatecznie, siedziałem na balkonie, paliłem pety, popijałem whisky z colą, śpiewałem Cohena, pisałem pocztówki i obserwowałem sąsiedztwo. Akurat kilkadziesiąt metrów od mej siedziby była dyskoteka Napoleon. Raczej nie Napoleona tam pili, a i muzyka nie z czasów Bonapartego dobiegała ze środka (kto w 2009 roku rozkręca imprezę na Coco Jumbo??? „Twój przyjaciel wziął udział w quizie, ‘którą częścią Coco Jumbo jesteś?’ i uzyskał wynik AYAYAYAYAYAY!” ) , ale widziałem, że młodzież wychodząca co jakiś czas na zewnątrz ma pewien potencjał. Koło 23 byli już chyba nieźle zrobieni, zaczęli się obrzucać petardami, huk był pieroński. Szło im nieźle aż do 3 nad ranem, kiedy to przybytek się zamknął. Moja whisky też mówiła, że to już koniec wieczoru, a chociaż whisky to nie Napoleon, to wiedziałem, że obojga ich nie przegadam. Następnego dnia miałem do załatwienia parę spraw administracyjnych. Najważniejsze było kupno kartki pocztowej, w końcu miałem trzymać się planu jeden kraj – jedna kartka. Kupić jedno, napisać drugie, chyba z osiem godzin chodziłem i notowałem swoje pomysły na kolejny odcinek serialu „Najlepsza kartka świata”, który oczywiście wychodził tym gorzej, im bardziej się starałem. Po drodze zobaczyłem sobie korzenie kultury okolicy (Cerkiew Św. Zofii i rzymskie ruiny), dotleniłem serce, umysł i kaca po whisky lasami Macedonii. Z jednej strony, było mi bardzo przyjemnie, z drugiej wiedziałem, że siedzenie nad Ochrydem w grudniu wiele ciekawostek nie przyniesie, okolica niemal wymarła, tylko w jednym z nielicznych lokali cieszyli się, że do nich wracam. Była to pizzeria, a wracałem, bo mieli dobre łącze i dawali Ligę Mistrzów. Drugie normalnie obchodzi mnie mniej więcej wała, ale jak już tu jestem i nie mam nic lepszego do roboty… Przy okazji odkryłem nowy sposób na katowanie reklamami, nie wiem jakim cudem nie ma tego jeszcze w innych krajach: co 10 minut meczu ekran dzielił się na pół, z lewej strony leciał mecz bez dźwięku, z prawej reklamy z dźwiękiem. Wrażenie jedyne, Chelsea z Manchesterem, niezły mecz, sytuacja podbramkowa, wytężam wzrok, co też się dzieje, a przygrywa mi do tego śpiew, że dłuższe życie każdej pralki to Calgon. Na pewno działa też z filmami! Żyję w strachu, bo to pewnie dotrze i do Polski, ale u nas zrobią podział ekranu na 20% meczu do 80% reklam i to nie będzie co 10 minut, a przez cały mecz, film czy koncert. Noc to nie był wielki czas w dziejach mych podróży. Zimno to mało powiedziane, spałem na czterech materacach, nakryłem się wszystkim, co było, a i tak tylko butelka pomogła mi przetrwać do rana. Jak ktoś nie jest alkoholikiem, to ma naprawdę przesrane w życiu. Rano podziękowałem pani, zapłaciłem wszystko i pojechałem w stronę albańskiej granicy. Przedostanie się do nich nie jest łatwą sprawą, niby każdego dnia jest autobus (nie ufałbym), ale ten przejeżdża w okolicach 3 nad ranem. Musiałem więc połączyć autobus z taksówką, żeby tam dotrzeć. Żegnałem Macedonię pełen pozytywnych uczuć, jeden z najbardziej przyjaznych krajów Europy. Uważam też, że mają najładniejsze pieniądze świata (zwłaszcza dziesiątkę z pawiem). Wiemy od dawna (od 1990, kiedy to premierę miało „Tune in Tomorrow”), że Albańczycy są tak zepsuci, że robactwo rzyga na ich widok, ale coś mnie tam ciągnęło. Ich celnicy okazali się całkiem w porządku, za to facet z oficjalnego kantoru Raiffeisen Bank… Mam nadzieję, że upił się z prowizji, którą ze mnie zgolił, a w drodze do domu wjebał się głową do szamba. Równie ciepło myślałem o taksiarzu, który łaskawie zgodził się podwieźć mnie kawałek w takiej cenie, że jak mi jaja zwiędły, to 157

zostały w taksówce. Aha, to nie był koleś z postoju, kolesie z postoju chcieli o wiele więcej, tego złapałem na drodze. W końcu stanąłem przy stacji benzynowej pośrodku pięknych gór, był grudzień, a słońce dawało przyjemne kilkanaście stopni. Cieszyłem się jak dziecko, bo przede mną wyrastały bunkry – Albania słynie z nich, mają ich dosłownie miliony, ale wydawało mi się, że wygrałem los na loterii, że je widzę. Podejście to dość szybko przechodzi, bo bunkry są wszędzie (chociaż gdyby nie było bunkrów, to też byłoby zajebiście). Po jakimś czasie przyjechał bus, którego kierowca uważał, że pojemność busa wyraża wzór n+1 osób (w nim zaś n oznacza liczbę pasażerów w środku, czyli ilu by nie było, to jeden więcej się zmieści). Prowadzący zapadł na dość ciekawą chorobę, przez dobre 50 minut z każdej godziny jechał 4050km/h, co było rozsądną prędkością biorąc pod uwagę stan nawierzchni, szerokość drogi, ilość pojazdów, ich wiek, a także pieszych, którzy łazili po drodze bez ładu, składu i w poprzek. Niestety, co jakiś czas na parę minut mu odpierdalało i zaczynał walić ponad 80km/h, a chwilami nawet i ponad setkę. Ja płakałem, rozważałem wysłanie testamentu smsem. Me oczy widziały wielkie przepaście po lewej, krzaki po prawej, wąską drogę pośrodku, ludzi uciekających z naszej trasy przejazdu, a co jakiś czas waliliśmy wszyscy głowami o sufit, bo akurat nie było drogi, tylko dziura. Widoki piękne, przemysł w powijakach (za to jak już była jakaś fabryka, to z pierdolnięciem na miarę Nowej Huty), infrastruktura tzw. „podstawowa” (czytaj: na stacji w kiblu jest brudno, dziura i wiadro). Ludzie próbowali ze mną rozmawiać, jakimiś drzazgami włoskiego i hiszpańskiego powiedziałem, jak mam na imię i ile lat. Zasada n+1 cały czas obowiązywała, chwilami nie widziałem niczego poza ludźmi na mnie leżącymi. Po kilku godzinach, nie wiem jakim cudem cali, dotarliśmy do Tirany. Wyszedłem na wacianych nogach. Wszyscy dawali 500 LEKe, dałem 1000 i czekałem na resztę. Dostałem 200. Patrzę i czekam. Dołożył stówę i bez żadnej krępacji rzucił, że lokalni 500, turyści 700. Dobra, jakieś 5,5 euro, niech będzie, chwała, że jestem w stolicy tego pięknego kraju, w końcu mogłem dalej siedzieć pod granicą. Mam namiary na JEDEN hostel. Chwila błądzenia, chwila ustalania, czy to w ogóle czynne i udało się. Obsługa najlepsza na świecie, Amerykanka z NY, Roshne, która postanowiła żyć w Albanii. Weganka. Muzycznie moja, wymieniłem większość muzyki do podręcznego słuchania. Zaczęliśmy gadać, dojście do etapu rozmowy o pokoju zajęło nam jakieś 30 minut, bo tyle było ciekawych tematów pobocznych. Okazało się, że jej ojciec chodził przez chwilę z Joan Baez. Jej matka nie chodziła z nikim szczególnym, więc uznałem, że koniec miłości, gacie na dupę, idę do miasta. Najlepsze, co można zazwyczaj zobaczyć w Tiranie, to mozaika na fasadzie muzeum miasta. Przedstawia ona przodowników pracy, którzy radośnie maszerują pod sztandarami jedynego słusznego ustroju/w jego stronę i niosą go innym, mniej lub bardziej zainteresowanym. Piszę „zazwyczaj”, bo kilka miesięcy później restaurowali ją i nic nie było widać. Jednak po pierwszym przerażającym doświadczeniu drogowym, Albania okazała się niesamowicie prosta i przyjazna. Większość osób nic nie rozumiała, ale próbowała się dogadać, ceny nie przerażały, infrastruktura wystarczająca. Chociaż ludzie nic nie rozumieją, to się cieszą, ja też się cieszę, chociaż nie bardzo wiem z czego, ale lepsze to, niżby mieli bić. Kantorów na pęczki, bez problemu dostałem uczciwy kurs 135 LEK za euro. Rzeczywistość zaskakiwała, zachwycała i przerażała. Na ulicach dobrobyt (jakieś 5%) spotyka krańcową nędzę (jakieś 20%) i mniej lub bardziej udolne próby przeżycia w tej rzeczywistości (cała reszta). Turystów niemal brak, w miarę się komponuję, ale jednak niektórzy rozpoznają innostrańca i wyciągają ręce po jałmużnę. Żal mi ich, ale nie. Inni handlują i to handlują wszystkim, ci z gazetami mają większe szanse niż ci z używanym barachłem. Ulice wybudowane w stylu włoskiego faszyzmu, szerokie aleje, szerokie chodniki, wcale niemało zieleni, idealnie na spacer. Jakiekolwiek próby porozumienia się kończą się wielką radością ludności lokalnej, pewnie krzyczeli: „jaki debil, po albańsku nie mówi!”, ale ogólne wrażenie całkiem miłe. Słyszałem opinie, że Albania jest bardzo trudnym krajem do podróżowania, bo mało osób zna jakikolwiek język zachodni, jeżeli już, to włoski. Dobrze, żeby tej refleksji towarzyszyła inna: do upadku komunizmu kraj był całkowicie izolowany – nikt go nie odwiedzał, miejscowym nie wolno było nigdzie wyjechać, Hodża chyba prowadził zawody z Koreą Północną na najbardziej zamknięty 158

kraj świata. Nieznajomość języków to pewien dyskomfort dla turystów, ale odcięcie kulturalnointelektualne musi zbierać straszne żniwo po dziś dzień – w pewnym sensie, Albania przespała cały wiek XX, nie zabierała głosu w debatach, o żadnej z nich nawet nie wiedziała. Śladowo istniejąca sztuka podporządkowana była jedynej słusznej linii systemu. Efekty są widoczne, a raczej ich brak – ze świecą szukać albańskich filmów, muzyki czy obrazów poza granicami kraju. Z literaturą jest niewiele lepiej, w języku polskim dostępne są prace Fatosa Lubonji i Ismaila Kadare. Warto jednak zaznaczyć, że pierwszy z nich spędził siedemnaście lat w Burrel – najcięższym więzieniu systemu, podczas gdy Kadare cieszył się wolnością i uznaniem, tak w kraju jak i za granicą, a gdy w 1990 roku poprosił o azyl we Francji, nie miał większych kłopotów z dostaniem go. Uczucia jakimi się darzą nie należą do najcieplejszych, co dość łatwo zrozumieć – Lubonja napisał swe dzieło „Ostatnia rzeź” na papierosowych bibułkach, zaś debiut Kadare (pochodzący z roku 1963 „Generał martwej armii”) został oficjalnie wydany w kraju i przyniósł autorowi popularność. Potem jednak nie zawsze było aż tak z górki, w roku 1980 zakazano publikacji jego dzieła „Pałac snów” – politycznej alegorii dziejącej się w Imperium Osmańskim. Patrząc po numerach rejestracyjnych łatwo odnieść wrażenie, że Albania pełna jest obcokrajowców – głównie z Niemiec, Włoch, Wielkiej Brytanii i Grecji. Rzeczywistość jednak jest nieco inna – gdy upadał poprzedni system, w kraju było ledwie 500 samochodów. Bardzo szybko rozpoczęto sprowadzanie kradzionych aut z całej Europy, a ponieważ kraj nie podpisał stosownych ustaw, lokalni użytkownicy nie trudzili się wymianą dowodu rejestracyjnego i blach. Legendarny piłkarz AC Milan, Gennaro Gattuso, stracił swój samochód. Kilka lat później znaleziono zgubę… w Tiranie. Kiedy indziej doszło do dość kłopotliwej sytuacji – minister spraw wewnętrznych, Spartak Poci, wybrał się luksusowym Mercedesem S-350 do Grecji. Na granicy okazało się, że jest to „import z Włoch” i policja zmuszona była do konfiskaty mienia. MINISTER SPRAW WEWNĘTRZNYCH! Co dopiero mówić o przeciętnych obywatelach? Promy z Bari do Durres podobno nadal przewożą auta, chociaż to już nie ten obłęd, co kiedyś, gdy setkami ciągnęli auta z Włoch. Wrażenia z paru godzin łażenia po Tiranie były takie (biorąc poprawkę na stolicę i największe miasto kraju), że Albania jest jeszcze gdzieś pomiędzy cywilizacją a pasterstwem. Podobało mi się, nawet bardzo. Trochę dzięki wizycie w monopolowym, gdzie ceny nie były zbyt wyzywające, za to jakość ich wina całkiem optymalna (chociaż rozumiem, dlaczego nikt tego nie importuje). Kończyłem mój pierwszy albański dzień pijąc z Roshne w hostelu i będąc całkiem pozytywnie nastawionym do życia. Po niedzieli nastał poniedziałek. Bywa i tak. Muzea były zamknięte, więc łaziłem bez większego celu, azymut na bazar. Sprzedają tam wszystko, zasilacze, suszarki, Spidermana na motorze, kasety video (seks, kłamstwa), rury, narzędzia, ciuchy, zabawki, no wszystko, co normalny człowiek już dawno wyrzuciłby do śmieci, ewentualnie oddał na biednych. Jakimś przypadkiem stargowałem chustę albańską, krój dość ciekawy, poncho właściwie, dałem za to 200 LEK, do dzisiaj nie wiem, po co mi to. Z desperacji poszedłem do pamiątkarni – nie brakuje ich, bez problemu można kupić sobie koszulkę z godłem (czyli zajebistym dwugłowym orłem) w wersji międzynarodowej (Albania) i patriotycznej (Shqiperia – jak z tego zrobili Albanię…). Zostawiłem trochę grosza, w zamian miałem prezenty dla paru znajomych. Mimo poniedziałku główne muzeum okazało się czynne, wystawa Greenpeace. I tu o dziwo żadnych męczących zbieraczy podpisów, tylko świetne prace dotyczące zanieczyszczenia środowiska. Nie wiem, czemu u nas tak nie mogą. Podobnie nie wiem, dlaczego Tourist Info w Tiranie może dawać w prezencie takie mapy, że w oparciu o nie można prowadzić działania militarne, a przynajmniej wszystko bez problemu znaleźć. Poszedłem do jednej z bardziej flagowych atrakcji stolicy tego osobliwego kraju, Piramidy. Pierwotnie było to mauzoleum (wybitnie kuriozalne), gdzie spoczywał Towarzysz Enver, później zaś miało to być także muzeum poświęcone jego osobie. Jednak, niestety, to nigdy nie powstało, w roku 1992 przeniesiono go na zwykły cmentarz, a Piramida pozostała jednym z najbardziej rozpoznawalnych budynków miasta. Nie do wiary jak pociesznie można połączyć beton, szkło i metal. Co gorsza wszystkiego tego dokonała córa dyktatora, Pranvera Hodża z pomocą swojego małżonka. Obiekt poddawany był remontowi, wcześniej mieściła się tam dyskoteka o adekwatnej 159

nazwie „Mumia”, wykorzystywano go też na konferencje, a póki stoi stanowić będzie także niezłą zjeżdżalnię. Drugie wielkie osiągnięcie córy tatusia, to słowa „zwierzęta się przebudziły” na widok ludzi formujących pierwsze ruchy demokratyczne w Albanii. Plebs wam zepsuł ten raj na ziemi, co za chamy! Niedaleko Piramidy jest National Art Gallery – po przejściu pierwszego piętra, gdzie można znaleźć ikony i nieco malarstwa z XIX i XX wieku (nie oszukujmy się, cudów nie ma), trafiamy na piętro drugie – czasy komunizmu w sztuce są pocieszne w każdym kraju, ale tu przebito nawet poziom Związku Radzieckiego. Rzeźby górników, obrazy partyzantów, ludzi pracujących z uśmiechem na roli czy w fabrykach, elektryfikujący kraj i zbierający się na wiecach. Próżno jednak szukać Towarzysza Envera – usunięto wszystko, co mogłoby przypominać odwiedzającym jego przeklętą postać. Jednak cuda są w takiej liczbie, że serce zostało w National Art Gallery. Szerokimi alejami i bulwarami wróciłem do serca Tirany, na wielki plac Skanderbega – narodowego bohatera Albanii, który w XV wieku dzielnie walczył z Imperium Osmańskim. W pięćsetną rocznicę śmierci bohatera – 1968 r.– uhonorowano go jedenastometrowym pomnikiem na placu. W latach poprzedniego systemu towarzyszyła mu statua Hodży, ale 21 lutego 1991 roku ludzie uwierzyli w wolność do stopnia, który pozwolił im na ekspresję głęboko skrywanych uczuć do wodza, co najpełniej wyraziło się w obaleniu pomnika przez grupę około stu tysięcy osób (zwierzęta się przebudziły). Podobne reakcje wystąpiły w całym kraju (więcej zwierząt się przebudziło), zaś dzieła wodza publicznie palono (na to już nie mamy słów, chociaż te akurat pewnie wszyscy już znali na pamięć). Skanderbeg został sam, ale za to ma dość intrygujący widok – na wspomnianą fasadę muzeum historycznego, o którego sile świadczy wspomniana wcześniej gigantyczna mozaika o tytule „Albańczycy” – przedstawiająca Albańczyków od czasów antycznych po współczesne. Obecnie muzeum mogłoby nie spodobać się Hodży ze względu na część dotyczącą jego czasów. Można się tam też dowiedzieć, że Herkules był Albańczykiem, co o dziwo jest prawdą – tereny, z których pochodził, to dzisiaj Albania, chociaż obawiam się, że gdybyśmy zapytali herosa o tożsamość narodową, to mógłby udzielić innej odpowiedzi. Nie wiedziałby też zapewne, co to za dziwne miasto jest stolicą kraju, bo Tirana zyskała to miano stosunkowo niedawno, w roku 1920 – uznano, że nadmorskie Durres zbyt narażone jest na ataki z morza, by pełnić dalej tę funkcję. Dyplomaci nie otworzyli szampanów, gdy dowiedzieli się, że muszą przeprowadzić się w miejsce, które było wówczas przysłowiową wiochą zabitą dechami – w trzy lata później populacja miasta wynosiła zaledwie 10845 mieszkańców, z czego zapewne przynajmniej połowa to efekt nadania miastu statusu stolicy. Współczesna Tirana to średnich rozmiarów miasto o populacji ponad 600 tysięcy obywateli. Architektonicznie stanowi wypadkową przyjaźni Króla Zoga I z Mussolinim, który użyczył swych fachowców – Armando Brasiniego i Florestano de Fausto – z modelowymi pomysłami budownictwa realnego socjalizmu. Król Zog został jednak moim wodzem z innych powodów – przez lata wymieniano go w Księdze Rekordów Guinnessa jako największego palacza w dziejach, miał pochłaniać około TRZYSTU papierosów dziennie. Jednak najwspanialsze, co oferuje plac Skanderbega, to meczet Ethem Beja – wybudowany w latach 1789-1823, przez całe lata komunizmu pozostający w zamknięciu. Ozdobiono tu dosłownie każdy centymetr ścian w motywy roślinne, wodospady czy też martwą naturę – malunki dość rzadko spotykane w meczecie. Są oficjalne godziny przeznaczone dla zwiedzających, ale można poprosić i wejść także w czasie przeznaczonym na modlitwę (niekoniecznie należy wtedy oświetlać wszystko lampami błyskowymi i drzeć ryje – pewnej grupie turystów wydawało się to wręcz wskazane). Dotykając spraw wyznaniowych: przez lata religia była zakazana, a w roku 1967 Albania zadeklarowała się jako pierwszy ateistyczny kraj świata. Obiekty sakralne niszczono, zamykano lub przekształcano na centra młodzieżowe i kulturalne. Wdarcie się tysięcy ludzi do meczetu Ethem Beja w 1991 roku pokazało, że misja Towarzysza Envera jednak się nie powiodła. Współcześnie trudno określić status religijny wielu obywateli, z pewnością dominuje odmiana islamu, za nim jest prawosławie i katolicyzm, ale ludność wykazuje duży dystans do spraw wiary i jeszcze większą tolerancję. 160

Wychodząc z placu, do atrakcji miasta warto dodać Skytower – najwyższy budynek miasta (z racji tego jak budowali, to już chyba jeden z najwyższych). Najwyższe piętro, przeszklone wszystko, ekskluzywna restauracja. Postanowiłem udawać, że szukam stolika, raczej nie uwierzyli, ale pozwolili sobie popatrzeć na panoramę okolicy i udawali, że mnie nie widzą. Poszedłem na pocztę, wysłać kartki. Według mapy nieopodal placu Skanderbega znajdował się urząd pocztowy. Zachodzę, totalny rozpierdol, gołe wnętrza, gruz, wyrwane i rozpierdolone wszystko. Ktoś zrobił coś, co w Polsce powinniśmy wszyscy już dawno zrobić, rozpierdolić ten cyrk w drzazgi! Fajnie, ale muszę wysłać kartki. Mapa, namiary, drałuję, a z dobrego kilosa było. Działa, tak, to jest poczta, jakieś znaczki są, kolejki też typowe dla poczty w postsocjalizmie (jestem z Polski, to wiem, co wy mi tu możecie…). W ciągu jakichś dwudziestu minut stał się cud: uwierzyłem, że Poczta Polska nie jest najgorsza na świecie. Naprawdę, widziałem wiele urzędów pocztowych i właściwie wszystkie były lepsze od polskich, niektóre tylko trochę, ale zawsze. Albania odmieniła kolejność na podium. To, jaki burdel i dezorganizację tam mieli, sprawiło, że zatęskniłem za urzędem pocztowym numer 51 w Krakowie. Ja pierdolę, kobieta nie wiedziała nic, widziałem, jak lokalni odchodzili nie załatwiając niczego, co dopiero kupić znaczki na pocztówki do Polski i Niemiec? Działało jedno okienko z pięciu, trochę jak Polska, ale u nas mają przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby iść się opierdalać sprzed oczu petentów, w Albanii nie. Baby siedziały, przybite przez pizdę do stołka, i gaworzyły sobie, nie myśląc nawet o otwarciu okienka. Moje dylematy zostały przesunięte w czasie, jedna z pracownic wróciła z zakupów i przyniosła cytryny. Na to pani z jedynego czynnego okienka zamknęła je i poczęła wpierdalać cytryny na oczach zebranych. Rwała kawałki, obtaczała je w cukrze i pakowała do swojego otworu gębowego, który wyglądał gorzej niż niejedna cipa, jaką widziałem. Gdy już się nażarła, otworzyła okienko i po skromnych czterdziestu minutach mogłem przystąpić do kupna znaczków. Jeszcze tylko nakrzyczała na mnie, że nie mówię po albańsku i załatwiłem! Cuda, świnia by się porzygała w tym pocztowym szambie. Nie no, to nawet ciekawe, cieszmy się z tego doświadczenia, czyli jednak może być gorzej niż w Polsce, gratuluję, wydawało się, że nie. Wieczorem poszliśmy całym hostelem (ja, Roshnee, nowy gość, Tom z Baltimore). W sumie fajne, że w całkiem ładnej restauracji idzie zjeść za parę euro. Potem poszliśmy do bardzo trendy lokalu, 300 LEK za piwo. Nie no, może sobie być, ale raz wystarczy, zwłaszcza, że kilka metrów od wyjścia stoi buda, gdzie można kupić prawdziwy alkohol za grosze. Tom z Baltimore próbował zgrywać cwaniaka i zaprawionego w bojach pijaka, ale jak po połówce stracił orientację, gdzie jesteśmy i go prowadziłem, to mu przeszło. Kolejny dzień w Tiranie. Nie chce mi się, ale jest nas dwóch, to może na górę Dajti? Mniej upierdliwe niż muzea, bardziej wyzywające niż nic nie robienie. Droga wiodła przez targ żywnościowy. Trauma, gdzie są obrońcy zwierząt? Kolejka na górę to gondolówka, pięć stów za twarz. Poza nami nikogo, aż za ładnie to wyglądało na Albanię. Na szczycie chcemy iść, gdziekolwiek. Za bardzo się nie da, w lewo teren wojskowy, w prawo 200 metrów i teren wojskowy. Niby jest infrastruktura, lokal, huśtawki, inne pierdoły, ale jakoś nie wzrusza. W tym wszystkim jednak zdaliśmy sobie sprawę, że przecież są bunkry, ergo jest zajebiście. Trochę o nich: to chyba największa osobliwość Albanii, dziedzictwo poprzedniego chorego systemu (nie, że obecny jest przesadnie zdrowy) i efekt działań Envera Hodży – dyktatora władającego krajem od roku 1944 do swojej śmierci w 1985, zwanego Towarzyszem Enverem. Efekty działania i implementacji myśli władcy widoczne będą jeszcze wiele lat, a szkody, jakie Albańska Partia Pracy wyrządziła obywatelom, są nie do ocenienia. Wierny uczeń Józefa Stalina zerwał stosunki z Jugosławią w 1948 roku – oficjalnie z powodów ideologicznych i sympatyzowania ze Stalinem, mniej oficjalnie, z powodu długów. Wcześniej jeszcze odrzucono ofertę Tity, aby Albania została jedną z republik Jugosławii, uznali ich wersję komunizmu za zbyt liberalny. Później zerwano ze Związkiem Radzieckim, uznając, że kraj ten zbytnio się zliberalizował po referacie Chruszczowa na XX zjeździe. Na szczęście był jeszcze Mao „Wielki Sternik” Zedong, który w oczach albańskiego kolegi właściwie rozumiał ideę jedynie słusznego systemu. Niestety, i Chiny zdradziły sprawę, gdy w 1978 dopuściły do procesu czworga. Ludowa Socjalistyczna Republika 161

Albanii zmuszona była zerwać i te stosunki, by w mniemaniu wodza pozostać samotną na placu boju o jedyny słuszny system. Mimo śmierci Hodży w 1985 system utrzymał się do 1992 roku – tyle mniej więcej zajęło ludziom zdecydowanie się na podjęcie działań przeciwko dogorywającej partii. Przyjmuje się, że bunkry stanowią wspaniałe świadectwo stanu umysłowego wodza – w roku 1950 ogarnięty paranoją przed inwazją wrogów systemu, poprosił o zaprojektowanie struktury obronnej mogącej wytrzymać ostrzał czołgowy. Nie uwierzył jednak konstruktorowi na słowo dopóki ten nie wyszedł cały i zdrów ze swego dziecka po bombardowaniu, Hodża zdecydował: idziemy na całego! Ludziom żyjącym w piekle wmówiono, że nigdzie na świecie nie ma tak dobrze, a wszyscy im zazdroszczą i będą chcieli odebrać to szczęście, dlatego konieczna jest nieustanna gotowość do odparcia niechybnego ataku. Liczbę bunkrów szacuje się na 750 tysięcy – po mniej więcej dwóch godzinach jazdy po kraju przestaje się zwracać na nie uwagę. Ponieważ oczom naszym ukazały się modele większe, nie aż tak popularne jak standardowe „grzybki”, poszliśmy zobaczyć, co też zrobił z nimi czas, a raczej lokalna ludność. W pierwszym znajdowały się narzędzia rolnicze i siano, w drugim zaś rezydowało pokaźne stado kóz. Kolejny, nieco mniejszy, zamieniono na latrynę. Poza walorem rozrywkowym, bunkry stanowią poważny problem – zbudowane z betonu i żelaza są koszmarnie trudne do usunięcia, często utrudniają właścicielom uprawę pól, czy też zbudowanie czegoś nowego na ich miejscu. Z tego powodu Albańczycy próbują wykorzystać je do czegokolwiek – w pewnym sensie nie ma problemu bezdomności, młodzież nie narzeka na brak miejsc do schadzek miłosnych, można dostrzec próby uprzyjemnienia ich wyglądu malunkami, ale najczęściej kończą jako składziki na narzędzia. O 16:00 odbywał się jakiś koncert poparcia Unii Europejskiej. Trochę jakby pedofile zrobili sobie imprezę w domu starców, mniej więcej tyle samo radości i szans na sukces. Już o 14:30 były tłumy, o 16:00 był tak zwany total full. Grali covery Joan Jett, cały plac Skanderbega był niebieski od flag Unii Europejskiej. Ech, nawet my aż tak nie chcieliśmy jak wy. Potem na scenę wyskoczył lokalny Rubik, pisk i brawa, zagrał, wymieniliśmy spojrzenia. Po mniej więcej dwóch minutach jego występu niebo zapłakało, uznaliśmy, że to świetny pretekst, żeby iść na obiad, a potem na grę w karty do naszej siedziby. Grą wyboru był Egyptian Ratscrew, u nas raczej nieznana dyscyplina. Hostel był cały nasz, więc mogliśmy drzeć ryje do oporu i jeszcze trochę. Kilka minut od przybytku był monopolowy, całkiem nam się spodobał, wystarczająco, żeby iść tam dwa razy. Niemniej, wiedziałem, że z nimi nie rozkurwię kosmosu, chociaż kładąc się spać koło 3 czułem się wcale nieźle. Ostatni dzień w Tiranie. Pada jak chuj, ale chociaż deszcz, nie śnieg, nie tak źle na 9 grudnia. Przyjemniej pewnie jak się nie ma rozwalonych butów, ale ludzkość zna większe dramaty. Trzeba tylko było uważać na wybitne dziury w chodnikach i obluzowane płytki, jak w Polsce. O 18 miałem autobus do Prishtiny. Zakochałem się w Albanii, ale nie bardzo widziałem możliwość dalszego zwiedzania tego kraju o tej porze roku i z moimi zasobami finansowymi, a także przy ich infrastrukturze. Postanowiłem sobie jechać dalej i obiecałem wrócić. Wsiadanie do autobusu to był jakiś burdel wszech czasów. Krzyk, wrzaski, torby, toboły, w pewnym momencie rozważałem zostanie jeszcze jednego dnia w Tiranie. Nie wiem, z czego wziął się ten cyrk, ale jakoś go rozwiązali i pojechaliśmy. Potężne 40km/h, ale, widząc drogę, przesadnie nie miałem pretensji. Pełno miasteczek, nazwy oczywiście nie do wymówienia, jedni wysiadają, inni wsiadają. Jedni podjeżdżają dwa kilometry, inni z tobołami na wielką migrację do sąsiedniego kraju. Pod wieczór zatrzymaliśmy się w restauracji, kto ma LEKe niech je, ja nie miałem. W pewnym momencie wywaliło prąd, totalna ciemność. Z restauracji wybiegł facet z latarką, pognał do piwnicy i odpalił jakiś agregat. Restauracja ponownie się rozświetliła, otoczenie wraz z lampami ulicznymi pozostało niewzruszone. Dziwnie, aż kusi wysiąść, iść do lasu i żyć jak przodkowie. Reakcja pana z lokalu mówiła, że nie jest to jakieś bardzo dziwne, że pada im prąd. Pierwsza granica, z Macedonią. Nic ciekawego, banał. Kolejna, Kosovo. - Dla jakiej organizacji pan pracuje? - Żadnej, jestem turystą – odpowiedziałem, w domyśle dopowiadając „dajcie kurwa pospać”. - Turysta! Cudownie!!! - pogranicznik nie mógł uwierzyć, że ktoś dobrowolnie pakuje się do tego miejsca. Nie wzbudziło to moich podejrzeń, lepiej niż z Bułgarami. 162

4:00. Prishtina. Brzydko to wygląda, ale w sumie wiele nie widać, w przejeździe zobaczyłem jakiś wypas hotel z wielkim neonem i statuę wolności. Na dworcu źle. Ludzie śpią po ławach, sądząc z ich wyglądu (co oczywiście może być zwodnicze, mylne i zawsze jest złe i nie powinno się), to nie czekają na autobus, tylko tam mieszkają. Nad wszystkim wielkie tv nadaje pornosy, właśnie to potrzebne mi najbardziej. Kibel zamknięty, facet w informacji śpi, rozkłady zdradzają wiele możliwości, ale wszystkie raczej po 8 rano. Nie mam wielkiego wyboru, ręce mam sine, resztę pewnie też, ale nie mam odwagi popatrzeć, tak zimno mi nigdy nie było. Przebiorę się w poczekalni, i tak wszyscy śpią. Ubrałem na siebie wszystko, co mogłem. Dwie pary gaci, szorty, krótkie spodnie, długie spodnie. Koszulkę, cienką bluzę, koszulkę, narzutę z albańskiego bazaru, grubą bluzę, koszulkę, polar, kurtkę z ortalionu. Trzy pary skarpetek. Dalej zimno, w TV kończą się dziewczynki, zaczynają kreskówki po angielsku z napisami, jedno interesuje mnie tyle co drugie. Kasy nadal zamknięte. Chcę jechać do Sarajeva albo Belgradu, co szybciej i taniej. Dobra, otwierają się kasy, pytam o Sarajewo. O 16. W sobotę. Za cztery dni. Belgrad? Dzisiaj, 11:00 albo 22:00. Wybór jak w komunizmie. Kupiłem, mam parę godzin na zwiedzenie stolicy Kosova. Pierwsze 30 minut szedłem i wracałem w złą stronę, bo wydawało mi się, że jeżeli położyli jeden chodnik, to będzie on wiódł do centrum, a nie w krzaki. Mój błąd, chodnik wiódł do jakiegoś wojskowego kurewstwa, do centrum skakanie przez błoto i pojebany ruch uliczny. W końcu wyszedłem na pomnik Clintona. Różne gówno w życiu widziałem, ale to natychmiast zajęło miejsce w czołówce. Złoty pomnik w środku blokowiska, pan prezydent pozdrawia zebranych podniesioną dłonią. Nad tym wszystkim billboard z jego twarzą. Z Moniką czegoś nie macie? Słyszałem, że dzięki jego decyzji o pomocy Kosowianom otacza go tu dziki kult, ale to już przegięcie. Clinton Avenue wyglądałaby znacznie lepiej bez tego idiotyzmu. Dalej, wielki billboard, na nim Lilian Thuram, żołnierz NATO i dzieci, miny jakby właśnie skończyli się zabawiać i wszystkim się podobało. Co było do wygrania, wygrała biblioteka. Budynek na myśl przywodzi raczej statek kosmiczny, a nie miejsce obcowania z książkami. Poza tym obiekty atrakcji turystycznej spoza konkursu na dziesiątkę najciekawszych miejsc Europy. Łaźnia była w remoncie, muzeum miało się otworzyć o 9, ale mu się to nie udało. Meczety z zewnątrz raczej nie zachwycały, zwłaszcza w kontekście uprzednio odwiedzonych miejsc. Wieża zegarowa bieda. Pomniki dość standardowe, Skanderbeg, matka Teresa, ofiary wojny. Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie poczta, zamknięta. Wyglądało na to, że na zawsze, bo normalnie raczej nie zasłania się wszystkich okien i nie skuwa drzwi łańcuchem. Drugie wrażenie to aleja zabitych i poszukiwanych, zdjęcia i wstążki, z jednej strony smutne i wzruszające, z drugiej Bałkany standard. Rozbawił mnie plakat zachęcający do wstąpienia do cafe net – można było wykupić sobie abonament i grać po nocach w Counterstrike. Możecie sobie zrobić to live, nie tak dawno nawet mieliście, ale widać, że popularność pozostała, nostalgia nadal obecna. Może następny konflikt uda się rozwiązać w ten sposób? Nie ma opcji gwałtu, ale jakoś przyjemniej i zdrowiej dla wszystkich. Walutą Kosowa jest euro. W efekcie wszystkie ceny bardzo troszczą się o końcówki, żadnych 0,99 czy 2,99, tylko konkretne 0,66 czy 1,12 euro. Kartka pocztowa kosztowała skromne pół euro, a pani niemal pękła z dumy, że ktoś chce to kupić. Znaczków niestety nie udało się zdobyć, ona nie miała, a o poczcie już wspominałem. Niegdyś czytałem plebiscyt, w którym Kiszyniów wygrał na najbrzydszą stolicę Europy. Nie wiem, nie byłem, więc w sumie nie mogę się wypowiadać, ale nie wyobrażam sobie, że coś może być gorszego i brzydszego od Prishtiny. Po dwóch godzinach chodzenia martwiłem się, że jeszcze tyle mi zostało do powrotu. Moje główne skojarzenia? Błoto, zimno, deszcz, syf, fatalne chodniki i ich brak. Ludzie smutni, przybici, żebracy w ilościach hurtowych (wspomagając jednego, możesz wspomóc dwudziestu kolejnych), smutne dziewczynki, które marzą o lepszym życiu, młodzi mężczyźni poszukujący celu życia i pracy. Restauracje i sklepy próbujące być imitacją zachodnich, ale mylące się w tak wielu aspektach tego problemu, że nawet nie wiadomo, w których dokładnie. Depresja, smutek i nędza, gdzie nie popatrzeć. Na dworcu byłem dużo za wcześnie, poszedłem do pamiątkarni. Można było kupić koszulkę z napisem „Thank god I am Albanian!” i wiele innych okołoalbańskich gadżetów, w tym 163

pełnowymiarową flagę Kosowa. Albo nóż typu butterfly, który łączył kosowskie gwiazdy i amerykańskiego orła z wygrawerowanym napisem „ Flying Eagle”. Obok tego stroje ludowe, jaja jak globusy. Zaznaczę, że drogo, mała naklejka do chwalenia się, że byłem w Kosowie kosztowała pół euro. W końcu nastała 11, odebrałem bagaż z przechowalni i poszedłem do autobusu. Przy wsiadaniu tour operator chciał mi coś przekazać, ale okazało się, że nie uda nam się, bo nie ma języka, który obaj mieliśmy w szkole. Z tego, co rozumiałem: nie jedź. Panie, daj mi spokój, chcę sobie spokojnie wrócić do domu, nikt mnie nie zabije, już się kawałek ciągnę w ten sposób. Nie zrozumieliśmy się, wsiedliśmy i pojechaliśmy, chociaż pan parę razy podchodził do mnie i mówił, że „not good”. Nie rozumiałem nic, próbowałem się przespać, cieszyłem się, że w końcu jest w miarę ciepło. Zrozumiałem, co autor miał na myśli na granicy. Kosowski celnik w idealnym angielskim poinformował mnie i jeszcze parę Duńczyków, że mamy w paszporcie pieczątki wjazdu do Kosowa, co automatycznie uniemożliwia nam wjazd do Serbii. Jak to, skąd to, przecież tu jest cały autobus ludzi, którzy mają nie tylko pieczątki, a nawet obywatelstwa Kosowa i jakoś spokojnie jadą? - Ano tak, obywateli wpuszczają, ale turystów nie. Uważają, że jak masz pieczątkę Kosowa to uznajesz istnienie tego państwa i jesteś przeciwko Serbii. - Zasadniczo nie angażuję się w temat, chcę jechać do Belgradu i tyle mnie to obchodzi. - No ja wiem, mówiliśmy kolegom z innych granic, żeby nie wbijali tych pieczątek, bo potem ludzie mają problemy, ale się uparli. Za parę kilometrów jest serbski posterunek, tam was zawrócą, możecie od razu wysiąść, albo wrócicie do nas na butach. Jest tu trochę polskich żołnierzy, może któryś ma na tyle dobre chody, że cię jakoś przepchnie, ale raczej nie wjedziesz tędy do Serbii. - Gdybym wrócił do Prisztiny i wziął bus do Sarajeva za kilka dni? - Też przez Serbię. - W zimie nie jeżdżą przez Czarnogórę. - Możesz jechać przez Bułgarię i Rumunię - Totalnie mi nie po drodze, mam plan cały, znajomych po drodze, no nie. - Przykro mi. Mówię ci tylko jak będzie, ja cię puszczam, legalnie opuszczasz Kosovo, wy też. Hm, wy wlecieliście do Kosowa, macie szanse. Może mają dobry humor, czasem na samolotowych pieczątkach przepuszczają, na lądowych nigdy – powiedział i wysiadł. Następne parę kilometrów trafiał mnie szlag i brała kurwica. Przesiadłem się do Duńczyków, para pan i pani po 50 z kawałkiem, wierzyłem, że szybko obgadamy, co będziemy mówić i jak walczyć. Myliłem się, uznali, że nie ma po co ze mną gadać. Mówili perfect po angielsku, ale rozmawiali po duńsku, a na moje sugestie wspólnej walki z systemem, kazali się odjebać. Wkurwiłem się i dobiłem jeszcze bardziej. Nie możemy pogadać? W takiej samej piździe jesteśmy, może czujecie się lepszymi, ale naprawdę, w tym miejscu Europy nie jesteście, wasz paszport wart tyle, co mój. A co do mnie… Mam końcówkę kasy, mam umówione spotkanie na 20 grudnia w Zagrzebiu. Przez Rumunię tam nie dojadę, w ogóle nie wiem, czy mi wystarczy na taki model powrotu. Kurwa mać, czemu nikt o tym głośno nie mówi, że taki cyrk tu jest? Uznaliśmy Kosowo, inni zrobili to samo, albo całkiem co innego, ale jakoś media nie mówią: do Serbii nie wjedziesz z Kosowa!!! Ryje sobie porobiły zdjęcia z okazji najmłodszego państwa Europy i chuj z resztą, my latamy, a wy powodzenia. Granica. Pewność siebie plus dwieście. Jestem w brudnych ciuchach, ryj niegolony od dawna, włosy w dwóch kolorach, nie mam szans. Lezie serbski celnik, wiesz o tym, że twoją żonę teraz pięciu rucha? Dotarł do Duńczyków, bierze im paszporty i ma ekstazę w oczach. Drze ryja, nakazuje wysiadać, brać bety i wypierdalać ze świętej serbskiej ziemi. Próbują gadać, w ogóle ich nie słucha, pokazuje, że mają wypierdalać, brać bety i wypierdalać w stronę zachodzącego słońca. Idę z nimi, mój los taki, jak ich, kurwy jebane graniczne, kolejny klient rucha twoją żonę… Gadam z nimi po angielsku, nagle im się przypomniał język, że może razem coś spróbujemy, no to dobry pomysł, tylko chyba za późno. Odpalam peta, podręczny mam w rękach, główny chcę już brać, celnik na mnie drze ryja, że mam wracać na miejsce. Czekaj kurwo, spalę sobie peta chociaż na ten wasz chujowy sposób witania gości, wódki nie mam… Dobrze, wracam do busa, za minutę mnie weźmiesz za bety i wyrzucisz. 164

Siadam wkurwiony i załamany. Autobus rusza i jedziemy. Wjeżdżamy do Serbii. Ej, ale mnie nie wolno! Co się dzieje? Facet za mną klepie mnie po ramieniu i śmieje się, pokazuje, że mam u niego 10 na 10. Jak to? Chwilę mi zajęło ogarnięcie sprawy. Po prostu, celnik widząc moje piękne, brudne ciuchy, zarośnięty ryj i wkurwione podejście do świata, pomyślał, że jestem lokalnym. Nawet nie spojrzał na mój paszport. Uznał, że pomagam Duńczykom, bo znam angielski, jego „spierdalaj do busa” zrozumiałem, bo serbski nie jest daleko od ruskiego. Nie wyjąłem nawet paszportu z kieszeni, nie powiedziałem ani słowa w niczym poza angielskim i tyle. Nie wierzę. Nie wierzę. Nie wierzę. Nielegalnie przekroczyłem granicę. Dokonałem niemożliwego, wjechałem z Kosowa do Serbii. Nie mam pieczątki wjazdowej, według dokumentów nie ma mnie tu, pewnie będą z tego jaja, ale nie obchodzi mnie to, system w postaci barana się pogubił i pomylił, wygrałem! Jestem w Serbii i nie mam zamiaru się stąd wynosić, dopóki nie zrobię sobie odpowiedniej ilości zdjęć do portali społecznościowych dokumentujących mój pobyt w tym kraju.

165

XIX. Once upon a time there was a country

Po jakichś dwudziestu minutach wielkiej esktazy przeszło mi. Dobra, za oknem coraz więcej śniegu, namiarów na nocleg w Belgradzie nie mam, wieczór wcale nie musi być piękny. Podczas postoju wszyscy pasażerowie autobusu odkryli, że nie jestem z ich stron, bo użyłem spłuczki w kiblu. Kilkadziesiąt litrów lodowatej wody wylało się na podłogę, wypadłem z budy niczym oparzony tą lodowacizną. No i wiedzieli, że nie Serb, Albaniec ani Kosowar, taki by przecież za nic spłuczki nie dotknął, bo wie, czym to grozi. Odniosłem wrażenie, że parę osób było zdegustowanych mną i chciało dzwonić po patrol graniczny, inni zaś zachwyceni, że wychujałem system, mały wywiad nawet miałem, głównie z pytaniem skąd, dokąd i po co. Miałem nadzieję, że żaden bałwan nie miał zamiaru utrudniać mi życia, do granicy nie było bardzo daleko, pewnie gdyby patrol miał wezwanie, to by sobie po mnie podjechał. Następne trzy godziny nie było postoju. W busie był kibel, ale oczywiście zamknięty. Poszedłem do tour operatora, że może podzieliłby się kluczem, bo bardzo muszę. Powiedział, że odleję się w Belgradzie. Niemal w tej samej sekundzie minęliśmy znak „Beograd 72 km”. Próbowałem negocjować, nie chciałem cierpieć kolejnej godziny. Był nieugięty, uznał, że wytrzymam. W sumie się nie mylił, ale gdyby mi jaja wsadzili w imadło, to bym się lepiej bawił. Wypadłem na głównym dworcu, kibel chciał wynagrodzenia w serbskich dinarach. KURWA! Kantor, kurwa sequel, co za kurs? Euro jak dolary, dolary jak ruble. Rzuciłem pięć euro i charakterystykę mamusi obsługującego ten przybytek. Dostaję, w cholerę kasy. Patrzę na dinary, patrzę na kurs i rozumiem: pan myślał, że dałem 10, a nie 5. Masz po swoim kursie, miłego dnia, kibel, ulga i poprawa jakości życia, szukamy hostelu. Leżą jakieś ulotki koło kas, mam trzy adresy, najbliższy. Piąte piętro, miła pani za ladą, 10 euro za dobę, jedno piwo w cenie, rakija bez ograniczeń, internet, tosty śniadaniowe też, wchodzę w to. Daję papiery, siadam do netu z przysługującym mi piwem, pani wzywa. - Oj, ale nie masz pieczątki wjazdowej Serbii, nie wiem, co wpisać w rubryce od kiedy jesteś w Serbii… - Od jakichś siedmiu godzin, słowo harcerza! - Ale ostatnią pieczątkę, jaką masz, to wjazd do Kosowa - Co ty mi też słońce belgradzkie nie powiesz… Myślałaś, że zmaterializowałem się tu cudownie? Znane są takie przypadki, w komiksach X-men to Nightcrawler i Shadowcat, w grach to Electro Body chociażby, w polskiej myśli współczesnej Kaszpirowski, z Biblii to św. Elżbieta, z seriali to Star Trek… No wiem, że nie mam, ale podoba mi się tu, a tam jest zimno, wpisz, że mam pieczątkę wjazdową z dzisiaj. O dziwo, zadziałało, wpisała, dała pościel i się wprowadziłem. Wyprawa do miasta zaowocowała kilkoma przemyśleniami. Po pierwsze, jeżeli chcesz wyrobić sobie zdanie o jakiejś nacji, odwiedź ją w ojczyźnie: zazwyczaj albo się zakochasz na całego, albo wkurwisz. Po drugie, w Macedonii miałem wrażenie, że ilekroć odkrywano, że jestem obcokrajowcem, to ich sympatia do mnie wzrastała jakieś pięć razy. Ponieważ bez tego byli już cudownie wspaniali, to po takim dodatku do dzisiaj jestem wielkim fanem tego kraju. W Serbii działało to nieco inaczej, na mój ruski reagowano, jakbym im napluł w twarz. Zdobycie czegoś bez mięsa zajęło mi w cholerę czasu, skończyło się na pizzy i darciu ryja kelnera, że nie da się zrobić bez szynki i że mam wypierdalać jak się nie podoba. Minęło już parę miesięcy od śmierci Michaela Jacksona. W Belgradzie stypa jeszcze trwała, w dwóch miejscach było mi dane przypomnieć sobie twórczość białego Murzyna. Rano poszedłem zakochać się w zabytkach miasta. Umówmy się, że jest jakiś umiarkowanie tajny powód, dla którego większość turystów odwiedza stolicę Serbii w innych miesiącach, a nie akurat w grudniu. Padało, zamek Kalemegdan wydawał się strasznie brzydki, zestaw machin wojennych zakrawał na totalny surrealizm. Część muzealna wiele ciekawsza nie była, urywała się na końcu pierwszej Wojny Światowej, a mnie akurat bardzo interesowało, jak zostanie przedstawiony czas Jugosławii, a jeszcze lepiej wojny lat 90-tych. Ma matka popełniła niegdyś dość ciekawą pracę 166

naukową na temat tego, jak różnie przedstawiane są te same wydarzenia historyczne w podręcznikach w różnych krajach bałkańskich. Wyszło, że bardzo. Jeżeli już nie dało się zmienić rezultatu bitwy, to zazwyczaj zwycięstwa przeciwników były haniebne, zaś nasze porażki chwalebne. Mam to szczęście, że znam parę osób, które niekoniecznie żyją w Polsce. Jedną z nich jest Petra, która w Polsce bywa, ale studiuje w Belgradzie. Udało nam się spotkać, zasiąść w studenckiej kantynie i tam ci z nas, którzy mogą pić pili, a ci którzy nie, nie pili. Tak dawno nie mówiłem po polsku, że zapomniałem niemal jakie to szczęście nie musieć dukać i zastanawiać się, jak mówić, żeby cię zrozumiano. Do tego zestaw rozmów mnie interesujący, życie w Belgradzie i studia. Gdy odwiedziłem uniwersytecką toaletę, zastanowiło mnie wiele rzeczy: brak papieru, brak wody, zjebana spłuczka. Trochę jak w domu, naszły mnie myśli: dlaczego? Przecież to nie są jakieś wielkie pieniądze, wszystkie uniwersytety niby walczą o jakość nauczania, ale chyba nie jest wielkim sekretem, że co jakiś czas trzeba iść do toalety. Dlaczego, dlaczego, dlaczego możni tego świata i uniwersytetów nie mogą zdobyć się na takie szaleństwo, żeby zapewnić jakiś normalny kibel? Przecież w krajach takich jak Serbia czy Polska chyba wszyscy wiedzą, jak to plus minus powinno wyglądać, to nie Iran czy Birma. Pojechaliśmy do św. Sawy, gigantycznej cerkwi, którą jeszcze kończyli, chociaż wydawało mi się, że blisko radosnego finału nie są. Komunikacja w Belgradzie z jednej strony jest dość sprawna, z drugiej raczej nie polecam napalać się na czytanie w busie i liczyć, że będzie dużo miejsca albo jakieś ogrzewanie. Miło było spotkać przyjazną duszę, ale i tego wieczora nie zapisałem na liście sukcesów Belgradu, no udało się, gdyby nie Petra, to pewnie bym się męczył w jakimś muzeum czy też kombinował co innego. I gdy już wydawało się, że w Belgradzie mało co mnie urzeknie, a już na pewno nie ludność, w hostelu okazała się gnieździć najlepsza impreza w mieście. Wiązało się to ze zmianą za kontuarem recepcji; nieśmiałą dziewczynkę zastąpił dorodny, wiekowy Serb z kręconymi, siwymi włosami. Sprawdzałem, co też w necie ciekawego, gdy słyszałem, jak ona mówi mu, co i jak. Okazało się, że to jego pierwsza noc na posterunku, chyba został wezwany przez znajomego-właściciela hostelu w sytuacji beznadziejnej. Usiadł sobie na sofie, nisko go wyceniłem, do tego pomyślałem, że jak pierwsza noc w pracy, to posrany, no ja bym był, więc nawet się nie odzywałem. Optyka zmieniła mi się, gdy zagadało do niego dwóch Meksykanów, chcieli iść na dziewczynki i prosili o jakieś porady. Dał im taką listę lokali z adresami i adnotacjami ( „Burdel, no pewnie będziecie musieli zapłacić, ale czasem się udawało ludziom za wartość artystyczną dostać ruchanie gratis. Młode studentki szukają zabawy na noc. Tu wstęp płatny. Tu starsze i stylowe, strasznie drogo, ale łatwiej zarwać. Tam burdel, płatne za noc, nie za godzinę.” ), że żaden przewodnik takiej nie oferuje. Gdy jeden zapytał, czy mają mówić po angielsku, drugi wtrącił na cwaniaka: - Co, chcesz spróbować po hiszpańsku? - Możecie po hiszpańsku, wiele telenoweli było tu bardzo popularnych, każda dziewczyna zna teksty takie jak „!Te quiero!”, czy „!Soy tu Padre!”, będą zachwycone. A jak nie pójdzie tak, to Tarzan English, angielski podbojów nocnych! Uznałem, że ciekawsze rzeczy dzieją się obok mnie niż w necie. Meksykanie poszli, przysiadłem się. Okazało się, że chłop ma na imię Sasza i ma też inne historie pod ręką, ale to było niemal oczywiste, tylko mędrcy znają kluby samotnej desperacji aż tak dokładnie. Ciągnąłem go trochę w stronę tematów wojennych, dał się uprosić na opowiadania, ale bez przesady. Gdy cały cyrk się zaczął, był w modelowym wieku poborowym, ale akurat punkował i chuja go to wszystko obchodziło. Niestety, nie mógł im grzecznie powiedzieć, żeby wypierdalali, kazali mu zadeklarować przynależność narodową. W domyśle: serbską lub chorwacką, gdyby bardzo chciał, to jakąś pomniejszą. Zadeklarował, że jest Eskimosem (Inuitą… Dobra, nieważne). Nie chciał wdawać się w szczegóły, ale ogólnie: ta odpowiedź była nisko punktowana. Zrozumiałem, że posłali go za to do psychiatryka, chyba do sprzątania, ale nie jestem pewien, czy jednak nie jako pacjenta. Wspomniał, że po wojnie miał wielkie problemy z dostaniem obywatelstwa, bo skoro zadeklarował Eskimosa, to kazali mu spieprzać do swoich i że trochę się z tym woził zanim dostał papiery, przy czym do dzisiaj mu powraca ta decyzja w niektórych sytuacjach. To jest takie fajne… Wsadzili parę osób do pierdla o standardzie kurortu, zrobili im foty, powiedzieli nam, że ogólnie sprawa zamknięta. Ci, którzy poszli 167

spokojnie mordować sąsiadów, mają dzisiaj bezproblemowe życia. Koleś, który nie chciał brać udziału w tym idiotyzmie, bo był mądrzejszy niż stada kutasów w mundurach wtedy, miewa problemy dzisiaj z fiutami za biurkami. Nacjonalistów w tej części świata nie brakuje, więc pewnie byłby w stanie dostarczyć niezłych opowieści, jak go zgnoili, że nie rzucił się gwałcić Bośni. O tym jakoś nie widuję reportaży ani w gazetach jakoś seryjnie nie piszą. Bałkany się znudziły, a taki Sasza nigdy nie był przesadnie interesujący. Czyż nie tworzymy pięknej i wolnej Europy? Jednak poza rozmową zajmowaliśmy się jeszcze paroma rzeczami. Po pierwsze paliliśmy, po drugie piliśmy, po trzecie paru gości się wprowadziło. Dołączali do nas, impreza się rozkręcała. Koło północy odkryłem, że para Greków przymierza się do posuwania na stole w kąciku common roomu, wydzieramy się jedno przez drugie i że właściwie to mi się podoba, ale zaraz ryjem w podłogę trafię, więc sobie poszedłem. O poranku wyczołgałem się z łóżka i spotkałem Saszę, który wynosił śmieci. Na widok trzech siatek pełnych butelek zrobiłem wow, pokazał, że jeszcze dwie stoją już za drzwiami. Na: „do której?” padło: „kurwa, nie pytaj, do 6, idę umrzeć”. Nic nie spał, przepił wszystkich o kilka długości. Próbowałem wcześniej ustalić, jak i kiedy jeżdżą pociągi. Telefon na info kolejowe skończył się dziesięciominutowym czekaniem i rozłączeniem. Piłem kiedyś z facetem, który pracował na takiej infolinii w Krakowie. Powiedział, że robota dobra, zero kontroli i nowiuteńki komputer z szerokopasmowym netem (to było naprawdę parę lat temu). Mówił, że gra po sieci w Starcrafta cały dzień (to było dawno, teraz pewnie gra w co innego), a gdy ktoś zbyt długo dzwoni to podnosi się słuchawkę i zawiesza połączenie. Czasem w przypływie dobrego humoru coś powie, ale nie więcej niż dwóm osobom na parę godzin, bo to męczące jest. I chyba w Belgradzie też siedzi taki facet i pewnie też jak z kimś pije, to opowiada, że lubi swoją pracę. Ja niestety nie wstrzeliłem się w szczęśliwca dnia, więc nie dowiedziałem się, o której jest pociąg, ale kilka minut posłuchałem sobie sygnału oczekiwania na podniesienie słuchawki. Postanowiłem jechać do Nowego Sadu autobusem. Spotkałem się w literaturze ze słowem „peronówka” i wiem, co ono znaczy, ale dopiero w Serbii AD 2009 było mi dane kupić takową. Dowiedziałem się nawet, że z biletem kosztuje 75, natomiast bez biletu 125. Próbowałem zadać pytanie, czy można kupić bilet i wsiąść gdzieś indziej, nie na peronie, bo skoro to warte 75, to ja mogę przy wyjeździe – skoro peronówka płacona jest osobno, a nie w cenie biletu, to rozumiem, że można kupić sam bilet? No i nie rozumiem, nie można i mnie zjebał sprzedający, że on też mnie nie rozumie. Miejsca siedzące w autobusie były numerowane, ale wydawało się, że dodatkowo komplikuje to życie pasażerom. Typowa starawa pinda zażyczyła sobie zamiany ze mną na miejsca, bo chce siedzieć koło koleżanki. Dobra, mnie obojętne, zamieniłem się. Po chwili pretensje do tego miejsca poczęła zgłaszać inna starawa pinda. Zapewne wyczarowały, że skoro ktoś musi stać, to niech to będę ja, a nie żadna z nich. Gdyby powiedziały normalnie, to pewnie udałoby się dogadać, ale z taką kombinatoryką, to nie przejdzie. Przemówiłem w mym kiepskim ruskim i nakazałem sobie dogadać między sobą, która będzie stała, bo ja na pewno nie. I o dziwo, to zadziałało. Jednak całe to wsiadanie… Chamstwo i hołota. Na usta cisnęło się też inne słowo, które ma taką dziwną właściwość ortograficzną, że jedni piszę je przez h, a inni przez ch. Zwykła sobota, najpopularniejsza trasa w kraju, a walka jak przy ewakuacji Abchazji. Zaś co do samej drogi… Podobnie jak trakt łączący Kraków z Warszawą, ten łączący Belgrad z Nowym Sadem nie należy do kategorii najnowsze autostrady Europy. Dziury, zwężenia, wioski, życie. Mówili mi, że Nowy Sad to piękne miasto. Może w lecie, w grudniu poszedłem na zamek. Sam nie powala, a ekspozycja… Obsługa była zdziwiona, że ktoś przyszedł, oblewali właśnie chyba imieniny (darli się zza zamkniętych drzwi, więc nie do końca słyszałem). Przeszedłem wszystkie ekspozycje i chciałem zapytać, czy mają patronat Monthy Pythona. Skąd się w środku Serbii wzięło KANADYJSKIE CANOE? I dlaczego uczyniono z niego atrakcję muzeum??? Wiele osób mówiło mi, że to mój błąd, że za dużo czasu spędzam w muzeach. Tu sobie chociaż kartki popisałem w cieple, bo poza tym wrażeń brak. Jednak zawsze pytam: a gdzie go spędzać, skoro nikogo nie znam, a na 168

zewnątrz cholernie pada? Mam na murku siedzieć i liczyć na cudowne przygody? Tu chociaż była szansa, że zaproszą mnie na wódkę. Nie zaprosili, ale udało mi się kupić ładną pocztówkę, wręcz idealną, bo z kotem siedzącym na nowosadzkim moście. Oczywiście, zdjęcie zrobili mu w miesiącach letnich, żaden kot przy zdrowych zmysłach nie siedziałby tam w deszczu i w grudniu. Kot wariat też nie. Ostatecznie siedziałem na dworcu z menelami, którzy sępili ode mnie papierosy. Zgodziłem się na to, fortuny fajki w Serbii nie kosztują, ale powiedziałem, że jeden strzał = jeden zabity (jeden menel = jeden papieros). Zrobiłem wyjątek: podchodzi pan, schyłkowe stadium życia, widać lata w karierze dworcowej, życzy sobie. Mówię, że już mu przecież dałem raz i że wystarczy. - Dla mamy! Śmiałem się jeszcze godzinę później. Pociąg do Belgradu początkowo nie wyglądał groźnie, trochę młodzieży, nic nie grzało. Kibel był cztery wagony od mojego, a gdy tam wszedłem, zacytowałem słowa Franka Drebina: „boże dziękuję, że stworzyłeś mnie mężczyzną” . Mogę lać na stojąco. Istnieją pociągi gorsze niż w Polsce, niech PKP zrobi z tego hasło reklamowe, „Zawsze moglibyście być w Serbii!!!”. Im bliżej stolicy, tym większe było oblężenie osób jadących tam na sobotni wieczór. Panny poprawiały makijaże, mężczyźni w pewnym sensie też, wylali się na peron stołecznego dworca niczym pociągowy kibel i pobiegli się bawić. Miałem to szczęście, że na mnie czekano, więc poszliśmy sobie do dworcowego baru, gdzie po pierwsze mogliśmy sobie rozmawiać, po drugie można było rozpocząć wieczór piwem Jeleń. Potem, ku smutkowi jednych, połowa z nas musiała jechać do domu, a oni wrócili do hostelu, gdzie zastali mało epickie picie. Osią picia stali się Bułgarzy, którzy przybyli do Serbii z misją nawrócenia ludności na jedyny słuszny kierunek życia i picia, czyli ich ojczyznę. Przywieźli dobre kilka butli bułgarskiej rakiji, którą uważali za prawdziwą – serbska miała być ersatzem. Każdemu polewali litrami, żeby tylko usłyszeć, że tak, to jest lepsze. Dodać do tego piwo, kolesia z gitarą, który obiecał wieczną chwałę każdemu, kto zaśpiewa TooLa (dostałem), jakieś kanadyjskie idiotki, które narzekały, że ludzie piją… A bułgarska rakija była dobra, nawet bardzo dobra, chociaż pewnie i Serbowie mieli coś podobnie ładnego w odwodzie. Nie rzucili jednak tego do walki, więc w końcu powiedziałem, że lepsze niż serbskie, zebrałem manaty (takie wielkie zwierzęta) i poszedłem spać. Z rozmów przy wódce, opowiadam, gdzie byłem i co mi się udało. - Ile miałeś na to kasy? - Koło 1500 euro - Większość za tyle to na dwa tygodnie jeździ. Kac, zmęczenie, postanowiłem iść na grób Tity. U niego pewnie też bez fajerwerków. Ładnie mu to nazwali, Dom Kwiatów. W grudniu wiadomo, kwiaty umowne, rozwijamy wyobraźnię. Dookoła grobu – muzeum. Lokalny standard, chociaż tu absurd nieco lepszy, bo ku pamięci. Podobno po rozpadzie Jugoszczęścia nikt nie chciał ciała wodza. Próbowali je wcisnąć Chorwatom, bo miał mieszane pochodzenie (?), ale nie udało się, został w Belgradzie. Najlepszą część ekspozycji ku jego pamięci stanowią pały, no buławy chyba po naszemu. W imię miłości do wodza pisano je z różnych okazji, na urodziny, rocznice, w spontanicznym zrywie społecznym. Zebrały się tego tysiące, z tym przyrządem urządzano biegi przyjaźni, wolności, solidarności, innej bzdury, czym pomagano ludziom organizować czas wolny. Wystawiono tylko najlepsze osiągnięcia, ale odgrażali się, że w magazynach mają jeszcze lepsze. Pozostaje mieć nadzieję, że kłamali. Spotkałem się z Petrą i poszliśmy na burżujskie ciastka do restauracji koło opery. Buta nadal miałem rozwalonego, siatkę foliową i trzy pary skarpet na nodze, dalej mi było zimno. W lokalu wszystko kosztowało jakieś chore pieniądze, chociaż było dobre, chociaż mnie dziwne jak mnie obsługują kelnerzy z epoki właściwej cesarzowi. Jednak prawdziwe „o kurwa” miałem przy toalecie. Płatna. Materiał do „Nie do kurwa wiary”, 95% lokali w mieście, z czego 100% jest tańsza niż ten, nie pobiera opłat za kibel jak zostaniesz ich klientem. Tu uznano, że jak masz na ciastka i kawę, to masz też na kibel? Chore, witamy w Europie. Tęsknię za Iranem. 169

Wieczorem poszedłem na Laibacha i Juno Reactor. Trochę mnie to kosztowało, a oglądany po raz piąty Laibach to już nie to samo, co po raz pierwszy. Świetny klub za to, wnętrza z balkonami, jak w teatrze. Juno Reactor… Wokaliście ktoś chyba powiedział, że może być zimno i padać śnieg, więc przywiózł ze sobą gogle. Nie wiem tylko dlaczego w nich występował. Liczyłem, że może wykonują w duecie God is God, ale niestety, Laibach zagrał jak zwykle. Wiele wynagrodziła sala, która wyglądała jak z XIX wieku, chyba nawet mogła być wówczas zbudowana. Stało się to, czego obawiałem się najbardziej: następnego dnia w Belgradzie spadł śnieg. Początkowo topił się na bieżąco, ale nie pomagało mi to, but rozwalony, wszystko w nim pływa, zimno mi cały czas, trzy pary skarpetek i worek foliowy, cały czas odmrożona noga. Na nowe obuwie mnie nie stać, ba, chwilami zastanawiam się, czy wystarczy na powrót do domu. Moje trasy po Belgradzie zaczęły skupiać się na sklepach, muzeach i wszystkim, co nie wymaga kontaktu z mokrym podłożem. Wiele czasu mi nie zostało, postanowiłem zmienić miejsce pobytu na Sarajewo. Autobus był opóźniony, bo przez noc spadło jeszcze więcej śniegu. Pojechaliśmy, po drodze oczy wychodziły mi z orbit, cały kraj zawalony na biało, chyba Belgrad trzymał się ostatni. Przypomniała mi się książka „Pocztówki z grobu” Emira Suljagicia, dość często przewija się w niej wątek strasznego zimna. Wiedziałem, że w Sarajewie nie mam się, co spodziewać tropików, ale wierzyłem, że może, może, może jeszcze nie ma tam śniegu. Me myśli zajmowały jeszcze inne problemy. Po pierwsze, muszę wyjechać z Serbii, a po pierwsze pierwsze nie mam pieczątki wjazdowej, a po pierwsze drugie, zapomniałem podbić karteczkę w hostelu, która potwierdzała, że legalnie spędziłem wszystkie noce w tym kraju. Mój drugi problem związany był z toaletą. Kibel w busie był. Był zamknięty. Po ponad czterech godzinach jazdy zatrzymaliśmy się w końcu, za to na ponad czterdzieści minut. Pomniejszy problem związany był z tym, że nie miałem mapy Sarajewa, namiary na jakieś hostele przepisałem z netu, ale też z netu dowiedziałem się, że w kolejnej bałkańskiej stolicy dworzec nie znajduje się w centrum, więc dochodziła jeszcze zabawa w dostanie się tam. Droga obfitowała w atrakcje, najpierw zerwał się przewód wysokiego napięcia i spadł na nasz autobus, co spowodowało nieprzewidziany postój. Chyba mieliśmy szczęście, że nas nie popieściło, przyszli lokalni, zadzwonili do kogoś w sprawie kabla i pojechaliśmy dalej. Granica, nie powiem, że byłem spokojny. Przyszedł celnik, zanim do mnie dotarł miał pomniejsze „ale” do jednego Bośniaka i większe do drugiego. Na deser mógł zadać mi pytanie, gdzie mam wjazdową do Serbii i czemu mam wjazdową do Kosowa. Uznałem, że to chyba ten moment, kiedy trzeba udawać jeszcze głupszego niż się jest i poprosiłem o wersję angielską. Tej nie miał pod ręką, więc skończyło się na tym, że na pieczątce Kosowa wbił mi czerwony stempel „UNIEWAŻNIONO” i podpisał się. Zatrzymał sobie za to na pamiątkę jednego Bośniaka. Drugi, bardziej wiekowy, się wygadał, ale ten… Na pytanie skąd jest, odpowiedział, że z Belgradu . Na pytanie o adres, powiedział, że nie pamięta, gdzie mieszka. Na pytanie o pracę powiedział, że ma w takim zakładzie, ale jej adresu też nie znał. No nie taki szok, że go zatrzymali, wszystkim godzina życia na granicy została. Ponieważ autobus musiał być wyłączony, zrobiło się zajebiście zimno. Ma lista zmartwień uległa pewnym przetasowaniom. Odpadł z niej wjazd do Bośni, pojawił się za to punkt: kiedy my tam w końcu będziemy? Życie przygotowało mi kolejną atrakcję. Drogi w Bośni nie są przesadnie oświetlone, nie są też zbyt szerokie. Służby drogowe zaskoczyła zima, chociaż nie wiem, czy u nich jest wiele osób do zaskakiwania. Jechaliśmy przez krzaki totalne, noc, tak biało od śniegu, że aż jasno. Podziwiałem kierowcę, oczywiście nie jechał za szybko, ale i tak o wiele szybciej niż ja bym jechał osobowym. Nieco dziwnie mi się zrobiło, gdy odniosłem wrażenie, że przeszliśmy w tryb sanie. Popatrzyłem do przodu w ostatniej chwili, żeby zobaczyć jak bardzo szybko zbliżają się czerwone światła jakiejś Yugonostalgii (czyli samochodu wyprodukowanego jeszcze za poprzedniego systemu). Następnie szarpnęło, huknęło, pierdolnąłem się strasznie kolanem w oparcie fotela i się zatrzymaliśmy. „Kurwa” i „ja pierdolę” w wielu językach regionu przetoczyło się przez autobus. Oczywiście wszyscy wybiegliśmy z busa. Większość oglądnąć sobie wypadek, ja najpierw się wysikać, a dopiero potem zobaczyć wypadek. Yugo zmieniło układ karoserii, teraz zrobiło się z niego cabrio, dach zwinął się w harmoszkę i po prostu odpadł. Ze środka wysiadła 170

załamana rodzina, pięć osób ich tam było. Rozpoczęło się czekanie na policję, niecała godzina, i tak byłem w szoku, że tak szybko. Pozwolili kontynuować podróż, nam urwał się tylko zderzak. Jechaliśmy 30km/h, myślałem, że się poryczę z żalu. Patrzyłem, czy nie ma na pokładzie kogoś młodego albo w klimacie, żeby zagadać, czy może coś pomóc, ale nikogo, sami emeryci i to w stylu wyborców PSL.

Welcome to Sarajevo

O 22:15 dotarliśmy do Sarajewa. Najpierw objechaliśmy dokładnie całe miasto, żeby w końcu dotrzeć do celu. Jak zobaczyłem dworzec Istoczno Sarajewo, to się popłakałem. Po parę osób były rodziny, po mnie jakoś nie… Nikt nie zaoferował podwózki, chociaż stałem jak idiota i błagalnie patrzyłem, czy może ktoś nie pomoże. W końcu zostałem sam, nie miałem ani bośniackiego grosza przy duszy ani nawet pojęcia, w którą stronę jest miasto. Poczłapałem w stronę jakiejś główniejszej drogi, znalazłem bankomat. Uda się, nie uda się… Udało, mam pieniądze, konto po raz ostatni dało radę. Mam 50 bośniackich marek, nie mam tylko co z nimi zrobić. Mała dygresja: kurs marki bośniackiej został związany sztywno z euro w stosunku 1,95. Czyli wtedy marka to było niemal dokładnie 2 PLN, więc cenowo jakoś super nie jest, a poza tym pełno drobnych się produkuje, bo wiele cen kończy się pomniejszych jednostkach. Koniec dygresji. Przez następne dwadzieścia minut stałem przy stacji benzynowej i próbowałem zatrzymać jakikolwiek samochód. Tych zbyt wiele nie było, średnio jeden na pięć minut. Wyświetlacz głosił, że jest minus dziewięć stopni. Plusem było to, że wszystko zamarzło, więc nie chlupotało mi w butach. Minus oczywisty, minus dziewięć. W końcu na stację przyjechała zatankować taksówka, kierowca zgodził się podwieźć mnie do centrum, do jakiekolwiek hostelu. Bałem się, że po takim fachowym ustalaniu trasy, to mi policzy za kurs jak za stosunek. Pojechaliśmy, po drodze pisał smsa, zobaczyłem przypadkiem co i dostałem ataku śmiechu – „jebał te pas”, czyli „jebał cię pies”, takie bałkańskie pozdrowienie, którego jakoś nie zamieszczają w rozmówkach. Popularne są również warianty dotyczące jebania domu i jebania matki. Poza tymi zwrotami wiele więcej nie opanowałem po chorwacku (jeszcze wiem, że gacice to majtki, rakija to rakija, a moje ulubione papierosy to biełyj Ronhill). Na mój atak śmiechu, popatrzył, zrozumiał i powiedział: „ ja tylko koledze piszę, że jebał go pies”. Ostatecznie zapłaciłem pięć marek, czyli malutko, a wysadził mnie w najlepszym miejscu miasta. W Sarajewie jakoś jeszcze nie popierdoliło ich z konkurencją i istnieje punkt, który jest czynny całą dobę. Koordynuje on noclegi i rozdziela ich na kwatery. Cena za dormitorium 10 euro, dostaje się adres w centrum, prowadzą pod drzwi. Dzięki nim nie wybiła jeszcze północ, gdy siedziałem z grupą turystów i piłem wino. Skład nie był zły, Szwajcar, który nienawidzi swego kraju i sam zaczyna mówić o nazistowskim złocie w ich bankach. Malaj, który jeździ po Europie, gdzie mu sytuacja wizowa pozwala (np. nie do Serbii). Brazylijczyk, Polka, dwie Francuzki. Dwa kursy po wino robiłem, szybki przegląd cen: litr wina 3,5 marki, najlepsze papierosy świata, czyli Ronhill lights 2,5 marki. Da się żyć. Jednak najważniejsze było co innego: w hostelu było ciepło, ciepło, ciepło, a nawet gorąco. Siedzieliśmy w podkoszulkach, piliśmy wino, palili hurtowe ilości papierosów i gadali o wszystkim. Jak zwykle w takich plebiscytach, Francuzki nie wypadły na najmądrzejsze w grupie, jedna deklarowała się jako wielka fanka sagi ‘Twilight’ – zaznaczam, że była dorosła. Druga dobrze udawała zwierzęta, poza tym nic ciekawego. Jedna z nich miała całkiem fajny pomysł, żebyśmy się wszyscy rozebrali. Malaj - Azriq - był dumny, bo tego dnia znalazł minę. Poszedł z drugim kolesiem na wycieczkę na cmentarz i pobliskie wzgórza, odbili nieco w las, bo coś im się wydawało, szli przez kopny śnieg, gdy zahaczył o jakiś drut i pociągnął. Po chwili zorientował się, co to jest i przypomniał sobie gdzie jest. Pił, bo cieszył się, że żyje. Z pomysłu rozebrania się nic nie wyszło i koło 4 rano poszliśmy spać. 171

Koło 10 rano spotkałem się z pierwszym od ponad doby jedzeniem. Potem owinąłem się wszystkim, co miałem, w tym stopy workiem foliowym i poszedłem zwiedzać miasto. Starałem się tak dobierać trasę, żeby przynajmniej raz na godzinę być w miejscu z ogrzewaniem. Wiele to nie pomagało, nogi miałem ciągle odmrożone, a chwilami (np. stojąc w kiblu w toalecie galerii handlowej) nachodziły mnie przemyślenia: czy ja naprawdę chcę się dalej w to bawić? Niemniej, wiedząc, co czeka na mnie w domu, stwierdzałem, że lepsze coś takiego niż gapienie się w dobrze znany sufit. Zahaczyłem o parę biur turystycznych, wydawało się, że wycieczka na lotnisko tunelem, którym ludzie uciekali z miasta jest fajna, ale kosztowała kilkanaście euro. Dramatycznie nie było mnie stać na za wiele, więc chodziłem po darmowych atrakcjach, kościoły, cerkwie, meczety. Sarajewo ma to szczęścienieszczęście, że jest chyba najbardziej wieloreligijnym miastem Europy, nie jest problemem stanąć sobie tak, żeby widzieć jednocześnie symbole wszystkich wyżej wymienionych religii. I to nie tak, że jest punkt widokowy „wrażliwy kulturoznawco, popatrz sobie” , tylko takich miejsc można znaleźć kilka i nikt nie robi z nich wielkiego dzwonu. Skierowałem się na cmentarz na stokach wzgórza, biało i smutno jak szlag, niemal wszystkie daty śmierci z czasów wojny. W 1984 roku Sarajewo gościło zimową olimpiadę. Wyszło w porządku, ale ironia historii sprawiła, że w niecałą dekadę później stoki, które służyły konkurencjom sportowym, przydały się do prowadzenia ostrzału miasta. Miasto ma tego pecha, że znajduje się w dolinie, idealnie do siedzenia na wzgórzach i strzelania w ludzi i budynki. W ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy oblężenia na Sarajewo spadło 800000 pocisków, czyli średnio 2500 dziennie. Ma też pecha innego rodzaju, utrzymuje muzeum zimowych igrzysk olimpijskich, w sumie nie wiadomo po co. Gdy tam w końcu dotarłem, obsługa niemal zemdlała. Była jakaś 15, musieli dla mnie wszystko otworzyć i włączyć światła. Na szczęście ogrzewanie mieli włączone wcześniej, więc spędziłem tam ponad godzinę, chwilami udając, że naprawdę bardzo interesuje mnie zdjęcie radzieckiej ekipy biatlonowej, a nie grzanie się. Gdy koło 17 wracałem do hostelu, zobaczyłem idealną kwintesencję Sarajewa: grupa wiekowych mężczyzn, wielu w wojskowych kurtkach, grzało sobie ręce przy wiecznym ogniu upamiętniającym zabitych podczas walk w Bośni. W ten sposób martwi oddawali przysługę żywym, którzy nikogo specjalnie nie interesują. Zabici mają nad nimi tę przewagę, że niczego nie powiedzą ani nie będą nic chcieli. Inny obrazek, który pozwalał przypomnieć sobie o niedawnych eventach w regionie, to dość duża ilość dzieci żebrzących na ulicach. W sumie liczyłem i wychodziło mi, że skoro mamy grudzień 2009 to siedmiolatków nie należy traktować jako dzieci wojny, ale pewnie los większości z nich jest z nią związany. Dla Polaka oczywiste przecież jest to, że dziecko pochodzące z gwałtu usunięte zostać nie może. Następnego dnia postanowiłem jechać do Mostaru. Współlokatorzy ostrzegali mnie, że dwa dni wcześniej wysadzili ich z pociągu z powodu śniegu i kazali iść łapać autobus, ale jednak zdecydowałem się na kolej. Na dworcu byłem o 7, siatka połączeń kolejowych sprawiała, że nie miałem wielkiego wyboru. Bośniackie koleje okazały się całkiem niezłe, było ogrzewanie, wygodne miejsca, mili konduktorzy, do tego wszystko punktualnie. Droga jest bardzo ładna i to zapewne o każdej porze roku. Po przybyciu do Mostaru pognałem zwiedzić główną atrakcję, most, który radośnie ostrzeliwano w czasie niedawnych działań zbrojnych. Bośnia naprawdę nie miała szczęście jeżeli chodzi o budowanie, wszystko w dolinach, tylko ustawić moździerze i strzelać. Oprócz mostu jest jeszcze stare miasto (jedna uliczka), od biedy można dołożyć dom biskupa i kościół, ale jedno i drugie fatalne. Poza tym trochę standardowych ostrzelanych domów bałkańskich, jeżeli ktoś zna region to nic nowego. Po może godzinie zaliczyłem wszystkie atrakcje miasta. W lecie pewnie całkiem przyjemnie się po tym łazi bez celu czy pije piwo w ogródku, ale w grudniu niekoniecznie. Na szczęście śnieg jeszcze nie dotarł do Mostaru, ale popołudniu zaczął padać najpierw deszcz, a potem śnieg, więc znowu mogłem zacząć się zastanawiać nad każdym stawianym krokiem, żeby wlać sobie do butów nieco mniej niż więcej. Skończyłem siedząc na poczcie i pisząc kolejne kartki. Trochę opadła magia tej czynności, była to już dziesiąta z serii. Trudno być tak wiele czasu przesadnie mądrym, więc nie byłem, trochę pomógł mi ładny znaczek z kotem. Co ciekawe, gdy kupiłem pierwsze dwa znaczki to kosztowały one zgodnie z 172

wybita ceną, jedną markę. Na poczcie było całkiem ciepło, więc spędziłem dobrą godzinę na pisaniu treści miłosnych, które miały na takowe nie wyglądać. W tym czasie zmieniła się obsada okienka, a ja postanowiłem napisać jeszcze do kogoś. Znaczki w Bośni cholernie drożeją, bo nagle kosztowały 1,5 marki. Dokładnie te same oczywiście, dobrze, że z kotem. Po kilkunastu minutach nowa panienka z okienka pocztowego uznała, że wystarczy mi już tego siedzenia w cieple i otworzyła drzwi na oścież. Sama oczywiście siedziała w zamkniętym boksie z piecykiem, ale szybko się mnie nie pozbyła – pieniędzy na czekanie w knajpie nie miałem, pociąg odjeżdżał dość późno, więc naprawdę ją wyczekałem zanim udałem się na dworzec. Oczywiście, po drodze zaczął padać śnieg z deszczem, dotarłem cały mokry, z naciskiem na rozwalonego buta. W poczekalni panowała totalna depresja podsycana zimnem. Poza mną nie było nikogo, no parę osób obsługi. Z małym opóźnieniem, udało się powrócić do Sarajewa we względnie cywilizowanych warunkach. Pierwszy i do tej pory ostatni raz suszyłem sobie skarpetki w pociągu. Na szczęście, byłem sam w wagonieprzedziale. Chciałem jechać do hostelu tramwajem, bilety drogie, ale nie będę szedł jakiejś godziny w śniegu kopnym, żeby oszczędzić markę z kawałkiem. Według rozkładu następny tramwaj miał być już za 34 minuty. Rozmowa dwóch kobiet na przystanku ( „Ciekawe, czy ten też nie przyjedzie jak dwa poprzednie...”) sprawiły, że jednak zdecydowałem się na spacer. To był koszmar, zapadałem się w śniegu prawie po kolana, co jakiś czas dla odmiany wpadałem w poślizg. Śnieg miałem wszędzie, do tego oczywiście dalej padało i wiało mi centralnie w pysk (czemu niemal zawsze wieje centralnie w pysk??? Całe życie tak…). Ilekroć widziałem jakiś sklep, wchodziłem udając, że chcę coś kupić i grzałem się parę chwil. Po dziesięciu minutach spaceru nie czułem już prawej nogi, totalnie odmrożona. Zacząłem bać się, czy sobie nie zrobię jakiejś trwalszej krzywdy tymi spacerami niemal na boso. Po drodze widziałem dwie stłuczki, zakopaną w śniegu policję, która próbowała dotrzeć do miejsca wypadku, do tego pełno aut, które bezskutecznie chciały ruszyć. Ludzie, przecież u was taka zima to standard, nie opracowaliście żadnych rozwiązań na tę ewentualność, że w grudniu będzie śnieg? Wiecie, rozumiecie, służby drogowe, facet z szuflą, dozorca posypujący krawężnik piaskiem, takie tam. Doczłapałem do hostelu, żeby zastać zamknięte drzwi. Prawie się popłakałem, myśl o szukaniu kogoś z kluczem oznaczała dalsze człapanie i ślizganie. Nie, tylko nie to. Na szczęście, w końcu drzwi się otworzyły, za nimi stał Malaj - Azriq - w samych jeansach. Podziękowałem za wpuszczenie i rozpocząłem skomplikowany proces demontażu moich onuc, bluz i koszulek, kiedy uderzył do mnie w te słowa: - Przepraszam cię bardzo, ale mam pewną krępującą wiadomość, którą muszę ci przekazać… Moje myśli powędrowały ku najgorszemu. Kurwa, ogrzewanie nie działa. Odłączyli wodę. Kibel wywalił i cała łazienka jest w gównie. Wybili nam okno w sypialni. Ktoś mi narzygał na łóżko Pierdolnęli nam wszystkie rzeczy. Dawaj tego newsa. - Jestem w trakcie współżycia z Francuzką… A ja już się bałem, że to coś poważnego. Pomocy potrzebujesz? Nie? Współżyj zdrów. Od lat najmłodszych miałem koty. Nie jestem nawet w stanie wymienić, ile ich przewinęło się przez mój dom, ale dziesiątki. Kilka razy widziałem i słyszałem kopulujące kotki. Francuzka chyba też, bo darła się niczym kotka. Pewną ciekawostką tego hostelu była dość dobra akustyka. Siedziałem piętro pod nimi, ale dane mi było wszystkiego wysłuchać. Potem wspólnie, zaspokojony Malaj i ukontentowana Francuzka, piliśmy wino niemal do rana. Spełniałem mą ulubioną rolę, encyklopedii geograficzno-politycznej. W okolicy któregoś litra wina, ustaliliśmy, że Azriq mnie odwiedzi w następnym roku. Rano postanowiłem jechać do ostatniego punktu programu – Zagrzebia. Rozważałem wizytę w Srebrenicy, chociaż wszyscy mówią, że tam nic nie ma. To mi nie przeszkadzało, chciałem się przejść po tej uroczej okolicy, niegdyś strefie bezpieczeństwa. Bawią mnie panele dyskusyjne w stylu: czy Holocaust byłby dzisiaj możliwy? Nie, gdzie tam, ludzie już przecież są cywilizowani, to niemożliwe. Poza tym jest tyle organizacji, które by na to nie pozwoliły… Jest taka edukacyjna książka „Pocztówki z grobu” Emira Suljagicia, gdzie autor spisał jak uroczo wtedy było. Mnie szczególnie urzekli żołnierze kontyngentów międzynarodowych, którzy wykorzystywali swoją pozycję i 173

nakłaniali kobiety do współżycia w zamian za papierosy. Koniecznie należy im dać medale i wcześniejsze emerytury. Oczywiście najbardziej Holendrom, którzy wysłali na śmierć jakieś siedem tysięcy osób. Dowód na to jak bardzo dobrze przygotowano się do operacji w tamtym regionie, jak wiele mądrych decyzji podjęto. Bawią też kolejne propozycje, który miały pomóc w uregulowaniu sytuacji w regionie – dwa razy 96% przeciw. Dodać do tego między sto a dwieście tysięcy ofiar i Europa już była gotowa, żeby wejść w XXI wiek. Powinni tam zabierać w ramach wycieczek edukacyjnych, bo bardzo rzadko odnoszę wrażenie, ze ludzie wiedzą o co chodziło w tym całym cyrku. Jednak Srebrenica jakoś nie stała się tak popularną destynacją jak Makarska Riwiera, wycieczek nie ma, samemu dostać się tam nie jest łatwo, więc odpuściłem na rzecz stolicy Chorwacji. Bilet kolejowy do Zagrzebia kosztował srogo, 52,60, czyli jakieś 26 euro. Za osiem godzin w pociągu o standardzie PKP to trochę dużo. W przedziale nie było ogrzewania, ale byli za to Serbowie, nacjonaliści, zakutani w szaliki z jedyną słuszną opcją. Grali muzykę z komórki, myślałem, że ocipieję. Próbuję czytać „Moby Dicka” w oryginale, nie bardzo mi idzie, bardzo wielu słów nie rozumiem, próbuję się skoncentrować, a tu mi napierdala z komórkowego głośnika pieśń o wielkiej Serbii. Była z nimi dziewczynka, gdy na nią popatrzyłem, to pomyślałem sobie, że w razie procesów w Hadze, Serbowie mogą przyjąć linię obrony: wysoki trybunale, gdy zobaczyliśmy Bośniaczki, to nie mogliśmy się powstrzymać, zaczęliśmy gwałcić. Niech trybunał popatrzy na nasze kobiety, to zrozumie, co nami kierowało! Oczywiście nie mieli biletów, ale gdy przyszedł konduktor to dali mu jakieś drobne i pozwolił im jechać dalej. Idiota, na chuj ten bilet kupiłem… Zachęceni sukcesem korupcyjnym, poczęstowali cały przedział fajkami Drina. Mimo zakazu palenia wszyscy zapaliliśmy, zrobiło się nieco cieplej. Gdy Serbowie wysiedli, zastąpili ich menele. Cuchnęli, ich to nawet o drobne kanar nie pytał. Siedzieliśmy w koszmarnym ścisku i zimnie. Jednak menele poszły sobie dość szybko, zastąpiły ich matki z dziećmi. Czy ja jestem w jakiejś ukrytej kamerze? Może jeszcze ktoś z dobermanem przyjdzie? Potem było lepiej, wyłączyli światło. Szybko oddali, ale przez cały czas podróży umykała im kwestia ogrzewania. Ja pierdolę, tyle pieniędzy za takie warunki? Ludzie, ogarnijcie się! Chuj mi do ławki przymarza, panie premierze, jak żyć? W żółwim tempie docieraliśmy do granicy chorwackiej, większość matron sobie poszła. Pani sprzątająca przyszła, zrobiła, co do niej należy i zarzuciła szarmancko: - O, tu nie ma ogrzewania. Może sobie idź do następnego wagonu, tam działa. Nie ma takich słów, które mogą wyrazić co poczułem, gdy dowiedziałem się, że tyle czasu siedziałem w lodowni na własne życzenie. Znaczy takie miałem miejsce na bilecie, ale to akurat nikogo nie obchodziło. Poszedłem do ciepła, z jednej strony przeklinając los okrutny za te godziny zimnicy, z drugiej błogosławiąc go za wagon, w którym ogrzewanie działa. Tam był jeszcze tylko jeden bonus do ukrytej kamery. Pani opowiadająca o swoich chorobach. Gdy spytała mnie, czy mi coś dolega, zapomniałem języki słowiańskie i odwaliłem po angielsku, że nie rozumiem. Wystarczyło. W Zagrzebiu czekała na mnie bardzo dobra koleżanka mej matki i w sumie już całkiem dobra moja znajoma. Nie ma się specjalnego wyboru jeżeli jest się potomkiem literaturoznawczyni chorwackiej, uwielbiam ten kraj. Kiedyś spytano mnie, ile razy tam byłem. Wtedy to było ponad dziesięć razy, powoli dobijam do dwudziestki. Zagrzeb w miarę ogarniam, więc nie rzuciłem się zwiedzać. Pierwszego dnia pobytu nawet chciałem jechać do miasta, ale tramwaje nie jeździły, więc w efekcie spędziłem ponad dwie godziny gapiąc się na tory. W pamięć zapadł mi menel, który prosił o papierosa. Miałem kilo fajek z Bośni, połowa ceny chorwackiej, więc dałem. W zamian dostałem dwie kuny, czyli jakąś złotówkę. Na moje, że nie trzeba, że po pierwsze wiem jak to jest, gdy chce się palić, a nie ma, a po drugie, że to o wiele za dużo za papierosa, odparł, że mam wziąć. Potem poszedł i upadł na tory. O dziwo, zatrzymała się karetka i chcieli go wziąć do szpitala, ale odmówił. Wieczór spędziłem nie robiąc nic, patrzyłem tępo w telewizor i kreśliłem Sudoku. Misja zakończona. Z nawiązką, o której nie marzyłem, gdy ponad dwa miesiące wcześniej wychodziłem z domu z plecakiem. 174

Ostatnie słowa, które zapisałem w raporcie tej podróży, to: „jebłem się pod Mestroviciem”. Mestrovic to rzeźbiarz chorwacki, którego muzeum jest w Zagrzebiu. Jest to całkiem fajne muzeum z bardzo miłą obsługą. Blisko od zagrzebskiej katedry, którą uwielbiam, dla mnie najpiękniejszy obiekt religijny na Bałkanach. W muzeum znalazłem kartkę, która mi się podobała. Spędziłem cały wieczór na pisaniu jej. Najpierw wersja robocza na brudno, potem na czysto na brudno, potem na kartce. Była to jedenasta pocztówka, którą odprawiłem w stronę mej wymarzonej Małgorzaty. Siedząc w zagrzebskim mieszkaniu, zacząłem powoli rozumieć: następną noc spędzę w domu, w Krakowie. Nie będę już skąd miał wysłać kartki. Przez tych wiele chujowych momentów tułania się po Bliskim Wschodzie i Bałkanach, cieszyłem się na wizję spotkania z Małgorzatą. Zawsze jednak było o tysiące kilometrów, teraz nagle się przybliżyło. Wyklinałem sobie, że nie udało mi się oszczędzić nieco więcej i jechać do Pakistanu czy Turkmenistanu, miałbym o kartkę więcej. W końcu w nocy poszedłem wrzucić ostatnią z mych wysyłek, z nadzieją, że w Chorwacji ktoś sprawdza skrzynki na osiedlach. Doszła, całkiem szybko. Następnego dnia rano pojechaliśmy w stronę Krakowa. Samochodem, kierowcą był Zoran – pół Polak, pół Chorwat, przy którym słowo pisane wysiada. Ironia, okrutne poczucie humoru, wulgarność i seksizm wylewały się z niego przez większość podróży. Do dzisiaj zawdzięczam mu mówienie „jebiem” w trudnych sytuacjach życiowych. Gdy dowiedział się, że będę szukał pracy, spytał, czy nie chciałbym zabić jego żony. Zaśmiałem się, on nie. Najbardziej jednak rozbawił mnie jego komentarz; w Chorwacji trwała kampania prezydencka. Jednym z kandydatów był Milan Bandić. Były burmistrz Zagrzebia, uwalany gównem po szyję, a niektórzy mówią, że i po uszy. Jego hasło wyborcze głosiło: „Jest tylko jeden Milan Bandić”. Oblepili tym cały kraj, zwłaszcza w Zagrzebiu chyba nie dało się być dalej niż 100 metrów od lica Milana Bandicia. Gdzieś pod miastem czekaliśmy na zmianę świateł przy wielkim billboardzie. Zoran spojrzał tępo w górę, zobaczył hasło głoszące wyjątkowość Bandicia, po czym jęknął: „i dzięki bogu!”. Zupełnie niezrozumiałe, że człowiek, który w latach 80-tych należał do Związku Komunistów Chorwacji, a potem utrzymał się na powierzchni aż do zostania burmistrzem Zagrzebia, wzbudzał niechęć mego kierowcy. Chyba nie przez wypadek spowodowany pod wpływem alkoholu, a potem próby przekupienia policjanta, który całą sprawę nagłośnił (I NIE WZIĄŁ PIENIĘDZY – to jednak Chorwacja, nie Polska). Co ciekawe, kilka lat później powrócił na stanowisko burmistrza stolicy, gdzie trwał ponad kadencję. Wobec jego rządów niepokojąco często pojawia się słowo korupcja. Pierwsza tura wyborów w roku 2009 przypadała na 27 grudnia, więc nie dziwne, że na tydzień przed całe miasto nosiło poważne znaki kampanii kandydatów. Taki znak najlepszego systemu zarządzania ludzi, że wydaje się fortuny, żeby pokazać ich ryje całemu elektoratowi. No i jednak nigdy nie wiadomo, kto wygra, sondaże jedno, życie drugie. Zoran jechał jak wariat, samobójca grupowy, czyli jak Chorwat. W niecałe dziesięć godzin dowiózł nas do Krakowa. Droga przebiegała przyjemnie i bezboleśnie, jednak po wjeździe ze Słowacji do Polski strasznie rąbnęliśmy w dziurę. To było jakieś dwadzieścia metrów od dawnej granicy. - O, od razu wiadomo, do którego kraju Unii wjechaliśmy – jęknął kierowca. Uparł się nawet zmarnować z pół godziny i zawieźć mnie pod dom. Nie wziął nic za paliwo, chociaż chciałem mu coś dać. Potem zdałem sobie sprawę, że wszystkiego zostało mi jakieś siedem euro i trochę drobnych w walutach odwiedzonych krajów. Wszedłem do domu z całym moim domem ostatnich miesięcy na plecach. Przywitałem się, wręczyłem skromne prezenty, umyłem, przebrałem, włączyłem muzykę z głośników, a nie słuchawek. Internet jakoś przestał mi być potrzebny. Położyłem się na łóżku i wyciągnąłem. Po jakichś dziesięciu minutach zadałem sobie pytanie: - Dobra, nocleg jest, ale gdzie tu będzie jakiś monopolowy? Odpowiedź szybko mnie dopadła. Koniec z życiem. Wróciłem do rzeczywistości.

175

Epilog Gdy zaczynałem to pisać, chciałem, żeby było to o chłopie, który mimo niesprzyjających warunków fizycznych, wypisał sobie dziewczynę swoich marzeń kartkami z końca świata. Po powrocie okazało się, że nie do końca zadziałało. Nasz bohater pogrążył się w żałobie, pił. Kilka dni później okazało się, że jednak napisał dobre pocztówki. Wzorem tytułowego bohatera swojej ulubionej książki, znalazł Małgorzatę. Gdy wyjeżdżałem z domu, myślałem, że zwiedzę tylko Liban, Syrię i Jordanię, a potem złapię jakiś samolot do domu, ewentualnie przeciągnę się autobusami. Dzięki życzliwości wielu osób, w tym mego wuja, który dał mi 3000 PLN bezzwrotnej pożyczki abym mógł wjechać do Iranu, a także Michała, Renaty i Petry, udało mi się spędzić w trasie ponad dwa miesiące. Odwiedziłem jedenaście krajów, większość po raz pierwszy, nawet nie jestem w stanie policzyć, ile kilometrów w sumie zrobiłem. Spałem w 22 łóżkach i podobnej chyba liczbie nie-łóżek. Środków transportu było pełno, enigmatycznie: kilkadziesiąt. Dobre ponad 10% budżetu wydałem na wizy – zwłaszcza irańską, ale również Syria i Turcja przejechały mnie po kieszeni. Im więcej czasu mija od wycieczki, tym bardziej widzę jak niesamowite szczęście miałem, że udało mi się wjechać do wielu z odwiedzanych krajów – zarówno Syria, jak i Iran raczej teraz nikogo nie wpuszczą, podobnie i przedarcie się z Kosova do Serbii jest obecnie jeszcze trudniejsze niż wtedy. Rok 2009 był najlepszym w moim życiu, do dzisiaj boję się, że już lepszego nie będzie. 168 dni spędziłem w podróży. Z tej została mi: - miłość do Iranu i Libanu - wielka sympatia do Macedonii i Albanii - wspomnienie Indiany na żywo, czyli Petra - obraz najpiękniejszego meczetu jaki w życiu widziałem, czyli Esfahan - ogólna sympatia do Muzułmanów. Ilekroć jakiś idiota komentuje zagrożenie Europy poprzez Islam, mówię, że ja się nie boję. Lubię Muzułmanów, z radością przywitam ich jako sąsiadów. Odnosiłem wrażenie, że odsetek uczciwych ludzi jest pośród nich większy niż wśród katolików. - cała ta wycieczka była dość edukacyjna, także na dłuższą metę. Do dzisiaj staram się czytać o odwiedzonych krajach, oglądać ichnie filmy, a czasem nawet przeczytać coś z ich literatury. Pamiętam też, że zainteresowanie Iranem wyszło od Marjane Satrapi i Shirin Ebadi. Kilka osób nawróciłem, chociaż raczej nie do tego stopnia, żeby się tam wybierały. - uwielbiam Shajariana. Czasem też zastanawiam się, co dzieje się u mojego irańskiego przyjaciela, którego ostatnio widziałem, gdy jechał do obozu uchodźców i którego pewnie już nigdy nie spotkam. Minęły niemal dwa lata od powrotu do domu. Z rzeczy nieco związanych z tematem: prawa noga do dzisiaj czasem przypomina mi o spacerach w kopnym śniegu. Nie jest to dramat na miarę Mickiewicza, ale czasem dopadają mnie skurcze mięśni, których wcześniej nie miałem. Odwiedziny Azriqa były kiepskie. Głównie siedział w pokoju i nic nie robił, czasem wychodził po ryż, a potem go gotował. Magiczne chwile z winem do rana nie powróciły, widocznie to działa tylko w Bośni. Ostatecznie po pięciu dniach niemal siłą wsadziłem go do pociągu do Warszawy. Dziękował mi potem wylewnie za gościnę, ale coś się popsuło, albo z nim, albo ze mną. Z Małgorzatą życia spędziłem nieco ponad półtora roku. Gdy patrzę na moje zdjęcia ze stycznia 2009 i z grudnia 2009, widzę parę różnic we własnym ryju. Więcej niż zazwyczaj zmienia się przez rok. Milan Bandić nie został prezydentem Chorwacji, chociaż wszedł do drugiej tury. Przegrał w niej 6040 z Ivo Josipovicem. Poznany na pograniczu Turcji i Iranu Teru, a także Małgorzata, powrócą w tomie „Korea i Japonia”. Ja powrócę w tomie „Birma”.

176

View more...

Comments

Copyright � 2017 SILO Inc.